Aktualności
Od W-M do Nawałki. Jak Polacy trójką w obronie grali
Uczyliśmy się od Niemców, a potem od ucznia Herberta Chapmana, by po II Wojnie Światowej szukać inspiracji na Węgrzech i we Włoszech, aż wreszcie uciec na dwie dekady od ustawienia z trójką środkowych obrońców. Może nie było to tak popularne rozwiązanie taktyczne, lecz obecne w polskim futbolu i z ciekawą historią, którą na „Łączy Nas Piłka” opowiadamy.
Trick reklamowy
„Bo po prostu wszelkie W czy M, czy jeszcze dziś niewynalezione jakieś nowe „systemy” są przede wszystkim trickiem reklamowym, mają na celu zrobienie ruchu w interesie, zainteresowanie i ściąganie na mecze żądnej zawsze czegoś nowego widowni” – tak „Przegląd Sportowy” komentował w 1934 roku doniesienia o tym, że w Anglii tworzy się coś nowego. Jednak tam rewolucja już dawno przebrzmiała, była odpowiedzią na zmianę przepisu o spalonego w 1925 i stała się podstawą przyszłych sukcesów Arsenalu. Bo to Herbert Chapman wdrożył na dobre system z trzecim obrońcą, cofając do linii defensywy jednego z pomocników.
Chodziło oczywiście o W-M (czyli 1-3-2-2-3), który w Polsce pojawił się po dekadzie. W Polsce, która do tego czasu wzorowała się na Austrii i Szkocji, na grze kombinacyjnej w ataku i stylu opartym na krótkich podaniach. Jednak także w 1934 roku przyszła porażka z Niemcami w Warszawie (2:5), którzy na kursy trenerskie ściągali szkoleniowców z Anglii i byli jedną z pierwszych kontynentalnych reprezentacji, która zastosowała system W-M. To także po tym spotkaniu selekcjoner Otto Nerz polecił PZPN-owi Kurta Otto jako osobę, która wprowadziłaby nową myśli do Polski.
Zakontraktować Niemca udało się na lata 1935-36, choć początkowo miał on prowadzić treningi dla zawodników w konkretnych regionach, brać udział również w szkoleniach trenerów. Już wówczas w klubach pierwszej ligi pracowało kilku obcokrajowców, lecz wszyscy ze szkoły austro-węgierskiej. I to w 1935 doszło do prestiżowego dla Polski starcia z Austrią w Wiedniu. Porażka 2:5 nie przyniosła większego wstydu, lecz kolejne wnioski o braku jednolitego systemu, dodatkowo podkreślone klęską 2:3 z Jugosławią.
Jednak Otto miał swój moment zadowolenia, gdy na mecz z Niemcami w 1935 Polakom udało się odpowiedzieć W-M na W-M – skopiować rozwiązanie. Porażka była minimalna (0:1), ale już w kolejnym spotkaniu z Austrią (jej de facto drugim zespołem) udało się wygrać (1:0) i utrzymać pierwsze od trzech lat czyste konto.
Milczenie Kałuży
Kapitanem związkowym (czyli selekcjonerem) był jednak nie Otto, ale Józef Kałuża, legenda Cracovii i polskiego futbolu, jako piłkarz i szkoleniowiec hołubiący systemowi wiedeńskiemu. Jednak i on rozumiał deficyty w amatorskiej polskiej piłce w starciach z lepszymi drużynami. W roku olimpijskim, pomimo propagandy systemu W-M przez Otto sporo było wątpliwości, dodatkowo nakreślonych np. porażką 0:4 kadry z wiedeńską Admirą. – Mam wrażenie, że ten narzucony system gry wam nie leży. My np. z trzema obrońcami i czterema pomocnikami byśmy rady nie dali – mówił Viktor Hierländer, przed laty szkoleniowiec Cracovii, a w 1935 właśnie Admiry.
<<<JÓZEF KAŁUŻA W BIBLIOTECE PIŁKARSTWA POLSKIEGO>>>
Zwycięstwa z amatorskimi reprezentacjami Węgier i Wielkiej Brytanii na igrzyskach w Berlinie były efektem łączenia myśli Kałuży i Otto: wyjściowym systemem było nadal 1-2-3-5, choć środkowy pomocnik miał zadania głównie defensywne, schodząc między obrońców. I tak w trzech meczach z tej roli wywiązywał się bardzo dobrze Jan Wasiewicz, ale na starcie o trzecie miejsce z Norwegią (2:3) wystawiony został Franciszek Wasiewicz, którego inklinacje ofensywne powodowały, że trzeciego obrońcy nie było. Co ciekawe, to ten mecz Kałuża uznał za jeden z najładniejszych na Igrzyskach.
