Aktualności
[ANALIZA] Wybić czy wykonać, oto jest pytanie. Pytanie o styl
Cztery drużyny w dwóch finałach europejskich pucharów, najlepsi i najbardziej inspirujący trenerzy, wielomilionowe transfery oraz najatrakcyjniejsze rozgrywki – pod tymi, jak i wieloma innymi względami angielska Premier League jest obecnie punktem odniesienia w piłkarskim świecie. Ale by tak się stało, również na murawie musiało dojść do wielu zmian. – Chcąc zrozumieć ewolucję w tym sporcie, wystarczy spojrzeć na historyczne porównanie. W ostatnich 10 latach liczba podań w Premier League wzrosła o 25%. W sezonie 2007/08 zespoły średnio wymieniały 358 zagrań, gdy w 2017/18 było to 453 – niemal 100 podań więcej na drużynę w meczu – pisał Ken Early w „The Irish Times” wiosną, gdy dominacja angielskich klubów rosła.
Oczywiście bardzo trudno porównywać średnie statystyki rozgrywek ligowych w różnych krajach: patrząc na ogólne i podstawowe liczby dostrzeże się, że wszędzie wykonuje się mniej więcej tyle samo podań, odbiorów, dryblingów itd. Jednak analizując je wewnątrz danej ligi oraz w dłuższym okresie można dostrzec – jak Early w Premier League – istotne zmiany. Chociaż dane z Ekstraklasy nie pozwalają na porównanie obecnej sytuacji do tej sprzed dziesięciu lat, to już na przestrzeni pięciu sezonów można wysnuć ważny wniosek: nasza liga wybrała inną drogę. Stagnacji, nie ewolucji.
W sezonie 2013/14 na wyraźną dominację poprzez posiadanie piłki stawiała Cracovia prowadzona przez Wojciecha Stawowego. Także dlatego średnia liczba wymienianych podań była na poziomie 479 na drużynę w meczu. Nie jest to jednak wyłącznie zasługa samych "Pasów", że pod względem gry piłką liga się uwsteczniła - wówczas pięć drużyn zaliczało ponad 500 podań w meczu, w poprzednich rozgrywkach nie było ani jednej. Stopniowo zacierają się więc różnice między stylami: dominację w spotkaniu wymuszało gonienie wyniku.
Zresztą nie ma też przypadku w tym, że w Polsce to Cracovia Stawowego do dziś służy za przykład jakiegokolwiek stylu gry. – A czym właściwie jest styl? – zastanawiał się Aleksandar Vuković w niedawnym wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. – Styl to miał Wojciech Stawowy, który nie pracuje już w lidze od kilku lat. A może powinien, bo był rozpoznawalny i pomysłowy. Reszta? O jakim stylu mówimy? Przecież większość chce wygrać mecz za pomocą prostych środków. Ogranicza błędy. Nie podejmuje ryzyka. Nie ma to nic wspólnego z atrakcyjną piłką.
On sam broni się przed zarzutami o brak ofensywnego stylu gry mówiąc, że brakuje mu czasu na jego wdrożenie, gdy Legia rozgrywa swoje najważniejsze mecze w sezonie: te w europejskich pucharach. Także dlatego tym najbardziej wyróżniającym aspektem wyników jego zespołu jest to, że jeszcze w eliminacjach Ligi Europy nie stracili gola. Interesujący jest jednak fakt, że mówiąc o stylu Vuković odnosił się do konkretnego elementu gry, który de facto służy za rozróżnienie intencji każdego zespołu.
Jest to zresztą element ukryty – zwykle w tych momentach telewizja pokazuje przebitki lub powtórki – ale taki, który ostatniego lata uległ poważnej zmianie. Trenerzy określają to jako „otwarcie gry” – aut bramkowy to moment, gdy całe boisko jest „otwarte”, jest sporo przestrzeni i możliwości. Ta chwila, gdy golkiper decyduje o pierwszym podaniu może o danej drużynie wiele powiedzieć: jej nastawieniu i ustawieniu. Tymczasem w Polsce powszechnie nawet nie mówi się o wykonaniu „piątki”, ale jej „wybiciu” – choć to wyłącznie różnica językowa, to już wskazująca wyraźnie na tendencję w sposobie działania.
Od tego sezonu przy wznowieniu z autu bramkowego nie tylko bramkarz może być w polu karnym i piłka nie musi opuścić „szesnastki”. To zdecydowane ułatwienie sprawy dla zespołu atakującego i to z kilku względów. Po pierwsze, przy wprowadzającym podaniu obrońcy czy jeden z pomocników zbiegających do golkipera po piłkę otrzymuje dodatkowe ułamki sekund bez presji przeciwnika – ci muszą być poza obrębem „szesnastki” do pierwszego kopnięcia w akcji. Po drugie, jeśli rywale podchodzą z próbą pressingu, to już oznacza, że ich formacje są rozciągnięte na całą połowę, a więc na ok. 50 metrów długości. Owszem, do drugiej bramki jeszcze daleko, ale teoretycznie jest łatwiej o zdobycie przestrzeni i minięcie rywali, niż gdyby byli oni ustawieni w zwartym szyku pod własnym polem karnym. Zwłaszcza, że obrońcy nie wejdą w głąb na połowę przeciwnika wiedząc, że dopiero od środkowej linii zaczyna obowiązywać przepis o pozycji spalonej.
