Aktualności

Węgry, Brazylia i jedno pytanie. Wszystkie inspiracje Kazimierza Górskiego

Aktualności05.03.2021 
Mówili o nim, że gra jak Józef Kałuża, ale we Lwowie podpatrywał głównie Michała Matyasa, gdy legendarnym wzorem był Wacław Kuchar. Po II Wojnie Światowej jego rozwój przyspieszył, doświadczenia zbierał jeszcze w roli piłkarza, później będąc asystentem, a przede wszystkim jeżdżąc po turniejach mistrzowskich i zagranicznych stażach. Kazimierza Górskiego łatwo klasyfikuje się jako trenera, który „miał nosa”, „dobre podejście do zawodników” i rzucał banałami o futbolu. Jednak zagłębiając się w życiorys legendy polskiej piłki można dokładnie wskazać kto, kiedy i dlaczego był jego inspiracją.

Reprezentacje od których czerpał najwięcej udało mu się pokonywać w kluczowych meczach. Węgrów w finale Igrzysk Olimpijskich w 1972 roku (2:1), dwa lata później Brazylijczyków w meczu o trzecie miejsce na mistrzostwach świata (1:0) i Holendrów w eliminacjach mistrzostw Europy (4:1) w 1975, choć był to ostatni wielki popis jego biało-czerwonych.

Jednym z ważniejszych talentów Górskiego było to, że z zebranych doświadczeń wyciągał odpowiednie wnioski. Nawet tuż po wojnie, gdy zaliczył swój międzynarodowy debiut. Nie, jeszcze nie ten w oficjalnym meczu reprezentacji Polski, który zakończył się klęską 0:8 z Danią w Kopenhadze. Był to mecz z drużyną Brytyjskich Sił Okupacyjnych w Niemczech.

– Było to wielkie przeżycie zagrać przeciwko Anglikom, którzy po mistrzowsku opanowali sztukę piłkarską. Zachowywali się swobodnie, zarazem bardzo uważnie, ilość popełnionych błędów była minimalna, chyba że… robili z premedytacją przerwy w grze. (…) Pozwalali nam wówczas szaleć na boisku, dwoić się i troić, ale tylko do pewnej granicy. Kiedy zaczynaliśmy im zagrażać, wkraczali do akcji i wówczas z reguły kończyły się nasze popisy – pisał w swojej książce „Pół wieku z piłką”.

A Kopenhaga? Efekt zastosowania, nieumiejętnie, bez odpowiedniego dopasowania piłkarzy, systemu W-M, który swoją popularność przeżywał w Europie przed wojną. Z tego jedynego, jakże fatalnego występu w reprezentacji też został Górskiemu wniosek o tym, czego nie robić z zespołem: na siłę wdrażać niepasującą taktykę. To, czego Polska się dopiero uczyła i uparcie wdrażała na kontynencie stopniowo przestawało mieć rację bytu. Wszystko za sprawą Węgrów.

Fantazja w Budapeszcie

To oni byli pierwszą prawdziwą inspiracją Górskiego, to przeciwko części z „Aranycsapat”, czyli „Złotej jedenastki” zagrał w 1950 roku turnieju drużyn wojskowych krajów socjalistycznych. Na boisku w Pilźnie spotkał m.in. Ferenca Puskasa, Sandora Kocsisa, Laszlo Budaia i Józefa Bozsika, którzy grali w barwach Honvedu Budapeszt. Skończyło się zwycięstwem 4:2 i zostawili na Górskim – jeszcze wtedy piłkarzu – mocne wrażenie. Jeszcze nie takie, jak obserwacja z bliska właściwej reprezentacji Węgier, która przed złotem olimpijskim w Helsinkach rozbiła w Warszawie Polskę 5:1 – do przerwy prowadząc pięcioma golami, odpuszczając gospodarzom drugą połowę. A dwa lata później na żywo obserwował bodaj największy triumf zespołu Gusztava Sebesa, czyli zwycięstwo 7:1 z Anglią w Budapeszcie, które miało być dla gości okazją do rewanżu za jeszcze słynniejszą klęskę 3:6 na Wembley. Do dziś oglądając urywki filmowe z tego spotkania można dostrzec różnice w klasie i jakości gry między dwoma uznanymi przecież drużynami.

– To był naprawdę mecz fantazja. Widziało się tam szybko, a gównie, co nas zachwycało, dużo silnych i precyzyjnych, przyziemnych strzałów. Jak grali Węgrzy?  Na czoło wybija się ich świetna technika użytkowa. Nie ma u Węgrów ani odrobiny gry na pokaz, nie ma też cyrkowych popisów… Posiadaną technikę każdy piłkarz węgierski w najwyższym stopniu wykorzystuje z pożytkiem dla całego zespołu – opowiadał o wrażeniach.

Nimi Górski się zachwycał, ale też ich gra sprawiała, że myślał o tym, co piłkarsko prezentuje Polska. – Pozwolę sobie zasygnalizować myśl, która nurtowała mnie przez wiele lat, była moją ideą fixe: dlaczego nie zdołaliśmy dotąd osiągnąć poważniejszego sukcesu na arenie międzynarodowej? – zastanawiał się w jednej z wielu swoich książek. Tłumaczył również, że te przemyślenia i obserwacje z pierwszych lat jego pracy szkoleniowej – wszystkie spisane w formie „luźnych notatek” – w roli asystenta czy opiekuna drużyny juniorów, bardzo przydawały się w późniejszych latach, gdy objął pierwszą reprezentację.

Wtedy w Budapeszcie ledwie 33-letni Górski miał okazję poznać Sebesa, ale też pomógł w sprowadzeniu do Polski swojego przyszłego szefa, Janosa Steinera, który przejął warszawską Legię. Pisał o nim, że bariera językowa nie pozwalała w pełni wykorzystać jego wiedzy, lecz cenił umiejętności praktyczne i teoretyczne byłego napastnika MTK Budapeszt, który w Polsce zdobył w roli szkoleniowca trzy mistrzostwa kraju. Górski zauważał, że początkowo Steiner stawiał na sporą rotację w Legii, testując różnych zawodników i taktykę, by w odpowiednim momencie stawiać na „konsolidację drużyny”. To samo można powiedzieć o reprezentacji Polski przed IO 1972 i MŚ 1974, gdy selekcjoner również szukał swojej „złotej jedenastki”.

Chociaż Steinera określał mianem „śmieszka”, to w Legii starał się wprowadzić węgierskie wzorce gry, taktykę tłumacząc swoim podopiecznym na zasadzie ich odpowiedników ze swojej reprezentacji. – Hyniek (Kempny), das ist Hidegkuti… Ernest (Pol) – das ist Puskas… „Epi” (Kowal) – das ist Kocsis – przypominają scenki autorzy książki „Sekrety trenera Górskiego”, Stefan Grzegorczyk i Jerzy Lechowski. Steiner miał również ambicje, by z Legią podbić Europę, wcale nie tak odległe od tych Górskiego. – Był mi szczególnie bliski. Mam w sobie duszę napastnika, a Węgier lubił ofensywną grę i nie bał się ryzykować. Jego styl pracy bardzo mi odpowiadał – mówił autorom.

Wewnętrzny ciąg

Węgrzy jednak sensacyjnie przegrali mistrzostwa świata w 1954 roku, a na kolejnym turnieju rozgrywanym w Szwecji, Górski z bliska – również w rozstrzygającym spotkaniu ze Szwecją – obserwował, jak triumfy święci „brazyliana”. Tak nazywano styl Canarinhos w Polsce, a ich systemem na MŚ 1958 było już 1-4-2-4. Wnioski ze swoich obserwacji Górski przekazał na wykładzie trenerom pierwszej i drugiej ligi, jednak sam przyznał, że „zaszczepienie na polski grunt nowego stylu spełzło na niczym”. – Trenerom nawet się (on) podobał, wyrażali swoje zainteresowanie obiecując, że spróbują go zastosować. W nowym sezonie 1959 zagrali jednak według starego, WM – irytował się Górski.

