Aktualności
[ANALIZA] Trio Legii, które rozbiło Jagiellonię w finale Pucharu Polski (1989)
Różnica jakości była zauważalna zwłaszcza w ofensywie. Dariusz Dziekanowski był królem strzelców w sezonie 1987/88, do tego po finale miał przenieść się do Celtiku Glasgow, był też u schyłku swojej kariery reprezentacyjnej. Dla Romana Koseckiego był to pierwszy sezon w Legii, wówczas uznawany za jeden z najbardziej błyskotliwych talentów w całym kraju, również był już po debiucie i pierwszych golach w kadrze. Nic dziwnego, że ta dwójka zawodników otrzymała od niżej notowanych rywali indywidualne krycie.
Jednak to, co miało stać się dla Jagiellonii rozwiązaniem dającym szansę outsiderowi w finale okazało się też aspektem decydującym o jej porażce. Co więc zawiodło?
Po pierwsze, Koseckiego w tamtych latach wyróżniała ogromna dynamika i przyspieszenie, połączone z łatwością w prowadzeniu piłki. Był dla rywali trudny do upilnowania i nieprzewidywalny. Często schodził w boczne strefy, rozrzucał jak chciał obronę przeciwnika. Nie pomagało bardzo ostre traktowanie atakujących Legii: w pierwszych kilku minutach było dziesięć fauli, w tym kilka takich, które dziś zasługiwałyby na żółte lub nawet czerwone kartki.
Pierwszy gol to efekt stałego fragmentu gry. Dziekanowski ruszył ze środka pola do prostopadłej piłki na lewe skrzydło i tam był faulowany. Dośrodkowanie Dariusza Wdowczyka było dobre, ale pokazało problem w kryciu indywidualnym: wystarczyło, że Kosecki złapał kilka kroków przewagi nad Andrzejem Ambrożejem, by wyskoczyć w odpowiedniej chwili i pięknym strzałem dać Legii prowadzenie (patrz grafika).
Legia ustawiła sobie wynik finału jeszcze przed upływem trzydziestu minut gry i to dzięki dwóm aspektom: bojaźliwemu kryciu obrońców Jagiellonii, błędom Mirosława Sowińskiego w bramce i błyskotliwości trzeciego najważniejszego piłkarza w stołecznej drużynie w tym finale.
Krzysztof Iwanicki był po bardzo dobrym dla siebie sezonie: zagrał we wszystkich meczach Legii w sezonie ligowym, strzelił pięć goli. W finale należał do najaktywniejszych zawodników, korzystając z ogromnej swobody na lewej stronie. Przy drugim i trzecim golu powtarzał się zresztą ten sam schemat: otrzymywał on piłkę blisko narożnika pola karnego, ścinał do środka i uderzał z prawej nogi. Dwukrotnie Sowiński odbijał piłkę przed siebie i korzystali z tego napastnicy Legii, najpierw Dziekanowski, następnie Kosecki (patrz grafika).
Iwanicki swój moment chwały miał na początku drugiej połowy i tym razem to Kosecki jemu asystował. Po nieudanym wybiciu Sowińskiego legioniści przechwycili piłkę w środku pola i widać było sporą ich rotację pozycjami. Bardzo głęboko do środka pola cofnął się Dziekanowski, a kolejne podanie skierowano na lewe skrzydło do wybiegającego na wolną pozycję Koseckiego. On znów ściągnął na siebie uwagę kilku rywali, ściął do środka - był to powtarzający się manewr w Legii - i odegrał na dwudziesty metr, gdzie nadbiegał Iwanicki i pięknym uderzeniem strzelił czwartego gola.
O jedynych problemach Legii w tym finale można było mówić w krótkim okresie od gola Jacka Bayera z 66. minuty na 2:4 do trafienia Dziekanowskiego na dziesięć minut przed końcem. Wówczas Jagiellonia zepchnęła rywali do obrony, wreszcie tworzyła przewagę i wygrywała pojedynki na skrzydłach, wprowadzając piłkę w pole karne. Potrzebnych było kilka desperackich bloków obrońców i interwencji Zbigniewa Robakiewicza, by utrzymać dwubramkowe prowadzenie. Wiązało to się z ogromnym ryzykiem i odpuszczeniem indywidualnego krycia. W 77. minucie jedno z dalekich wybić wykorzystał Kosecki, który wytrzymał pressing rywala, zagrał wzdłuż bramki do Dziekanowskiego, lecz drugi z napastników nie wykorzystał tej okazji. Nie minęło jednak kilkadziesiąt sekund, a Kosecki świetnie zgrał piłkę po kolejnym długim podaniu do Jana Karasia (patrz grafika). Ten wyłożył ją Dziekanowskiemu i piąty gol oraz okazałe zwycięstwo stało się faktem.
Dla Legii był to pierwszy triumf w Pucharze Polski od 1981 roku, zresztą będący pierwszym z pięciu zwycięstw w tych rozgrywkach w latach 1988-1997, gdy aż siedmiokrotnie piłkarze ze stolicy docierali do finału.
Michał Zachodny