Aktualności

Po drugie - piłkarz

Federacja19.12.2014 
Jest ich łącznie 919. Wśród nich: agent ubezpieczeniowy, ordynator oddziału chirurgicznego, ginekolog, maszynista, poseł, pilot RAF-u, aktor czy dziennikarz. Tylu właśnie piłkarzy zagrało w przynajmniej jednym, oficjalnym meczu reprezentacji Polski, w jej długiej, 95-letniej historii. Często byli to ludzie różnych profesji. Pracowali po sześć dni w tygodniu, ale siódmego nie szli na fajrant. Siódmego grali z Orłem na piersi. (Fot. East News - z prawej Marian Łącz)

Dla spiskowców gestapowcy mieli dwa rozwiązania. Strzał w potylicę albo pobyt w „Dunkelzelle”. Józef Garbień miał odrobinę szczęścia, wymieszanego z szacunkiem do jego umiejętności, dzięki czemu w 1942 roku, Niemcy zastosowali wobec niego ten drugi wariant. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej zdobywał bramki dla reprezentacji Polski, świętował mistrzostwo kraju z Pogonią Lwów, a teraz siedział w wodzie po kostki, zakuty w kajdanki i brutalnie pobity w celi, do której nawet nie dochodziło światło. Wraz z nim do tej ponurej nory trafił inny więzień, którego wcześniej przygarnął do pomocy w ambulatorium. Nazywał się Józef Cyrankiewicz. Ten sam, który kilkanaście lat później zostanie premierem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

W Pogoni na Garbienia wołali „Tank”. W polu karnym podobno szedł jak czołg, robiąc użytek ze swoich bardzo dobrych warunków fizycznych i niezłego dryblingu. Przy wzroście 186 centymetrów, ważył aż 90 kilo, co sprawiało, że z łatwością przestawiał boiskowych rywali. Do tego miał instynkt strzelca. Pierwsza bramka w historii reprezentacji Polski, strzelona z akcji, była właśnie jego autorstwa (w wygranym 2:1 meczu ze Szwecją, w 1922 roku). Entuzjastą jego talentu był sam Hugo Meisl, słynny austriacki trener, który uważał go za najlepszego polskiego napastnika z początku lat 20.

Ale to nie futbol był największą pasją Garbienia. Do gry w piłkę, z czym się nie krył, namówili go koledzy i to też nieco na siłę. Jego powołaniem była jednak medycyna. Podczas studiów, które łączył z grą w Pogoni, ożenił się z warszawianką Haliną Flatt, z którą zamieszkał w niewielkim pokoju na lwowskim Podzamczu. Kiedy żona kładła się spać, Garbień dzielił pokój zasłoną i do późnych godzin nocnych siedział przy lampce nad książkami. Poranki spędzał na Uniwersytecie, a popołudnia na treningach.  A trenowano wówczas po trzy razy w tygodniu, od półtorej do dwóch godzin. Nie było więc lekko. Zwłaszcza, że jeszcze trzeba było znaleźć czas na brydża z kolegami i łowienie pstrągów w Łopusznej, dokąd często jeździł, w poszukiwaniu odprężenia.

Kiedy wybuchła II Wojna Światowa, nie miał już jednak głowy do futbolu. Operował w szpitalach polowych, organizował przerzuty przez granicę konspiratorów, Żydów i współdziałał przy dostarczaniu fałszywych kennkart. W końcu jednak złapało go gestapo. Wylądował w katowni na Montelupich. Niemcy szybko się na nim poznali, odkrywając jego umiejętności, dzięki czemu został lekarzem więziennym. Pełniąc tę funkcję wymusił na gestapowcach utworzenie ambulatorium oraz nowych izb chorych na kilkanaście łóżek. Kombinował jak tylko mógł, by pomagać osadzonym. Zakładał gipsy na zdrowe nogi, czasami też wstrzykiwał lekarstwa, by wywołać gorączkę, przesuwając tym samym więźniom terminy ich przesłuchań, a pod pretekstem zdiagnozowanej ciąży, pozwalał wydostać się z obozu na Montelupich znajomym konspiratorkom.

„Swoje umiejętności lekarskie, znajomość języka niemieckiego i wyjątkową pozycję w więzieniu, wyzyskiwał, by nieść fachową pomoc więźniarkom i więźniom: wszelkimi sposobami podtrzymywać ich psychicznie, krzyżować plany gestapo w związku ze śledztwami, zapobiegać dalszym aresztowaniom i torturowaniu. Umiał to robić zręcznie, sprawnie i niepostrzeżenie. Kiedyś w Pogoni określano, że największą umiejętnością Garbienia było „kiwanie przeciwnika”… - pisał o nim Stanisław Kłodziński, w Przeglądzie Lekarskim.


(Fot. East News) (Garbień na zdjęciu - górny rząd,czwarty od prawej)

Teraz zaczął kiwać gestapo. Kiedy jednak Niemcy odkryli jego dywersje, wsadzili go do „Dunkelzelle”, wraz z pomagającym mu Cyrankiewiczem. Obaj wytrzymali tam siedem tygodni, po czym wrócili do ambulatorium. Jednak te dwa miesiące, spędzone w katorżniczych warunkach, mocno odbiły się na zdrowiu Garbienia. Niezawodne dotąd ręce lwowskiego chirurga co raz częściej zaczynały drżeć. Po wyjściu z więzienia na Montelupich, przyjmował pacjentów w swoim mieszkaniu na Karmelickiej, gdzie m.in. wycinał tatuowane numery z rąk uciekinierów z Oświecimia i dokonywał w tych miejscach plastycznych operacji skóry.  

Z roku na rok chorował jednak coraz bardziej. Najpierw na zapalenie stawów, a potem na przewlekły, postępujący i deformujący gościec, zniekształcający mu palce. Mimo tych schorzeń, na boisko wybiegł jeszcze jeden raz. Już po wojnie, w 1947 roku, zagrał w meczu: Kraków kontra Bytom, gdzie w barwach bytomian, zagrali wszyscy jego znajomi ze starej, lwowskiej Pogoni. Wtedy już przesiedleni z kresów na Górny Śląsk.  

Siedem lat później, Józef Garbień zmarł. Pozostawił po sobie odznaczenia wojenne, tytuł mistrza Polski z 1926 roku, opaskę kapitana Pogoni Lwów i wiele ocalałych dusz, których nawet nie sposób dzisiaj zliczyć.

HERBATNIK BAREI

Życzenia świąteczne od inkasenta… Wesołych świąt. Śledzie się pojawiły na Grochowie, na Terespolskiej... Zobaczymy, ile się tu nabiło.”

To krótki cytat z kultowego filmu „Miś”, w reżyserii Stanisława Barei. W epizodyczną rolę inkasenta wcielił się Marian Łącz. Były piłkarz, m.in. Lechii Gdańsk, ŁKS-u Łódź czy Polonii Warszawa. Trzykrotny reprezentant Polski i bez wątpienia – najlepszy aktor wśród piłkarzy.

Ze stadionu Polonii przy Konwiktorskiej do Teatru Polskiego miał niecałe cztery kilometry. Niejednokrotnie pokonywał tę drogę żwawym krokiem, by nie spóźnić się z treningu na teatralną sztukę, w której akurat miał zagrać. Jedna z miejskich legend głosi, że tuż przed występem w „Ożenku” Nikołaja Gogola, zziajany Łącz wpadł tuż przed swoją kwestią do garderoby, przebrał się i wybiegł na scenę. Publiczność podobno zanosiła się ze śmiechu, bo aktor przebierając się w pośpiechu, zapomniał o korkach i getrach piłkarskich, które dalej miał na sobie.

- W pewnym momencie, ówczesny dyrektor Teatru Polskiego, postawił mu jednak warunek: albo piłka, albo aktorstwo. No i Pan Marian wybrał aktorstwo – opowiada dzisiaj Michał Listkiewicz, którego ojciec przez długie lata przyjaźnił się z Łączem.

- Być może, gdyby nie on, w ogóle nie zostałbym sędzią. To on zaszczepił we mnie piłkarskiego bakcyla. Pamiętam, że kiedyś przyszedł do mojego ojca i zapytał się, czy nie pójdzie z nim na Polonię. Tata chciał, ale nie za bardzo mógł, bo akurat miał mnie pod opieką. Po krótkiej wymianie zdań, stanęło jednak na tym, że poszliśmy na ten mecz we trójkę. Polonia grała wtedy z Warszawianką. To właśnie od tego meczu rozpoczęła się moja fascynacja futbolem.

 

Kiedy kończył grać w piłkę, najlepsze lata na boisku miał już za sobą. Jeszcze jako piłkarz ŁKS-u, w 1948 roku został wicekrólem ekstraklasy i najlepszym piłkarzem Łodzi w plebiscycie Kuriera. Wtedy też po raz pierwszy otrzymał powołanie do reprezentacji Polski, ale że coraz mocniej ciągnęło go na scenę, to i postanowił zamienić Łódź na Warszawę, gdzie mieściła się Wyższa Szkoła Teatralna. Decydujący wpływ na porzucenie kariery piłkarskiej miała podobno Nina Andrycz, prywatnie żona tego samego Cyrankiewicza, dzielącego „Dunkelzelle” z Garbieniem, która wściekała się, że Łącz przez swoje mecze w Polonii, spóźnia się na próby do teatru. Sam Łącz wyjaśniał swój rozbrat z futbolem nieco bardziej dyplomatycznie:

Grałem równolegle w Polskim i w Polonii. W teatrze i w drużynie. Nie muszę dodawać, że oba te zajęcia było mi coraz trudniej pogodzić. W końcu wszystko samo się ułożyło. Jako zawodnik dobiegałem kresu swojej kariery, jako aktor byłem natomiast na początku drogi. To nawet ładnie brzmi: równocześnie kończyłem się i zaczynałem.” – taki cytat znajdujemy w książce „Być dzieckiem legendy”, autorstwa jego córki, Laury Łącz.
„Makuś”, bo tak na niego mówiono i na boisku, i na deskach, był ulubieńcem Barei. A Bareja, jak sam mówił, obsadzał go w rolach, dobrych „herbatników”. A to pijaczka z Targówka w „Alternatywy 4”, a to chłoporobotnika na dworcu w „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, który bierze udział w kultowej scenie z pamiętnym: „Ja, to proszę pana, mam bardzo dobre połączenie” czy wspomnianego inkasenta – amatora „angielskiej wódy” w „Misiu”. Innym piewcą jego talentu aktorskiego był Jerzy Passendorfer, u którego zagrał w aż trzynastu filmach. O piłce jednak nie zapominał. Jako kibic regularnie wracał na Polonię, a jako oldboy, był kapitanem funkcjonującej już w latach 60., reprezentacji aktorów polskich.

LEGITYMACJA

Wątków aktorskich wśród nasz reprezentantów było jednak zdecydowanie mniej, niż tych wojennych. W 1943 roku, w miejscu, w którym NKWD dokonało zbrodni katyńskiej, rozpoczęły się prace ekshumacyjne. Znaleziska mroziły krew w żyłach. Sprzączki, zardzewiałe guziki, skrawki mundurów, listy, dokumenty. Różne rzeczy odnaleziono wśród zbiorowych mogił polskich żołnierzy. Była tam także legitymacja jednego klubu sportowego. Warty Poznań. Należała do Mariana Spojdy.

Jego nazwisko w latach 20. znał cały Poznań. Na mecze miejscowej Warty chodziło się głównie po to, żeby zobaczyć go w akcji. Chodziło się na Spojdę. W tym samym czasie Marian, wychowanek Chelsea, ale nie tej londyńskiej, lecz małej, gimnazjalnej drużyny Chelsea Poznań, pracował jako urzędnik bankowy. Pracę tę jednak musiał na pewien czas porzucić, podobnie jak i treningi piłkarskie. Najpierw ze względu na udział w powstaniu wielkopolskim, a później przez wojnę polsko-bolszewicką, w której także brał udział. Z obu wrócił cały. Bez szwanku.



Niecałe cztery lata później, po walkach zbrojnych, ojczyzna wezwała Spojdę po raz kolejny. Ale tym razem miast munduru, dostał dres reprezentacji Polski. A zamiast walki na froncie, został wysłany na Igrzyska Olimpijskie do Paryża, dla naszego sportu historyczne, bo premierowe. Tam jednak nie mieliśmy szczęścia, bo już w pierwszym meczu trafiliśmy na szalenie mocnych Węgrów, z którymi wówczas jeszcze nie wygraliśmy. Spojda, jedyny Wielkopolanin wśród powołanych, rozpoczął mecz w wyjściowym składzie na stadionie Bergeyre, w północnym Paryżu.  W systemie 2-3-5, pełnił rolę pomocnika. Nasi rozpoczęli ambitnie, spotkanie było otwarte, ale to Węgrzy wyszli na prowadzenie już po 18. minutach gry.

Co ciekawe, w przerwie do polskiej szatni, przyszli obserwujący mecz z trybun piłkarze reprezentacji Francji, Litwy i Norwegii. „Gratulowali pięknej gry i zachęcali do dalszej, wytrwałej walki. Węgrzy byli znani w Europie jako silna drużyna” – pisał po latach w swych wspomnieniach, Wacław Kuchar, napastnik.
W drugiej połowie gra naszych się jednak posypała i w efekcie przegraliśmy aż 0:5. W systemie pucharowym, oznaczało to dla biało-czerwonych, ni mniej, ni więcej, koniec marzeń o medalu. Ich Igrzyska skończyły się już po 90. minutach meczu z Węgrami. Na pożegnanie z Francją, Spojda wraz z resztą kolegów, zmierzyli się jeszcze towarzysko ze Stade Rennes. Na fatalnym, zarośniętym wysoką trawą boisku, Polacy wygrali 3:1. Z kolegi Węgrzy w kolejnej rundzie paryskiego turnieju sensacyjnie przegrali z Egiptem 0:3 i również pojechali do domu.

Zwieńczeniem kariery Spojdy był natomiast tytuł mistrza Polski, wywalczony z Wartą w 1929 roku. Później rozpoczął pracę w roli trenera, najpierw w Legii Poznań (drugiej sile wielkopolskiej piłki w tamtym okresie), a później jako asystent kolegi z boiska, Józefa Kałuży, w reprezentacji Polski.

W trakcie II Wojny Światowej uczestniczył jeszcze jako podporucznik w kampanii wrześniowej i dostał się do radzieckiej niewoli. Nie zdołał się jednak już z niej wydostać. Zginął w Katyniu 16 kwietnia 1940 roku. W 2007 roku pośmiertnie mianowano go do stopnia porucznika.  

POLEGLI

Oprócz Spojdy, życie w tym samym okresie straciło kilku innych jego kolegów z reprezentacji. Józef Klotz, syn szewca z Brackiej w Krakowie, został zamordowany w getcie warszawskim, Marian Einbacher i Antoni Łyko zginęli w Auschwitz, zaś Leon Sperling, legenda Cracovii, zginął z rąk pijanego gestapowca we lwowskim getcie.

Po odejściu Spojdy z Warty Poznań, jego następcą został okrzyknięty trzynaście lat młodszy Franciszek Sobkowiak. Także pomocnik i także późniejszy reprezentant kraju. Niestety, po wybuchu wojny uciekł z Poznania i został członkiem załogi pierwszego „polskiego” samolotu w barwach RAF, który później wykonał lot nad okupowaną Polską. Jednak i jego wojenny los nie oszczędził. W nocy z 29 na 30 października 1942 roku, pilotowany przez niego samolot poległ w locie bojowym na terenie Norwegii. Oprócz załogi, na pokładzie znajdowali się także trzej cichociemni. Sobkowiaka pośmiertnie odznaczono Orderem Virtuti Militari.


(Fot. East News)

REDAKTOR

W 1921 roku powstawała w Krakowie redakcja Przeglądu Sportowego. W wąskim gronie założycieli znajdował się Tadeusz Synowiec, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim i piłkarz Cracovii. Zresztą, nie byle jaki piłkarz. Legenda. „Il Capitano” – jakby powiedzieli Włosi. By lepiej zobrazować jego ówczesną pozycję w krakowskim klubie można powiedzieć, że był wtedy dla Cracovii tym, kim dzisiaj dla Romy jest właśnie Francesco Totti. Z opaską kapitana grał w barwach „Pasów” przez ponad 12 lat i rozegrał w tym czasie 318 meczów.

Do historii przeszedł jednak jako pierwszy kapitan reprezentacji Polski, która w 1921 roku w swoim premierowym meczu, przegrała w Budapeszcie z Węgrami 0:1. Życie piłkarza, dzielił z codzienną pracą redakcyjną, a o jego polonistycznych zdolnościach i kunszcie w operowaniu słowem, może świadczyć fakt, że napisał w tym  czasie również kilka książek.

W tym samym okresie, na łamach Przeglądu Sportowego, publikował inny piłkarz Cracovii, który również zagrał we wspomnianym meczu w Budapeszcie – Stanisław Mielech. Jeden z najlepszych dziennikarzy sportowych w powojennej Polsce, który ponadto był doktorem prawa i oficerem wojska polskiego. On podobnie, jak Synowiec, także pisał książki, a Cracovię z czasem zamienił na warszawską Legię, gdzie mieszkając, zatrudnił się w stołecznym „Życiu Warszawy”.

REPREZENTATYWKA

Największą niepiłkarską karierę z pewnością zrobił Józef Kurzeja, który w latach 70. rozegrał ponad sto meczów w barwach silnego Górnika Zabrze, a dziś jest renomowanym ordynatorem we własnej klinice w Szwajcarii. On jednak nigdy w koszulce z Orłem na piersi nie zagrał.

W czasach, kiedy futbol nie był w Polsce zawodowy, normą było jednak, że każdy z piłkarzy pracował na co dzień w zupełnie innej branży. Zdarzali się też tacy zawodnicy, jak choćby Wacław Kuchar, który reprezentował Polskę w czterech różnych dyscyplinach: hokeju na lodzie, lekkoatletyce, łyżwiarstwie szybkim i w ukochanej piłce nożnej. Dodatkowo trenował gimnastykę, skoki do wody, tenisa, kolarstwo i fechtunek, a że komputery pojawiły się dopiero 70 lat później, to i na wszystko znajdywał czas.

To był jednak inny świat. Zupełnie inne realia. Oraz inny futbol. A i na kadrę nie mówiło się wtedy reprezentacja, a reprezentatywka.

Jakub Polkowski


Zobaczcie galę z okazji 95-lecie Polskiego Związku Piłki Nożnej. Subiektywna historia polskiej piłki w pigułce:

 

TAGI: Po drugie, piłkarz, 95 lat PZPN, Reprezentacja Polski, Polska,

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności