Aktualności
41 lat Artura Boruca. „Człowiek z wyciętym układem nerwowym”
20 lutego 1980 roku w Siedlcach na świat przyszedł człowiek, który przez długie lata był absolutnym numerem jeden w bramce reprezentacji Polski. Artur Boruc, bo o nim mowa, świetnymi występami podczas mistrzostw świata i Europy rozkochał w sobie cały kraj. Mimo 41 lat wciąż prezentuje wielką klasę piłkarską, zakładając koszulkę Legii Warszawa, do której wrócił w ubiegłym roku po piętnastu latach nieobecności.
Szybko trafił do seniorskiego futbolu. W III lidze zadebiutował już jako 16-latek, przywdziewając trykot siedleckiej Pogoni. Wcześniej jednak wraz z drużyną zajął czwarte miejsce w mistrzostwach Polski juniorów młodszych. Właśnie podczas finałowego turnieju, rozgrywanego w Bydgoszczy, zwrócił na siebie uwagę trenera reprezentacji Polski do lat 17 Jana Pieszki. Niewielu spodziewało się, jak wielkie będzie to miało znaczenie w przyszłości, jak mocno zaważy na piłkarskim rozwoju młodziutkiego golkipera. Zanim jednak kariera Boruca nabrała rozpędu, przyszły reprezentant Polski występował w niższych ligach, strzegąc bramki zespołu z Siedlec.
Początki Boruca zbiegły się w czasie z bardzo trudnym okresem w funkcjonowaniu klubu. Dość powiedzieć, że Pogoni nie stać było nawet na... zatrudnienie doświadczonego szkoleniowca, więc stery w drużynie przejęli sami piłkarze. Wśród nich był Krzysztof Pawlusiewicz, wówczas jeden z liderów zespołu. Miał on okazję obserwować pierwsze kroki Boruca w seniorskim futbolu. – To był chłopak, który przyszedł jako nastolatek, a od razu chciał bronić. Znał doskonale swoją wartość i będąc jeszcze juniorem głośno mówił, że chce zająć miejsce w pierwszym składzie – wspomina. Boruc rywalizował z doświadczonym Robertem Dziubą. W końcu dopiął swego i stanął między słupkami Pogoni, pokonując pierwszy schodek na drodze do kariery. – Wielu zawodników z zespołu, który zajął czwarte miejsce w mistrzostwach Polski juniorów, dołączyło do pierwszej drużyny, jednak Artur był najbardziej zdeterminowany. Niezależnie od tego, co o nim się później mówiło, zawsze imponował pracowitością. Był nieco spokojniejszy niż dziś, ale miał bardzo silny charakter, do szatni wchodził bez żadnych kompleksów. Potrafi pokonywać wszelkie trudności – mówi Pawlusiewicz.
Z futbolem na wyższym poziomie Boruc spotkał się w Legii Warszawa, gdzie trafił w 1999 roku. Początkowo młody bramkarz był tylko uzupełnieniem składu, nie odgrywając większej roli. Zostały mu występy w drugiej drużynie. – Początek miał dość nieśmiały, ale z czasem to się zmieniło. To dość luźny człowiek, który zawsze ma swoje zdanie – wspomina Adam Majewski, który był świadkiem pierwszego zetknięcia Boruca z futbolem na najwyższym szczeblu. – Potrafi wyrazić to, co czuje, jest bardzo sympatycznym chłopakiem, umiejącym zjednywać sobie ludzi – dodaje „Maja”. W zespole rezerw Boruc rywalizował o miejsce w składzie z Wojciechem Kowalewskim. Los chciał, że kilka lat później stanęli w szranki o miejsce w zdecydowanie innej drużynie, ale po kolei...
Aby nabierać niezbędnego doświadczenia, młody Boruc został wypożyczony do II-ligowego Dolcanu Ząbki. Szybko wskoczył do podstawowego składu podwarszawskiej drużyny i jesienią sezonu 2000/2001 stał się ostoją defensywy Dolcanu. Wystąpił w szesnastu spotkaniach, po czym dostał sygnał – wracasz do Warszawy. Już bez wypożyczonego z Legii bramkarza drużyna z Ząbek zakończyła rozgrywki na ostatnim miejscu i nie zdołała utrzymać się na zapleczu piłkarskiej elity.
Na szansę debiutu w ekstraklasie Boruc musiał jednak jeszcze trochę poczekać. Do końca sezonu występował w rezerwach, a kolejne rozgrywki zaczął jako zastępca Radostina Stanewa, wówczas czołowego bramkarza nie tylko Legii, ale całej polskiej ligi. – Nie ma żadnej reguły na to, w jakim wieku bramkarz może wskoczyć między słupki. Artur mógł powalczyć o swoje miejsce, ale Radostin był na tyle klasowym i już doświadczonym wtedy bramkarzem, że trener nie miał wątpliwości, na kogo postawić – mówi Adam Majewski. Wkrótce Boruc otrzymał jednak upragnioną możliwość debiutu. W meczu z Pogonią Szczecin Stanew doznał urazu, więc jego miejsce zajął właśnie golkiper rodem z Siedlec.
Do końca sezonu 2001/2002 wystąpił jeszcze w czterech ligowych bojach, a także ćwierćfinale Pucharu Ligi. Mógł więc czuć się pełnoprawnym mistrzem Polski – Legia sięgnęła bowiem wówczas po ten tytuł. – Świetnie skoordynowany, gibki, czytał grę. Początkowo nie był tytanem pracy, nie da się ukryć, ale później wiele zrozumiał. Do tego jest typem człowieka „do rany przyłóż”, wesołym, pomocnym, piekielnie inteligentnym. Urodzony optymista – charakteryzuje swojego byłego kolegę z drużyny Majewski. – Kapitalny zawodnik. Wielu kibiców Legii było na mnie złych, bo wyjechałem z klubu dość nagle. Tyle tylko, że zawsze powtarzałem, że nie muszą martwić się o obsadę bramki, bo w klubie jest Artur. Wtedy nikt nie wierzył w Boruca. Ja tymczasem znałem go doskonale, widziałem jego potencjał. Nasze rodziny też się przyjaźniły. Pamiętam, że poszliśmy w Warszawie do bułgarskiej restauracji, miał okazję spróbować kuchni z mojego kraju. Rakija bardzo mu zasmakowała, do dziś ją wspomina. Często się gdzieś wybieraliśmy, nawet odwiedzałem go w Siedlcach. Wyskoczyliśmy na dyskotekę z żonami, fajnie spędziliśmy czas – mówi z kolei Stanew.
Po odejściu Bułgara nastał czas Boruca, który wskoczył między słupki bramki „Wojskowych”. Przez kolejne dwa i pół sezonu miejsca już nie oddał. Okrzepł, a swoim charakterem rozkochał w sobie kibiców Legii. Wtedy właśnie kariera charyzmatycznego bramkarza nabrała szybkiego rozwoju. Już wiosną 2004 roku zalety Boruca dostrzegł ówczesny selekcjoner reprezentacji Polski Paweł Janas. Dał mu szansę występu w towarzyskim meczu z Irlandią i od tego czasu siedlczanin był już stałym członkiem najważniejszej drużyny w kraju. W Legii też radził sobie świetnie, wpisując się nawet na listę strzelców. Już po debiucie w reprezentacji pokonał z rzutu karnego bramkarza Widzewa Łódź, a Legia wygrała 6:0. Szalone fryzury, nieszablonowe zachowania, silna psychika – tak w Warszawie został zapamiętany Boruc. Co ciekawe, w ostatnim roku spędzonym w Warszawie uczył się od niego kolejny młodzian, czyli... Łukasz Fabiański.
Po kilku latach w Legii w 2005 roku przyszedł czas na kolejne wyzwanie. Tym okazał się legendarny Celtic FC. Trener „The Boys” Gordon Strachan od razu postawił na polskiego bramkarza i na pewno nie żałował. Na szkockich boiskach Boruc spisywał się wyśmienicie, wielokrotnie udowadniając, że jest bramkarzem wielkiej klasy. Potwierdzał to w reprezentacji, gdzie zaczął odgrywać pierwszoplanową rolę. Na mistrzostwach świata w 2006 roku pokazał się z kapitalnej strony, wielokrotnie ratując drużynę przed stratą bramki, a jego interwencje budziły zachwyt. Nic więc dziwnego, że w 2007 roku w plebiscycie prestiżowego dziennika „La Gazzetta Dello Sport” zajął trzecie miejsce w klasyfikacji najlepszych golkiperów na świecie! W Glasgow Boruc pokazywał, że broni świetnie nie tylko bramki, ale także... innych ludzi. Uratował bowiem trójkę Polaków przed napaścią w jednym z parków. W Szkocji wzbudzał ogromne emocje – kibice Celtiku go kochali, ci spod znaku Glasgow Rangers nienawidzili. Cały Boruc, zawsze unikający konformizmu.