On sam jednak zgłębiał jego tajniki poza krajem, m.in. będąc na stażu w Dinamo Zagrzeb, gdzie – również po MŚ 1958 – gra tym stylem była obligatoryjna. W przekazaniu Polakom zasadności gry nowym systemem nie pomógł nawet popis Hiszpanów w Chorzowie w 1959, którzy – pomimo świetnej postawy gospodarzy – wygrali 4:2. – Nawet jednak ten fakt nie otworzył nam oczu i dalej tkwiliśmy przy starym – pisał Górski. Gdy na początku lat 60. przejął Legię to sam starał się już grać w 1-4-2-4, a jednym z jego zawodników był Antoni Piechniczek. Zdobył wicemistrzostwo Polski, zajął trzecie miejsce, ale po trzech sezonach kolejnym klubem była ledwie trzecioligowa Lublinianka…

Wniosków musiał szukać na świecie. Zastanawiała go choćby świetna postawa Czechosłowacji na MŚ 1962, która skończyła na drugim miejscu głównie dzięki świetnej defensywie, ale też zestawieniu zespołu głównie na zawodnikach z dwóch, trzech klubów z Bratysławy i Pragi. To nie umknęło Górskiemu, który w pracy selekcjonera również stawiał na duety i trójki w formacjach lub strefach boiska znające się z gry w klubie. Nazywał to „wewnętrznym ciągiem”. Ich sukces przywoływał jednak to samo pytanie, które przewijało się w jego myślach od lat. – Mogli wznieść się na piłkarski Olimp, dlaczego nie możemy my? – pytał.

Zresztą nie tylko on tak myślał. W autobiografii wspomina choćby zebranie trenerów w Zakopanym, gdzie byli m.in. Ryszard Koncewicz, Jerzy Talaga i inni wykładowcy oraz prowadzący kursy szkoleniowe. – Czy mamy polski styl gry? A jeśli, to czy reprezentuje go „zabrzanina”? A może bliższa mu jest „bytomiana” w wykonaniu Polonii, albo „warszawiana” – Legii? – przypomina główne wątki debaty. Odpowiedź w tamtych czasach i w kolejnej, kluczowej dla losów polskiej piłki oraz Górskiego dekadzie była pomiędzy, a on sam okazał się szkoleniowcem bardziej łączącym style, niż stawiającym na jeden konkretny.

Polska innowacja

W drugiej połowie lat 60., dzięki pracy w PZPN i umiejętnościom wyciągania oraz formułowania wniosków, został wysłany także na MŚ w Anglii. – Mistrzostwa premiowały wszechstronność, dojrzałość taktyczną, wysokie umiejętności techniczne i niezawodną sprawność. Niektórzy eksperci postawili nawet tezę, że dobiegła kresu era „brazyliany” i błyskotliwego futbolu rodem z Ameryki Południowej, bezbłędne opanowanie piłkarskiego kunsztu przez Anglików wydawało się być nie do podważenia – przyznawał. Mógł dostrzec również efekty tego, co stało się cztery lata wcześniej, gdy mundial rozgrywano w Chile, a po raz kolejny triumfowała Brazylia, choć tym razem z systemem 1-4-3-3. Rok później miał on swój debiut w reprezentacji Polski, którą Górski współprowadził i która na zakończenie nieudanych eliminacji ME pokonała po trzech golach Janusza Żmijewskiego i jednym Lucjana Brychczego Belgię w Brukseli (4:2).

W „Pół wieku z piłką” znajdują się przemyślenia, które odbiegają od ukształtowanego po latach wizerunku trenerskiego Górskiego. Gdy w ostatnich dniach pisano o nim, że „miał nos”, „podejście do ludzi”, to zapomina się o latach zebranych doświadczeń, wnioskach i tym, co przygotował na początek pracy selekcjonera. – Sporządziłem coś w rodzaju rejestru czynników, od których moim zdaniem zależało powodzenie lub fiasko naszych planów. A więc atmosfera w zespole, dalej wybór trafnego systemu szkoleniowego. Dobre, czyli estetyczne prowadzenie drużyny, uwzględniające różne okoliczności, a także umiejętności i psychikę poszczególnych graczy. Wreszcie niezwykle ważny element: właściwy dobór wpierw szerokiej kadry, potem węższej na dany mecz. Założyłem sobie przy tym z góry, że nie kieruję się magią sławnych nazwisk, nikt bowiem nie ma monopolu na miejsca w pierwszym zespole, tylko najlepsi, ale w danym momencie. Kto ponosi odpowiedzialność za personalne decyzje? Wyłącznie trener, musi je jednak podejmować nie bez ryzyka. Właśnie ryzyko to szczególny urok naszego zawodu i jego specyfika – pisał.

Metodyczna była również praca z drużyną. On sam wspominał, że najbardziej korzystał na zgrupowaniach, gdzie mógł wdrażać zespół w to, co zaplanował – nawet jeśli sprawdzał różne ustawienia (wracało 1-4-2-4), także personalne. Na MŚ 1974 Polacy mieli świetnie opracowane stałe fragmenty, a gdy piłkarze zgłaszali uwagi, ile razy można schematy ćwiczyć, to Górski miał swoją odpowiedź, że jeśli zrobili coś sto razy, to przyda się również ten sto pierwszy. Podkreślał też rolę wszechstronności i umiejętności wymieniania funkcji w zespole, co przecież w czasach rosnących i zauważalnych wpływów totalnego futbolu miało ogromne znaczenie.

Georg Buschner, szkoleniowiec NRD w latach 1970-81, który z drużyną Górskiego przegrał 1:2 w IO 1972, ale wygrał w finale cztery lata później, mówił, że biało-czerwonych cechowało „włoskie catenaccio z polską innowacją, nieustannymi kontrami”. To prawda, ale selekcjoner narzucał też drużynie zawsze wysoki pressing w pierwszej fazie spotkania, później przejście do agresywnego krycia od linii środkowej. W MŚ 1974 bliżej własnej bramki Polacy mieli pilnować rywali indywidualnie, ale Górskiemu zdarzało się wprowadzać krycie strefowe (m.in. z Anglią). Było to również efektem wdrożenia banku informacji z którego czerpano sporo wiedzy.

Odpowiedź na pytanie

– Sięgam teraz do notatek sporządzonych na przełomie roku 1973/74, gdy zastanawiałem się jaką przyjąć koncepcję samej gry, na którym oprzeć się stylu, jaką szkołę skopiować, do czyich sięgnąć wzorców – pisał, a o polskich problemach ze stworzeniem własnego stylu mówił, że to kwestia braku cierpliwości. – Zanim coś się mogło sprawdzić, już szukaliśmy czegoś nowego: szkoły czy stylu? – tłumaczył. System 1-4-3-3 wymyślił jednak nie na poczekaniu, ale właśnie dzięki obserwacjom z MŚ 1966 i późniejszemu wdrażaniu go m.in. w młodzieżówce. Wskazywał, że pozwala mu przeprowadzić atak szóstką zawodników, których jeszcze wspierają boczni obrońcy spełniający rolę skrzydłowych. Nie brzmi to jak styl defensywny.

Dziś popularne jest określenie o „otwarciu gry”, ale Górski też nie chciał, by jego zespół po prostu wykopywał piłkę. Nazywał to „ofensywną defensywą”. – To umiejętność wyprowadzania piłki z własnego pola karnego. Podkreślam wyprowadzania, a nie wybijania, aby dalej od własnej bramki. To wyprowadzanie jest początkiem akcji, która powinna zakończyć się strzałem na bramkę przeciwnika. Do tego potrzebny jest zgrany, rozumiejący się blok obronny. Przechodzenie z defensywy do ofensywy to sztuka opanowana przez najlepszych – mówił w „Sekretach trenera”.

A podejście do ludzi? Po pracy z kadrą i już będąc w Grecji obronił pracę magisterską pt. „Psychologiczna analiza cech temperamentalnych piłkarz oraz określanie typów na tle ich przydatności do gry w określonych formacjach zespołu piłkarskiego”. Rozwinięcie takiego zagadnienia z pewnością wymagało podejścia innego, niż tylko opartego na szybkiej, powierzchownej, nawet jeśli trafionej ocenie osobowości.

– Najlepsze założenia, a więc style, szkoły i systemy, aby przynieść oczekiwane efekty, musiały mieć odpowiednich wykonawców. Czy to ma oznaczać, że doprowadziłem do powstania polskiej szkoły? Czy zostały na tyle wyodrębnione pewne zasady gry, które by uzasadniły użycie określenia „szkoła”? Na pytanie to można udzielić odpowiedzi po praktycznym sprawdzeniu skuteczności zastosowanej taktyki gry. Koncepcja plus realizacja, dwa nierozerwalne i decydujące o ostatecznym rezultacie czynniki – pisał. Nie może być lepszego podsumowania Górskiego jako trenera: wszechstronnego, myślącego i analizującego. I tego, który sam zdołał odpowiedzieć na wiecznie gnębiące go pytanie: dlaczego nie my?

Michał Zachodny


(fotografie: East News)

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności