Aktualności
[WYWIAD] Maciej Bartoszek: Nie odpowiada mi wizerunek strażaka
Podobno nic dwa razy się nie zdarza.
I nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Bo się nie da.
Właśnie. Nie ukrywam, że zdecydowałem się podjąć tę pracę dlatego, że odezwała się Korona. Byłem tu niecały rok, a bardzo zżyłem się z ludźmi, z miastem. Kielce stały się moim drugim domem. To chyba było mocno widoczne. Odcisnęło to też piętno na mnie. Do tego stopnia, że kiedy stąd odchodziłem, to byłem pogubiony.
Czyli nie rozpamiętuje pan już okoliczności, w jakich odchodził z Kielc w 2017 roku? Nie tylko się utrzymaliście, ale zajęliście zaskakująco wysokie, piąte miejsce w tabeli, a pana pożegnano bez mrugnięcia okiem.
Nie nazwę tego rozpamiętywaniem, ale nie mogłem się w tamtej sytuacji odnaleźć. Ciągle to wszystko we mnie tkwiło. Coś się udało zrobić, stworzyć. Człowiek miał pewne plany i nagle zostałem tego pozbawiony. Poczułem się jak ryba bez wody. Ale potrafiłem to zrozumieć. Przyszli nowi właściciele. Ciężko dyskutować o ich wizjach. W każdym razie mocno to przeżyłem. Do dobrego funkcjonowania klubu piłkarskiego nie potrzeba wielkich pieniędzy, tylko zaangażowanych ludzi wokół drużyny i obdarzenia zaufaniem trenera.
Czuje pan teraz pełne zaufanie ze strony prezesa i zarządu Korony?
Tak. Powiem nawet więcej.
Że się lubicie z prezesem Krzysztofem Zającem?
Szanujemy się. I to jest chyba najważniejsze dla mnie. Liczyłem, że jeśli faktycznie dojedziemy do porozumienia i znów trafię do Kielc, to tak właśnie będzie. I tak jest! Widzę, że mam pełne wsparcie. To dobrze, bo uważam, że teraz jesteśmy w jeszcze gorszej sytuacji niż wtedy. Bez zaufania ze strony prezesa ta misja nie miałaby cienia szansy powodzenia. W tej chwili widzę tę szasnę. Wiem doskonale, że wszystko jest możliwe. Jestem dobrej myśli. Często podejmuję się trudnych zadań. Ale tylko jeśli widzę w nich sens.
Od razu się pan zgodził, kiedy ponownie zadzwonili z Kielc?
To wcale nie było takie proste. Musiałem sobie poukładać pewne sprawy, też z poprzednim miejscem pracy, żebym mógł się podjąć temu wyzwaniu. Byłem zaskoczony. Gdyby to był inny klub, którego kompletnie nie znam i wokół którego działyby się te wszystkie rzeczy, które dzieją się teraz wokół Korony, to odmówiłbym. Wszędzie, gdzie pracuję, zostawiam cząstkę siebie, bo wiem, jak się angażuję w to, co robię. I może też dlatego po pewnym czasie te same kluby odzywają się ponownie. Może po czasie doceniają pewne rzeczy.
Padły obietnice, że i tym razem pan Koronę utrzyma?
Swoim najbliższym powiedziałem, że to zrobię. Pod warunkiem, że nie wydarzą się żadne nieoczekiwane rzeczy. A te już się wydarzyły. Byliśmy nakręceni wygraną z ŁKS, ale przez koronawirus nie mogliśmy pójść za ciosem i nie pojechaliśmy na mecz z Wisłą Płock. Musiałem więc budować pewne elementy na nowo. Była przerwa, nie mogliśmy trenować. Jedni zawodnicy podeszli do rozpisek indywidualnych bardziej profesjonalnie, inni mniej. Jeszcze inni powinni spędzić trochę czasu u fizjoterapeuty, a nie mieli takiej możliwości. Potem weszliśmy w trening i posypały się urazy. Dodatkowo doszła sytuacja z cięciem wynagrodzeń. To wszystko nam nie sprzyja, ale nie łamiemy się. Wiemy, co chcemy zrobić. Zrobimy wszystko, żeby uratować tę ekstraklasę.
Dostał pan zapewnienie, że jeśli utrzyma zespół, to zostanie na kolejny sezon?
Przyszedłem tu wykonać konkretne zadanie. Zdawałem sobie sprawę z tego, jaka jest sytuacja, że nie ma pieniędzy, że przyszłość klubu jest niewiadoma, że mam okrojoną kadrę. Krótko mówiąc, wiedziałem, na co się piszę. Ale wiedziałem też, że mam wykonać pewną pracę i pomóc klubowi, do którego mam sentyment. Dopóki tutaj się nie wyklarują pewne kwestie właścicielskie, to trudno jest rozmawiać w kontekście kolejnego sezonu.
Da się odciąć od tych wszystkich problemów pozaboiskowych i skupić się tylko na treningu?
Takie rzeczy zawsze będą miały wpływ. Ale oczekuję od zawodników jednego – kiedy wychodzimy na boisko i mamy wykonać pewną prace, to oni mają się skupić wyłącznie na tym. Nie mogą mieć głowy zajętej czymś innym. To nie jest proste, ale można do tego dążyć.
Wybiega pan w przyszłość, czy liczy się tylko „tu i teraz”?
Liczy się „tu i teraz”. Ale też życie mnie nauczyło tego, że każdy problem powoduje, że znajdujemy nowe rozwiązania. Kiedyś, jeszcze zanim dostałem szansę pracy w ekstraklasie, bardzo mocno przytłaczała mnie kontuzja ważnego zawodnika. Od razu miałem podwyższone ciśnienie. W tej chwili podchodzę do tego zupełnie inaczej. Od razu szukam innych opcji, modyfikuję plan. Czasem trzeba się wykazać kreatywnością, ale taką opartą o solidne fundamenty. W piłce nożnej niemożliwe jest napisanie sobie planu na karteczce. Trzeba reagować na bieżąco. Mogę zakładać pewny plan, ale trzeba być elastycznym. Jest cel, ale do niego wiedzie jakaś droga, która czasami jest prosta, a czasem robi się kręta i wyboista.
Teraz jest chyba superwyboista?
A gdzie ona jest łatwa? Przypomnę chociażby GKS Bełchatów. Byłem trenerem zespołu Młodej Ekstraklasy, nagle zostałem pierwszym trenerem. Pewnie był to wariat oszczędnościowy, ale też myślę, że z dobrej strony pokazałem się pracując z młodzieżą. Wielu młodych chłopców pukało wtedy do bram pierwszej drużyny. GKS był wtedy zespołem do spadku. Klub opuściło chyba dziesięciu czy jedenastu zawodników z podstawowego składu, m.in. kapitan Dariusz Pietrasiak, Patryk Rachwał czy Maciej Korzym. Czekała mnie zdziesiątkowana szatnia. Dołączyłem więc kilku piłkarzy z Młodej Ekstraklasy. Przyszli także do nas Marcin Żewłakow i Grzesiu Baran. Ruszyliśmy i ostatecznie po pierwszej rundzie byliśmy bodajże na trzecim miejscu w tabeli. Później jednak zaczęły się inne problemy. Zawodnicy chcieli się pokazać, u nas z finansami nie było rewelacji i ci najważniejsi zawodnicy odchodzili. Jasiu Gol do Legii, Kamil Poźniak do Lechii Gdańsk. Obaj stanowili o sile naszego środka pola i ich brak spowodował, że wiosną już radziliśmy sobie gorzej. Mimo że, co ciekawe, przegraliśmy mniej meczów. Uważam, że po tym moim pierwszym sezonie w ekstraklasie mogłem być zadowolony jak na takiego typowego żółtodzioba, mającego 32 lata. Akcję ratunkową przeprowadzałem także w Chojniczance Chojnice, kiedy objąłem ją na miejscu spadkowym. Na siedem kolejek przed końcem rozgrywaliśmy chyba pięć spotkań z drużynami z czołówki. No ale utrzymaliśmy się i fajnie przy tym zapunktowaliśmy.
Odpowiada panu wizerunek strażaka?
Nie. To jest dla mnie krzywdzące, że nie daje mi się dłużej popracować. Efektem mojej dłuższej pracy np. w Chojnicach było to, że drużyna w następnym sezonie awansowała na pierwsze miejsce w tabeli. Kto wie, jak wtedy wszystko potoczyłoby się dalej, gdyby nie zapukała do mnie Korona, która znalazła się w takiej samej sytuacji, jak rok wcześniej Chojniczanka. W Kielcach znów nie tylko się utrzymaliśmy, ale pograliśmy o coś więcej. W obu miejscach mi zaufano. W Koronie mocno postawił na mnie prezes Marek Paprocki, za co zawsze byłem mu wdzięczny. On kontrolował finanse, a mnie pozostawił kwestie sportowe i to przyniosło efekt. Nie na wszystko było nas stać, ale zawsze umieliśmy po partnersku rozmawiać. Sezon 2016/2017 był świetny w wykonaniu Korony. Mało tego, uważam, że po moim odejściu ten zespół przez długi czas pokazywał jeszcze ten zaszczepiony przeze mnie charakter.
Prezes Marek Paprocki nie próbował wtedy powalczyć, żeby został pan w Kielcach?
Trudno powiedzieć, czy jeszcze mógł mieć na to wpływ. Pamiętajmy, że po zmianie właścicielskiej przestał być prezesem. Został wiceprezesem. Z racji podziału obowiązków raczej nie odpowiadał za dział sportowy. Ale poza tym nie do końca wiem, czy na moje odejście wpływ miał prezes Krzysztof Zając, z którym rozmawiałem i wiem, że po prostu wypełnił wolę właściciela.
Jak tłumaczono, nie pasował pan wtedy do koncepcji.
Tak mogło być. Nie mam włoskiej urody (śmiech). Może nie podobała się moja specyfika pracy albo zachowanie przy ławce rezerwowych, a może styl gry drużyny, polegający na walce o zwycięstwo. Budowaliśmy zespół. Oczywiście zdarzały się wpadki z tytułu naszego odważnego grania, próby narzucenia swojego stylu gry, zamykania rywala na jego połowie. Niektórym się nie mieściło w głowie, że tak może grać Korona Kielce, czyli drużyna do niedawna znajdująca się w dole tabeli i której piłkarzy określano jako szrot. Do tej pory to co najwyżej Legia mogła tak grać. Nagle zaczęliśmy robić hałas, okazało się, że można. To była Korona bezkompromisowa, atakująca, siedząca wysoko na rywalu.
Czyli taka, jakiej nikt od niej nie oczekiwał.
Dokładnie. Kolejnym etapem powinno być wprowadzenie takiej kalkulacji. Bo jak przegrywaliśmy 0:1 albo remisowaliśmy, to cały czas graliśmy o zwycięstwo. I czasami przez to gubiliśmy punkty. Ale żeby pewne rzeczy osiągnąć, musisz pozwolić im dojrzewać. To już jednak byłaby wisienka na torcie, której nie doczekałem. Byliśmy w połowie tego, co chciałem osiągnąć. Kilometry, które przebiega zawodnik podczas meczu, muszą mieć jakiś cel. Z każdym meczem widziałem jakiś progres. Nawet jeśli przegrywaliśmy, to widziałem, że coraz lepiej funkcjonujemy jako zespół. Ta filozofia zaczęła się też podobać zawodnikom, którzy przekonali się do mojej koncepcji i dobrze zaczęli się w niej czuć.
Przychodzili do pana i mówili, że na początku nie byli do niej przekonani?
Nie musieli. Jestem dobrym obserwatorem. Widziałem, jak reagowali na to, co mówiłem. Słowa jednak muszą być poparte tym, co się później dzieje na boisku. Potrafiłem swoim zawodnikom powiedzieć, że na danym sparingu przed sezonem mogą się trochę gorzej czuć, ale za chwilę wyjdą na kolejny mecz i poczują się zupełnie inaczej. Potem przychodzili i mówili: trenerze, skąd wiedziałeś, że tak będzie. Albo kwestie związane z taktyką, ustawieniem. Zawodnik musi sam poczuć, że to, co ja powiedziałem, działa na boisku. Wtedy tworzy się wzajemne zaufanie. Bywa tak, że wchodzi się do nowej szatni i większość piłkarzy ci z góry ufa. Ale nie czarujmy się – zwykle tak nie jest. Buduje się to zaufanie swoimi decyzjami.
Każdej grupie piłkarzy jest pan w stanie wpoić swoją filozofię gry?
Tak myślałem, że każdej, ale teraz wiem, że nie. Zdarzają się sytuacje, na które nie masz wpływu, ale które powodują, że nie zrobisz tego, co zamierzasz i polegniesz. Powtarzam, że jeśli się chce, aby filozofia trenerska została przełożona na zespół, to trener musi mieć wsparcie. Ale nie takie, że się tylko o tym wsparciu mówi, a za jego plecami robi się coś innego. W Koronie obecnie wcale nie ma takiej złej grupy piłkarzy, jak się mówi. Wcale nie jest do końca tak, że ci zawodnicy mają gdzieś Koronę. Wiadomo, że zawsze jedni będą mieć klub w sercu, a inni nie, ale nie zmienia to faktu, że wykonują tu pracę.
Czuł pan zaufanie drużyny, wchodząc pierwszy raz do szatni jako stary-nowy trener czy wręcz przeciwnie?
Szczerze, to mocno zastanawiałem się, czy damy radę. Trzeba było trochę popracować nad tą sferą mentalną. Dziś nie tylko w drużynie, ale i wśród pracowników klubu widać coraz więcej uśmiechu. Mimo trudnej sytuacji. Zawodnicy borykali się z różnymi problemami, ale z czasem widziałem, że radzą sobie z coraz większą pewnością siebie na boisku. Wszystko przekłada się na postawę w treningu. Wtedy poczułem, że idziemy w dobrą stronę.
Utrzymanie rozpatruje pan w kategoriach cudu, czy jednak patrzy na to w bardziej przyziemny sposób?
Nie, to nie będzie cud. To będzie zbieg wielu elementów i sytuacji, które się wydarzą. Na szczęście na część mam wpływ, a właściwie chcę mieć. Bo np. nie do końca mam wpływ na postawę młodych zawodników. Będę pewnie z nich korzystał, a oni to dźwigną albo nie. Często tak jest, że wydaje się, że młody piłkarz jest już gotowy do tego, aby wyjść na boisko i pokazać, co potrafi, ale wychodzi i nie radzi sobie z tym mentalnie. Już mi się takie sytuacje zdarzały. Miałem też sytuację odwrotną – zawodnik miał słabszy moment, ale wystawiłem go i sobie poradził. Mam wpływ na budowanie piłkarza, ale w ostateczności to on wybiega na murawę. To on poda dokładnie albo nie, to on trafi w piłkę albo nie. Mogę jedynie zrobić wszystko wokół, ale sam finał zależy od niego. A zawsze można coś zrobić lepiej. Wygrać mecz i spocząć na laurach, to jak zatrzymać się na autostradzie. Albo cię rozjadą, a na pewno wyprzedzą. Nie można się zachwycić zwycięstwami. Ciągle trzeba iść do przodu i stawiać sobie wyżej poprzeczkę. Nie tylko na treningu, ale także w życiu. Nawet jak nie widzisz efektów, to i tak idziesz do przodu, jeżeli coś robisz.
Rozmawiała Paula Duda
Fot. Paula Duda / Michał Stańczyk