Aktualności
Lucjan Brychczy – legenda epatująca skromnością
Gdy jako jedenastoletni chłopiec rozpoczął treningi w Pogoni Nowy Bytom, na pewno nie spodziewał się, jak potoczą się jego dalsze losy. Urodzony i wychowany na Górnym Śląsku, stał się prawdziwą legendą warszawskiej Legii. Lucjan Brychczy, bo o nim mowa, 13 czerwca obchodzi 86. urodziny, ale niezmiennie jest ważną częścią sztabu szkoleniowego „Wojskowych” i całego klubu.
Zanim trafił do stolicy, mógł zostać jedną z legend Piasta Gliwice. I być może tak by się stało, gdyby nie przymusowa służba wojskowa. W tamtych czasach dla piłkarzy obowiązek ten w dużej mierze oznaczał albo rozbrat z futbolem na dłuższy czas, albo przenosiny do klubu powiązanego z resortem wojskowym. Po Lucjana Brychczego zgłosiła się warszawska Legia. Przybył więc do stolicy w 1954 roku. Od tego czasu – czyli 65 lat – pozostaje wierny temu klubowi.
Po raz pierwszy z „eLką” na piersi wystąpił 12 września 1954 roku w starciu z Ruchem Chorzów. Na gola musiał poczekać do piątego spotkania, gdy pokonał bramkarza Polonii Bydgoszcz. Chyba nikt wtedy nie przypuszczał, że Brychczy będzie strzelał dla Legii gole przez kolejne… siedemnaście lat. „Kici”, jak nazywany jest legendarny zawodnik warszawskiego klubu, trafił w tym czasie do siatki 226 razy, co jest absolutnym, legijnym rekordem. Trzykrotnie cieszył się z tytułu króla strzelców ekstraklasy, a w całej historii ligi tylko Ernest Pol zdobył więcej bramek od niego. Z Lucjanem Brychczym w składzie Legia cztery razy wywalczyła mistrzostwo oraz Puchar Polski, dotarła też do półfinału Pucharu Europy, czyli poprzednika dzisiejszej Ligi Mistrzów. Zresztą, „Kici” miał udział we wszystkich trofeach zdobytych przez drużynę z Łazienkowskiej, czy to w roli piłkarza, czy trenera.
Nic więc dziwnego, że także w reprezentacji Polski Lucjan Brychczy stał się niezwykle istotną postacią. Zadebiutował w niej 8 sierpnia 1954 roku w starciu z Bułgarią. Koszulkę z orłem na piersi zakładał przez piętnaście lat. W tym czasie wystąpił w niej 58 razy, osiemnastokrotnie znajdując drogę do bramki rywala. W 1960 roku znalazł się w kadrze na turniej finałowy Igrzysk Olimpijskich w Rzymie. Zakładał również opaskę kapitana zespołu narodowego. Zwracał na siebie uwagę największych klubów w Europie, jednak żaden z transferów nie doszedł nigdy do skutku. W dużej mierze z powodów politycznych i komunistycznego ustroju, uniemożliwiającego swobodne wyjazdy zagraniczne.
Po definitywnym odwieszeniu butów na kołek Brychczy płynnie przeszedł do pracy trenerskiej. Już jako zawodnik był asystentem szkoleniowca „Wojskowych”, a sam zadebiutował w tej roli zaledwie dwa tygodnie po zakończeniu kariery zawodniczej. Od tego czasu nieprzerwanie jest członkiem sztabu szkoleniowego warszawskiego klubu. Choć głównie był jednym z asystentów, tylko czterech trenerów w ponad stuletniej historii Legii poprowadziło pierwszą drużynę częściej. Jeszcze kilka lat temu, mimo wieku, brał bardzo aktywny udział w treningach zespołu. Swoimi strzałami doprowadzał do rozpaczy takich fachowców bramkarskiej sztuki, jak Artur Boruc, Łukasz Fabiański czy Dusan Kuciak. W większości przypadków po uderzeniach legendarnego napastnika nie pozostawało im nic innego niż tylko wyciągnąć piłkę z siatki.
Mimo wielu sukcesów i statusu klubowej legendy, pozostał takim samym, skromnym człowiekiem. Wciąż mieszka w tym samym mieszkaniu, co kilkadziesiąt lat temu. Wciąż dojeżdża na stadion Legii komunikacją miejską. Wciąż jest dostępny dla każdego kibica, nigdy nie okazuje żadnej wyższości. Nie zmieniły go wielkie sukcesy. Nie zmieniły go wielkie honory. Nie zmieniły go flagi z jego podobizną, pojawiające się na stadionie Legii. Nie zmienił go wielki mural, który został wykonany i odsłonięty przez samego zainteresowanego na ścianie jednego z warszawskich bloków mieszkalnych. Legendę Lucjana Brychczego można porównać jedynie z legendą Kazimierza Deyny. I z całą pewnością „Kici” jest dla fanów stołecznego klubu postacią wielkiego formatu, choć sam Brychczy nigdy za taką się nie uznawał.