Momentem przełomowym w niepowodzeniu misji Otto była klęska 3:9 w Belgradzie z Jugosławią. Wówczas rywale w pierwszej połowie całkowicie obnażyli braki taktyczne Polaków, do przerwy prowadząc już pięcioma bramkami. W przerwie Kałuża zarzucił W-M na korzyść dawnego systemu, zapewne także dzięki… nieobecności Otto, który tego samego dnia poprowadził drugi zespół Polski w meczu z Łotwą w Rydze (3:3). Druga połowa wypadła korzystniej dla biało-czerwonych (3:4), co tylko sprawiło, że wątpliwości Kałuży co do W-M rosły. Gdy kapitan związkowy podsumowywał rok dla „Przeglądu”, to uniknął odpowiedzi na pytanie, dlaczego cały czas kadra nie grała 1-2-3-5.
– Nie można gwałcić tego, w czym zawodnika wychowano, co weszło mu w krew. (…) Wychowaliśmy się na wzorach austriacko-węgiersko-czeskich. Cechują nas te same właściwości psychiczne i fizyczne, nie rozumiem więc, dlaczego mamy odchodzić od tego, co dla nich jest jedyne racjonalne – tłumaczył. – Jeżeli zaś koniecznie chcielibyśmy, nie wiem zresztą dlaczego, iść po linii pomysłów naszego zachodniego sąsiada, jedynego, który totalnie stosuje tę nowość, to jasne jest, że tak rewolucyjną zmianę szkolić należałoby od podstaw, a więc w klubach – dodawał.
Rady Jamesa
Może więc dotychczasowe niepowodzenia we wdrożeniu systemu W-M wynikały z tego, że obrano drogę naokoło: Niemcy uczyli się od Anglików, a Polacy od Niemców? Jedną z najważniejszych postaci tamtego Arsenalu Chapmana był Szkot Alex James, który z londyńskim klubem wygrał sześć pucharów w latach 1930-36. Jego zaproszenie do Polski zaczęło się od korespondencji Jerzego Sokołowa, który w Londynie spotkał się z tym piłkarzem i zaprosił go do Polski. Następnie zaproszenie wystosował PZPN i w 1939 udało się dopiąć tego.
Do tego czasu kadrą zarządzał Kałuża, który – już bez współpracy z Otto – wrócił do podstawowego systemu i sposobu gry. Tak Polacy awansowali na Mistrzostwa Świata we Francji, rozbijając m.in. Jugosławię (4:0), tak zagrali przeciwko Brazylii w Strasburgu (5:6). Jednak późniejsze mecze przynosiły rozczarowania. Kałuża po porażkach z Niemcami i Łotwą próbował systemu na wpół defensywnego, z Edwardem Nycem w roli kolejnego obrońcy (mecz z Belgią w 1939). Aż w czerwcu tego roku w Warszawie pojawił się James (poniżej na zdjęciu, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe/Biblioteka PZPN).
Pierwszym meczem, który obejrzał było starcie Warszawianki z Cracovią. – Dlaczego ci gracze tak mało myślą? Dlaczego nie widać żadnej inwencji, jakiegoś nieoczekiwanego ciągu, podania tam, gdzie przeciwnik najmniej oczekuje? – komentował Szkot. W Polsce przeprowadził trzy obozy treningowe dla najlepszych i najlepiej zapowiadających się graczy, wdrażał w ich trakcie system W-M, ale na koniec swojej wizyty był rozczarowany postawą piłkarzy. Chwalił ich za umiejętności techniczne, ale ganił za brak zrozumienia taktyki zespołowej oraz nieodpowiednie przygotowanie fizyczne.
Jednak James przywiązał się do swojej pracy. Przed kolejnym spotkaniem reprezentacji z Węgrami we wrześniu 1939 roku, wysłał do Kałuży trzy telegramy z sugestiami dotyczącymi składu i taktyki. Biało-czerwoni nieoczekiwanie wygrali 4:2. „Sukces zawdzięczać należy systemowi wpajanemu przez Jamesa. Co do tego nie może być dwu zdań. Chłopcy nasi wykonali go konsekwentnie i mądrze”, pisał „Przegląd”.
James sugerował Kałuży, by ten postawił na Edwarda Jabłońskiego jako trzeciego, środkowego obrońcę, którego rolą było krycie środkowego napastnika rywali, Gyulę Zsengellera, a więc jednego z najlepszych strzelców w historii futbolu (434 gole w 426 meczach). O ile pierwszego gola zawalił i zdobył go słynny Węgier, o tyle w dalszej części radził sobie świetnie. Równie istotny był Edward Dytko, który stał się kluczowym rozgrywającym. „Stał się motorem akcji zaczepnej. On to pierwszy przerwał sztywny szablon i wedle wszelkich wskazań „taktyki angielskiej” zaczął uwijać się z przodu po całym boisku, przyjmując na siebie rolę pomocnika-konstruktywisty”, relacjonowano to zwycięstwo. Pierwsze dwa gole to długie podania do ataku właśnie Dytki i Jabłońskiego.
Powojenne inspiracje
Odbudowę polskiego futbolu po II Wojnie Światowej oparto na W-M i wzorcach węgierskich, choć bez tego, co cechowało choćby „złotą jedenastkę”, czyli ze sporą wymiennością pozycji. To tez zespół Gustawa Sebesa oraz reprezentacja Brazylii wprowadziły czwartego obrońcę, co w Polsce – podobnie jak w przypadku poprzedniego systemu – przyszło ze sporym opóźnieniem. Wraz z czwartym obrońcą wyodrębniła się w światowym futbolu rola „libero”, która w polskim języku piłkarskim została mocno ograniczona już poprzez samą nazwę: „wymiatacza”.
Dwadzieścia lat gry W-M po wojnie było przeplatane pojedynczymi meczami z czwórką obrońców. W swojej książce „Alchemia futbolu” Jacek Gmoch przypomina, że „polskie drużyny ligowe z pewnym opóźnieniem wprowadziły podobne ustawienie (z „libero” – red.). Jedną z pierwszych była warszawska Legia w latach 1967-69, trenowana wówczas przez Jaroslava Vejvodę, która dość wiernie skopiowała system stosowany przez Inter. (…) Wcześniej niż w zespole klubowym taki właśnie wariant taktyczny został wprowadzony przez reprezentację Polski w remisowym meczu 1:1 z Anglią w Liverpoolu w 1966 roku. Warto przypomnieć to zdarzenie, bo zremisowaliśmy z Anglią na jej terenie w tym roku, kiedy została mistrzem świata”. Dopiero w latach 70. rola „libero” ewoluowała w kierunku bardziej ofensywnej, prowadzącej do totalnego futbolu odmiany. To jednak już nie dotyczy systemu z trójką środkowych obrońców. Jeśli wierzyć wydawnictwu „Biało-czerwoni” Andrzeja Gowarzewskiego, to ostatnie spotkania z trójką środkowych obrońców Polacy zaliczyli przeciwko amatorskiej drużynie Włoch (0:3 i 0:1) w kwalifikacjach do Igrzysk w Tokio 1964.
Dlaczego więc w światowym futbolu na dobrych kilka dekad gra z trójką środkowych obrońców niemal zaniknęła? O wszystkim zadecydowało przejście z krycia indywidualnego na strefowe. Zawodnicy w formacji obrony przestali być odpowiedzialni za konkretnych zawodników, lecz mieli chronić konkretnych miejsc na boisku. Przykładowo, w finale MŚ 1954 znanym do dziś jako „Cud w Bernie” selekcjoner Sepp Herberger niemal nakazał Karlowi Maiowi grę w linii obrony, a to pomocnik Horst Eckel miał kryć indywidualnie Nandora Hidegkutiego, zwalniając z tego nieprzyjemnego obowiązku obrońców.
Transformacja bez powodzenia
Powrót do zastosowania trójki środkowych obrońców nastąpił w latach 80., a w przypadku reprezentacji Polski na sam jej koniec. Poza nielicznymi wyjątkami na mecze ze słabszymi drużynami, biało-czerwoni na dwa kolejne mecze w systemie 1-3-5-2 czekali aż 20 lat. Patrząc na wzorce z Włoch i RFN, mundiali 1986 oraz 1990 również do swojej drużyny inne ustawienie zdecydował się wdrożyć selekcjoner Andrzej Strejlau.
To był niewdzięczny okres dla trenera: w kraju dokonywały się przemiany, futbol brzydł, piłkarze wyjeżdżali za granicę, tworząc rzeczywistość zupełnie inną, niż sprzed 1989 roku. Zaczął od remisu z ZSRR prowadzoną przez Walerija Łobanowskiego, następnie w Chorzowie podzielił się punktami z Anglią Bobby’ego Robsona, bezbramkowo zakończył się mecz z Francją w Paryżu. Ale to nie było tak, że Strejlau trzymał się jednego systemu: w razie potrzeby zawsze dodawał środkowego obrońcę.