W reprezentacji Polski, mimo udanych mistrzostw świata w Niemczech, Boruc nie zawsze był pierwszym wyborem następcy Pawła Janasa, Leo Beenhakkera. Bramkarz „Celtów” w eliminacjach EURO 2008 początkowo musiał pogodzić się z rolą rezerwowego najpierw przy Jerzym Dudku, a następnie... Wojciechu Kowalewskim, z którym kilka lat wcześniej rywalizował w bramce rezerw Legii. – Artek musiał o swoje powalczyć, bo trener na początku nieco tasował obsadą bramki. Wkrótce jednak swój cel osiągnął – mówi Paweł Golański, wówczas kolega z reprezentacji. W 2007 roku Boruc wrócił na dobre między słupki biało-czerwonych. Był jednym z najważniejszych ogniw zespołu, który pierwszy raz w historii awansował do turnieju finałowego mistrzostw Europy. W Austrii i Szwajcarii znów udowodnił, jak wielkim jest skarbem. – Wyróżniał się w zespole, to na pewno. W meczu z Austrią w pierwszych dwudziestu minutach wyczyniał cuda. Wybronił tyle sytuacji, że gdyby jego nie było, po tym czasie moglibyśmy kończyć mecz – zaznacza Golański. Rzeczywiście, Boruc spisywał się fenomenalnie, co tylko potwierdziło, że jednym z jego największych atutów jest odporność na presję. – Potrafi grać w meczach o wysoką stawkę. Gdy innych presja może paraliżować, Artur zachowuje stoicki spokój. Z punktu widzenia obrońcy, bardzo dobrze mieć za plecami człowieka z wyciętym układem nerwowym, który wspomoże w kryzysowym momencie. Bardzo dużo podpowiada. To świetny bramkarz, potrafiący utrzymać formę. Bywa impulsywny, jak każdy golkiper, ale nie jest typem pieniacza, który cały czas krzyczy i gada bez sensu. Wie, kiedy się odezwać i co powiedzieć. Gdy trzeba było interwencji słownej, wkraczał do akcji – wspomina były reprezentant Polski. W Szkocji polski bramkarz spędził pięć lat, nawet na chwilę nie oddając miejsca w bramce. Dopisał do swojego konta trzy mistrzostwa Szkocji, a także dwa ligowe puchary i jeden krajowy. Zdecydował, by poszukać kolejnego wyzwania. Przeprowadził się więc do Włoch, by tam przywdziać koszulkę ACF Fiorentina. Tam nie było już łatwo – w bramce świetnie spisywał się Sebastien Frey i Polak musiał kilka miesięcy walczyć o swoją szansę. Wskoczył do składu, gdy Francuz doznał kontuzji. Od tego czasu stał się podstawowym golkiperem i nawet po powrocie do zdrowia Frey nie miał szans na wygranie rywalizacji z Borucem. Po zakończeniu sezonu Polak nie zdecydował się jednak przedłużyć umowy z włoskim klubem i przeniósł do angielskiego Southampton FC.
Na Wyspach Brytyjskich Boruc występował od sezonu 2012/2013. Po dwóch latach spędzonych w barwach „Świętych” Polak przeprowadził się do AFC Bournemouth i tam grał do końca sezonu 2019/2020. Stał się ulubieńcem kibiców, podobnie jak w innych klubach. Z Bournemouth wywalczył pierwszy w historii klubu awans do Premier League. W ostatnim sezonie klub ponownie spadł do Championship, a Boruc postanowił zrealizować swoje zapowiedzi i powrócić do Polski. Ponownie założył koszulkę Legii Warszawa i pozostaje pierwszym wyborem przy ustalaniu składu, co i rusz – mimo 41 lat na karku – udowadniając, że nie jest to miejsce za zasługi.
Emil Kopański