Aktualności
[LIGA MISTRZÓW] W męczarniach, w końcówce... Legia wygrywa z Linfield
Nie minął nawet miesiąc od ostatniego meczu poprzedniego sezonu, który Legia rozegrała na swoim stadionie, który zakończyła celebracją mistrzostwa, który obejrzało ponad sześć tysięcy ludzi. Wtedy piłkarze mogli czuć ich wsparcie i radość z tytułu. We wtorek przeciwko Linfield wyzwanie było inne. Stawka była większa, ale atmosfera… profesjonalna. Zamiast śpiewu kibiców meczowi towarzyszyły donośne okrzyki Artura Boruca, całkiem dosłownie najgłośniejszemu letniemu transferowi Legii.
Po prawdzie, to właśnie wedle wskazówek 40-letniego golkipera toczyła się gra Legii. Gdy Boruc krzyczał, by koledzy szybciej wymieniali podania, to tak się działo. Gdy domagał się zmiany strony gry, znów go słuchali. Gdy nakazywał przerwać jedną z nielicznych kontr gości, to spełniali jego prośbę. Gdy Walerian Gwilia sfaulował rywala zaraz po stracie, ryzykując żółtą kartkę na początku spotkania, to swojego kolegę bramkarz pochwalił.
Dla Legii to było inne wyzwanie, ponieważ ani w ekstraklasie, ani w krajowym pucharze nikt tak defensywnie jak Linfield się pod zespół Aleksandara Vukovicia nie ustawia. W miniony piątek pierwszoligowy GKS Bełchatów próbował z mistrzem Polski grać w piłkę i został za to wysoko ukarany. Zespół Davida Healy’ego nawet nie udawał, że ma podobne intencje. Po każdej stracie jego piłkarze wracali jak najszybciej pod własne pole karne. Zamiast akcji były kopnięcia w stronę 21-letniego Shayne’a Lavery’ego, który mógł liczyć wyłącznie na błędy Artura Jędrzejczyka lub Mateusza Wieteski.
Tego obawiał się Vuković mówiąc przed meczem, że rozstawione kluby wolałyby dwóch spotkań, niż jednego, nawet granego u siebie. Futbol bywa nieprzewidywalny, o czym wie i czego doświadczył Healy, którego gole kilkanaście lat temu dawały Irlandii Północnej zaskakujące zwycięstwa nad Hiszpanią i Anglią. Gdy w pierwszych minutach Legia przycisnęła Linfield i akcje Filipa Mladenovicia z Luquinhasem dawały gospodarzom okazje, to zdawało się, że tu na żadną sensację miejsca nie będzie. Tomas Pekhart był dwukrotnie bliski pokonania Christophera Johnsa, kilka dośrodkowań wydawało się groźniejszych. Jednak tych ataków i strzałów Legii było zdecydowanie za mało. Gdy w końcówce pierwszej połowy Linfield otrzymało dwa stałe fragmenty to Boruc musiał z kierującego grę zawodnika wcielić się w tego ratującego czyste konto zespołu. I jego interwencja po strzale Marka Stafforda była najtrudniejszą, jaką musiał do przerwy wykonać jeden z bramkarzy.
Vuković widział, że gra Legii jest powolna i pozbawiona konkretów. Minęło ledwie pół godziny gry, gdy rozgrzewkę zaczął bohater ostatniego spotkania, Maciej Rosołek, ale na boisku pojawił się w przerwie za Bartosza Slisza. To mogło sygnalizować, że przynajmniej będzie więcej ryzyka i mniej pragmatyzmu.
Pierwszych dziesięć minut drugiej połowy nie przyniosło jednak żadnych konkretów. Legioniści wyglądali na zestresowanych upływającym czasem i nieumiejętnością znalezienia sposobu na dobrze zorganizowanych rywali. Mnożyły się dośrodkowania, nawet Mateusz Wieteska był jednym z tych próbujących, lecz wszystko to bez efektu. Gdy Legia zbliżała się do pola karnego Lienfield, goście tworzyli sześcioosobową linię obrony. Przestrzeni na rajdy Michała Karbownika czy Luquinhasa niemal nie było. Najlepszym zagraniem Brazylijczyka było podanie do Mladenovicia, który w 59. minucie uderzał z pola karnego, ale jeden z rywali jego próbę zablokował. Kolejny rzut rożny, kolejne przepychanki, kolejne wybicie.
Vuković spróbował więc czegoś innego: w 70. minucie za determinującego jeden konkretny styl gry Pekharta wszedł bardziej uniwersalny napastnik, Jose Kante. Na kwadrans przed końcem czerwoną kartkę za dwie żółte obejrzał Kirk Millar i presja na to, by Legia wykorzystała swoją przewagę jeszcze wzrosła. Nawet bez kibiców była ona odczuwalna. I odczuć dało się też ulgę, gdy wreszcie przyszło przełamanie. Na dziewięć minut przed końcem legioniści wreszcie nie wybrali dośrodkowania z prawej strony, ale rozegrali atak do środka. Wreszcie zawodnik strzelający – Jose Kante – nie wybrał uderzenia w panice przed wślizgiem rywala, ale antycypując interwencję uwolnił się spod krycia. Wreszcie nikt nie zablokował piłki i ta wpadła do siatki Linfield.
Chwilę później powinno być 2:0, gdy Legia przeprowadziła prawdopodobnie pierwszą w meczu kontrę. Taką klasyczną, z przewagą liczebną, na szybkości i wolną przestrzenią. Pędził Karbownik i świetnie dograł do Rosołka, który piłkę przyjął i podbił nad wychodzącym bramkarzem. Trafił jednak tylko w poprzeczkę.
I wtedy po kilkudziesięciu minutach do życia obudzić musiał się Boruc. To Legia przeciwko dziesięciu rywalom cofnęła się, nie mogła opanować piłki, zamiast w nią grać zaczęła o posiadanie walczyć w powietrzu. A gdy okazało się, że blisko bramki gospodarzy jest wprowadzony na końcówkę Christy Manzinga to napastnik wybrał strzał i… 40-letni golkiper musiał zbić piłkę na słupek. Jeszcze przed końcem piłkarz Linfield narobił Legii problemów, wywalczył rzut wolny, uderzył w mur, powodował zamieszanie… Ale gospodarze przetrwali. Wygrali i awansowali. Niezależnie od narzucanej narracji, we wtorek tylko to się liczyło.
Legia Warszawa – Linfield 1:0 (0:0)
Bramka: Kante 81
Legia: 1. Artur Boruc - 14. Michał Karbownik, 4. Mateusz Wieteska, 55. Artur Jędrzejczyk, 25. Filip Mladenović - 22. Paweł Wszołek, 7. Domagoj Antolić, 99. Bartosz Slisz (46, 39. Maciej Rosołek), 8. Walerian Gwilia, 82. Luquinhas - 9. Tomáš Pekhart (70, 20. José Kanté).
Linfield: 1. Chris Johns - 24. Ethan Boyle, 2. Mark Stafford, 3. Ross Larkin, 16. Matthew Clarke - 12. Kirk Millar, 22. Jamie Mulgrew, 20. Stephen Fallon, 21. Bastien Héry (79, 25. Conor Pepper), 31. Niall Quinn (83, 15. Navid Nasseri) - 14. Shayne Lavery (76, 9. Christy Manzinga).
Żółte kartki: Kanté - Héry, Millar, Lavery, Pepper.
Czerwona kartka: Kirk Millar (75. minuta, Linfield, za drugą żółtą).
Sędziował: Nicolas Laforge (Belgia).