Oczywiście trenerzy dzielą się na dwie grupy: korzystających z tego przepisu i unikających możliwych konsekwencji krótkiego rozegrania. – Jest coś takiego jak gra w momencie, w którym nie masz prawa na pomyłkę. Paru chłopaków w tej szatni przeżyło Trnawę (porażkę w ubiegłym roku w Lidze Europy – red.) i tak dalej. Oni wiedzą z czym wiążę się ewentualne odpadnięcie. To nie jest coś, co sprawia, że swobodnie myślisz o budowaniu gry ofensywnej. Jestem zwolennikiem grania w piłkę i mogę uparcie się nastawić na rozegranie od bramkarza i ryzykowanie, ale musimy się pogodzić z tym, że na początku będzie to kosztowało kilka straconych bramek. Wyobraźmy sobie, że w Gibraltarze tracimy teraz bramkę. To kolejny element, przez który piłkarze by się skurczyli, a ich pewność siebie spadła. Zawodnicy potrzebują czasu, by zaadaptować się do pewnych kwestii – mówił Vuković przed ligowym starciem ze Śląskiem Wrocław. I faktycznie, w tym stojącym na niskim poziomie meczu obaj bramkarze – Radosław Majecki i Matus Putnocky – tylko trzy razy na 23 wykonane stałe fragmenty wybierali krótkie rozegranie. To nie był ich wybór, ale decyzja trenerów.
W tym spotkaniu zaliczono aż 66 pojedynków w powietrzu, czyli… trzykrotnie więcej, niż w innym meczu tej samej kolejki. W Łodzi, gdzie grał ŁKS z Lechem Poznań różnicę można było dostrzec już od bramkarzy. Michał Kolba tylko trzy razy na 28 podań posłał piłkę w okolice środka boiska, a Mickey van der Hart tylko w połowie przypadków wybierał dłuższe rozwiązanie, głównie ze względu na pressing rywali. Koniec końców kibice w Łodzi oglądali aż 10 minut meczu więcej (czyli czasu, gdy piłka była w grze) od tych w Warszawie.
Jednak tak można pisać nie tylko o bramkarzach ŁKS-u i Lecha, ale również innych drużyn. Jednym z nich jest Damian Węglarz z Jagielloni Białystok. – Latem mieliśmy spotkanie o nowych przepisach, które prowadził sędzia Szymon Marciniak. Po tym, jak przedstawił zmiany w wykonaniu autu bramkowego zaczęliśmy to specjalnie ćwiczyć. Teraz traktujemy to jak ofensywny stały fragment gry. Zawsze trenujemy go pod presją, czasem zmienia się tylko liczba przeciwników, w zależności od tego, jak na takie rozegranie reaguje najbliższy rywal. Trener Ireneusz Mamrot należy do tej grupy szkoleniowców, którzy chcą, by ich drużyny posiadały piłkę więc z tego korzystamy – mówi 23-letni golkiper.
I po statystykach bramkarzy widzimy, że ich zaangażowanie w rozegranie wzrosło. W poprzednim sezonie żaden golkiper nie zaliczał powyżej 20 podań średniej długości na mecz – ze względu na wyższą liczbę tych długich zagrań – a w obecnym jest ich już czterech (oprócz van der Harta i Kołby są to Michał Buchalik oraz Thomas Dähne). Wzrosła również dokładność rozegrania bramkarzy i to aż o pięć punktów procentowych, o jedną piątą jest więcej ich podań krótkich (do 10 metrów). Zresztą gdy Lech szukał latem nowego bramkarza, to jednym ze sposobów na przekonanie van der Harta było zaznaczenie, że trener chce, by był on pierwszym rozgrywającym drużyny. – Pomyślałem, że oto mam do czynienia z zespołem z Polski, który chce grać dobry, ciekawy futbol – mówił Holender w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Zwykle ten aspekt gry bramkarza nie był jednym z pierwszych punktów na liście priorytetów przy poszukiwaniu zawodnika na tę pozycję.
Gdy to Damian Węglarz wznawia grę od bramki, to najpierw patrzy, jak rozstawieni są wszyscy piłkarze, a nie szuka najwyższego kolegi. – Obserwuję, ale muszę też przewidywać, gdzie mogą stworzyć się wolne przestrzenie. Najczęściej powstają one na bokach. Razem z obrońcami wiem, że po zagraniu krótkim do nich oni nie mogą mi oddać piłki od razu, bo wtedy rywal już może wbiec w pole karne i naraża nas to jeszcze bardziej na pressing. Ale ich pierwszy kontakt z futbolówką jest jeszcze bez presji, teraz mają większy komfort rozegrania – zaznacza.
Od tego, czy zagra w pole karne do jednego ze stoperów lub zbiegającego tak nisko pomocnika zaczyna się cały ćwiczony ruch i walka o zdobycie przestrzeni. To też kluczowa różnica wobec długiego wznowienia: nie ma walki o górną, a potem drugą piłkę, lecz szuka się sposobu na wyminięcie pressingu przeciwnika. Zamiast szamotaniny na małej przestrzeni obserwujemy podania oraz przyjęcia pod presją, a równie istotny jest ruch bez piłki, wyjście na wolne pole, szybkość rozegrania… Słowem: narzędzia, które budują kreatywność drużyny.
– Dla nas najlepiej, jak biegając za piłką męczy się rywal. Im więcej razy tak rozegramy, tym większa szansa, że zostawi gdzieś wolną przestrzeń lub nieobstawionego zawodnika. Oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku, nie chcemy nikomu udowodnić, że jesteśmy Barceloną. Ale trener Mamrot takie rozegranie preferuje i mi, jako bramkarzowi, to bardzo pasuje. Nie każdy ma też takich zawodników, którzy by to potrafili i nie baliby się wziąć na siebie takiej odpowiedzialności za piłkę, gdy do własnej bramki jest tak blisko – tłumaczy Węglarz.
Ryzyko jest oczywiste, w tym sezonie zwłaszcza Lechowi Poznań zdarzało się, że tracił bramki po niedokładnym krótkim rozegraniu piłki w pobliżu własnego pola karnego, w tym również we wspomnianym meczu z ŁKS-em. Jednak do tej pory ani razu gol rywali nie był efektem złego wyprowadzenia autu bramkowego. – Na pewno to się zdarzy, tak w Polsce, jak i w innych ligach zagranicznych – mówi Węglarz. – Nam to na razie wychodzi, choćby w pierwszej kolejce z Arką w Gdyni (3:0) z łatwością wychodziliśmy tak spod pressingu. Potrafiliśmy przenieść ciężar gry od naszej bramki do tej przeciwnika. Wszystko zależy od trenera, bo to jego wybór i on to musi nakreślić, wdrożyć w zespół. Zawodnicy muszą się dostosować i być odpowiednio pod to dobrani. To kluczowa rzecz, bo przecież powszechnie uważa się, że to w ataku są ci najbardziej kreatywni, techniczni piłkarze. Jednak przy takim rozegraniu rywal naprawdę może się zdziwić. Luki robią się bardzo szybko – dodaje.
Przez to, że w nowym sezonie Ekstraklasy nie tylko doszło do zmiany tego przepisu, ale również pojawili się trenerzy (Kazimierz Moskal, Marek Papszun, Dariusz Żuraw, są również Maciej Stolarczyk, Ireneusz Mamrot), chcący to wykorzystać, obserwujemy… trochę więcej piłki. Jeszcze nie ma drastycznych zmian – i może do nich nie dojść – ale coś drgnęło. Przykładowo, w porównaniu do rozgrywek 2017/18 i pięciu kolejek tych obecnych spadła średnia liczba pojedynków główkowych w meczu i to o prawie 23%. Wreszcie wzrósł też (o ponad półtorej sekundy) średni czas posiadania piłki (z 13 na 14,5), z sezonu na sezon dwukrotnie wzrosła średnia liczba pressingu prowadzonego na połowie rywala (z 2,4 na 5). Także z tego, że gra jest bardziej otwarta, toczona na większej przestrzeni wynika fakt, że obserwujemy więcej strzałów, zwłaszcza tych po atakach pozycyjnych, a drużyny częściej rozgrywają swoje akcje przez dłużej niż 45 sekund.
Nie ma nic złego w różnorodności: w każdej lidze powinny być drużyny, które chcą dominować, jak i nastawiają się wyłącznie na kontry, grające w wysokim czy niskim pressingu, ustawione z trójką środkowych obrońców lub z czwórką w linii, rozgrywające krótko lub długo. Także pod tym względem po pięciu kolejkach widać w statystykach skrajnych (pierwszego i ostatniego zespołu danej klasyfikacji) większe różnice: w posiadaniu piłki, dokładności i liczbie podań, jak i pojedynków w powietrzu. Konfrontacje różnych stylów są bardziej rozwijające od ciągłych starć dwóch drużyn grających w ten sam sposób: zarówno dla trenerów, jak i samych piłkarzy.
Choć na tym początkowym etapie bardzo trudno definitywnie pisać o wielkiej zmianie wyglądu Ekstraklasy czy większej przyjemności w odbiorze ligi, a wskazane drużyny wcale nie należą do najlepszych, to jednym z pozytywów jest fakt, że póki co trenerzy pozostają… niezłomni. Po porażkach swoich drużyn Moskal, Stolarczyk, Żuraw lub Mamrot podkreślają, że będą trzymać się konkretnego stylu. Tak, wiąże się to z większym ryzykiem, np. straty gola po krótkim wykonaniu autu bramkowego, ale w ogólnym rozrachunku korzyść dla ligi, jej zawodników, trenerów i kibiców byłaby większa, gdyby piłkę coraz częściej trzymano przy ziemi.
Michał Zachodny
Statystyki: InStat