Głównie na trójkę środkowych obrońców stawiali też kolejni selekcjonerzy, m.in. Henryk Apostel, Antoni Piechniczek. Janusz Wójcik również od tego zaczął, ale na eliminacje EURO 2000 biało-czerwoni w większości spotkań grali innym systemem. Nawet jednak stosowane trio obrońców grało raczej archaicznie: środkowy był wybijającym lub zabezpieczającym, daleko cofniętym, gdy koledzy po jego bokach kryli indywidualnie.
– Jedna z podstawowych rzeczy, która nam nie wychodziła to zwolnienie z tej odpowiedzialności – przypomina Stefan Majewski, dyrektor sportowy PZPN. – Przejście z krycia jeden na jeden na obronę strefową. Każdy myślał o zawodniku, a nie o swojej strefie. Zresztą z tego wziął się powrót na świecie do gry trzema obrońcami: trenerzy zaczęli zastanawiać się, czy zawodnik zabezpieczający ich za plecami jest w ogóle potrzebny. Przesunięto go więc do przodu.
Walka o kontrolę
Dwie pierwsze dekady XXI wieku to też okres przemian, ale tych w grze i taktycznych. Wszystko przyspieszyło, a zwłaszcza to, jak trenerzy dostosowywali się i odnajdywali kolejne rozwiązania. Na początku odchodzono od gry dwójką napastników, więc trzech środkowych obrońców stało się zbędnych. Na EURO 2008 żadna z reprezentacji nie wybrała systemu 1-3-5-2, nikt grając tak nie doszedł do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. Ale już sześć lat później w MŚ w Brazylii trzecie miejsce zdobyła Holandia, której kadra odeszła od tradycyjnych rozwiązań na korzyść właśnie trójki środkowych obrońców.
Polska zmieniała już rzadko, a nawet coraz rzadziej. Ostatnim mistrzem Polski, który grał z trójką środkowych obrońców była Legia Dragomira Okuki w sezonie 2001/02, kadra prowadzona przez Zbigniewa Bońka zagrał tak w dwóch pierwszych meczach. Jednak każdą wielką imprezę na której Polacy byli, to grali czwórką – poza tą ostatnią, mundialem w Rosji.
Wytłumaczenie zmiany, którą Adam Nawałka dokonał jesienią 2017 roku po zakończeniu eliminacji MŚ częściowo znajdzie się w porażce z Danią w Kopenhadze (0:4). Wówczas gospodarze bezpośrednią, agresywną i wytrącającą z równowagi grą zaskoczyli Polaków, a ich selekcjoner Age Hareide mówił o tym wprost: „chcieliśmy, by na boisku zapanował chaos”. Tymczasem Nawałce zawsze zależało na kontroli, zwłaszcza „strefy prawdy”, którą nazywał obszar na wprost bramki. Jego przekonaniu się do tego systemu pomagał również fakt, że coraz większa liczba reprezentantów znała ten sposób gry ze swoich klubów.
Chociaż Nawałka powtarzał, że bazowym ustawieniem pozostaje to z czwórką obrońców, to w meczach towarzyskich do MŚ z Urugwajem, Meksykiem, Nigerią, Koreą Południową i Litwą zespół grał trójką. Tak też stało się po 45 minutach otwarcia mundialu z Senegalem i przy wyniku 0:1, jak i od początku spotkania z Kolumbią. Wówczas nie było już ani kontroli, ani przekonania, że zmiana ma sens. Porażka 0:3 w Kazaniu do dziś jest ostatnim występem biało-czerwonych w tym systemie.
Oczywiście, że już za czasów Nawałki moda na wariant systemu z trójką środkowych obrońców trwała. We Włoszech było to normą, ale np. przejście Antonio Conte do Chelsea zmieniło postrzeganie w angielskim futbolu na ten system. W sezonie 2015/16 ten system zastosowano w Premier League ledwie 34 razy przez 10 drużyn, w kolejnym – 112 przez 17 z 20 zespołów. W czterech czołowych ligach europejskich w tym sezonie przynajmniej raz skorzystało z niego 30 z 78 drużyn, niemal połowa.
W rozgrywanych w Polsce latem 2019 roku MŚ U-20 trzej z czterech półfinalistów grało systemem z trójką środkowych obrońców, co w połączeniu z trendami w futbolu klubowym wpłynęło na zmiany w sposobie gry kadr młodzieżowych, a także powstania Narodowego Modelu Gry dla systemu 1-3-5-2. W chwili oddania tekstu dwa z trzech czołowych miejsc w Ekstraklasie zajmują zespoły również opierające się na trzech środkowych obrońcach. Po 90 latach sprawdzianów, nauk i wniosków można przynajmniej stwierdzić, że o takiej możliwości gry nie trzeba już nikogo przekonywać.
Michał Zachodny