Aktualności
[WYWIAD] Radosław Murawski: Jestem pierwszym, który nadstawia głowę
Pamiętasz swój pierwszy mecz w roli kapitana Piasta Gliwice?
– Było to jeszcze zanim zostałem wybrany przez drużynę. Zespół prowadził Marcin Brosz, nie mógł zagrać Tomek Podgórski… Byłem tak spanikowany, że kompletnie nie wiedziałem co się dzieje. Nie mogłem skupić się na meczu, to był pewnie mój drugi najgorszy mecz w Piaście… Nadal jestem jednym z młodszych, ale teraz nie mam problemu, by coś powiedzieć przed meczem. Jesteśmy wszyscy na równi: ja, chłopaki z Polski i z zagranicy. Mam pewien status w zespole, każdy wierzy mi i ufa. Ale wtedy… a wokół mnie Klepczyński, Kędziora, Szmatuła, Krzycki… cała stara gwardia. No, nie zabrzmiałem poważnie krzycząc do znacznie starszych kolegów „dawać, dawać!”.
Teraz po golu i wygranej ze Śląskiem kapitanowi Piasta spadł kamień z serca?
– Na pewno, choć mój gol był tylko impulsem, bo wiarę w zwycięstwo widziałem w oczach chłopaków jeszcze przed meczem. Sam ostatnio nie byłem bramkostrzelny, ale taka jest moja pozycja na boisku – specyficzna. Kibice odbierają mnie jako środkowego pomocnika, więc piłkarza, który powinien strzelać więcej goli. Jednak osoba, która nie jest na tyle świadoma danych ról na boisku może nie dostrzec różnicy. Zwykle jestem tym, który asekuruje kolegów grających w ofensywie, także bocznych obrońców. Zgadzam się, że tych bramek mogłoby być więcej, ale najważniejsze jest to, czego wymaga ode mnie trener. Może oczekiwania wynikają z tego, że w juniorach strzelałem częściej?
Już w drużynach młodzieżowych byłeś kapitanem?
– To akurat dziwna sytuacja, ponieważ przeszedłem do starszego rocznika i nim byłem, ale gdy wróciłem do rówieśników, to już nie. Na początku tego podziału nie było, trenowaliśmy wszyscy razem i byłem jednym z młodszych. Grałem ze starszymi, większymi. Później w selekcji trenerzy stwierdzili, że potencjałem nadaję się do wyższej grupy i temu najmniejszemu, najchudszemu dali też opaskę kapitana. Strój zawsze był za duży, opaska spadała mi z ramienia – mam jeszcze zdjęcia na których wypadam po prostu śmiesznie. Ale gdy w końcu wróciłem do mojego rocznika 1994, to zespół już kapitana miał. Był temat przekazania mi opaski, rozmawialiśmy z trenerem i kolegą, ale nic się nie zmieniło. Nie miałem na to ciśnienia, chciałem po prostu grać i nie było sensu rozwalać czegoś, co zostało już zbudowane.
Skoro już jednak byłeś tym najchudszym i najmniejszym, to dlaczego wybrano ciebie na najważniejszego?
– Może to zabrzmi mało skromnie, ale zawsze byłem w drużynie taką iskierką. Na boisku i poza nim. Wszyscy mnie znali, świetnie się odnajdywałem w każdym towarzystwie, na ważne mecze brano mnie nawet do zespołu dwa lata starszego. Wyglądało to jeszcze zabawniej: jak dziecko grające z mężczyznami. Ale bycie kapitanem wynikało też z tego, że ja zawsze byłem w Piaście. Inni odchodzili, a ja ciągle grałem, wyróżniałem się.
Wychowanek, który zawsze był kapitanem. Gdy raz założyłeś opaskę, to do teraz jesteś z nią utożsamiany.
– Trochę tak, ale w pierwszej drużynie to koledzy mnie wybrali. Wtedy Adrian Klepczyński był kapitanem, a ja jego zastępcą. On odszedł z Piasta, trener spytał, czy głosujemy ponownie. Dla mnie było to obojętne, ale przeciwstawiła się drużyna – po co zmieniać, jak jest dobrze? Widzieli we mnie potencjał na kapitana i już tak zostało.
Miałeś w przeszłości rozmowę o tym, czego oczekuje się od kapitana?
– Przed założeniem opaski nie. Ale już stając się nim to takich rozmów jest więcej, są normalne – głównie z trenerem, czasem z prezesem. Jeszcze w juniorach, gdy pojechaliśmy na turniej do Holandii musiałem rozmawiać z sędzią, przywitać się z kapitanem przeciwnika… A wtedy po angielsku potrafiłem tylko się przedstawić i powiedzieć ile mam lat. Trener poradził, żebym mówił „good luck” (tłum. powodzenia), a ja to powtarzałem, czasem pokazywałem coś na migi. Za to w seniorach wygląda to bardzo poważnie. Jestem pierwszym, który nadstawia głowę, wysłuchuje uwag po przegranych meczach, zbiera oczekiwania i wyzwiska. Ale jestem z Gliwic i to mi pomaga, bo znam się z tymi osobami, nawet grałem z nimi w drużynach młodzieżowych. To moja karta przetargowa. Oni szanują mnie za to, że jestem wychowankiem, że miałem determinację, by zostać w tym sporcie. A ja mam do nich respekt ze względu na to, że zawsze są z nami. Ale tak samo z trenerem czy z prezesem, te rozmowy również bywają ostrzejsze. Słyszę, że to ja muszę dać impuls, pokazać charyzmę. Jestem tego świadomy.
Bycie kapitanem to przy okazji dobra lekcja wychowawcza?
– Może nie sama rola, ale sytuacje, jakie cię spotykają. To nowe doświadczenie. Słyszałem, że jestem najmłodszym kapitanem w Polsce, jednym z młodszych w Europie. Gdy wszystko się układa, zespół gra dobrze i są wyniki to jest to po prostu fajne. Ale wiem już, że w tej roli inaczej czujesz się będąc zwycięzcą i przegranym. Gdy jest źle to o mnie mówią, że jestem słabym kapitanem, że się nie nadaję, że nie biorę drużyny za pysk. Niejednokrotnie słyszałem opinie, że jestem zbyt młodym kapitanem na okres kryzysu. Ale do tego trzeba się dostosować i zaakceptować, że tak to w polskiej piłce wygląda. Mnie takie sytuacje tylko wzmacniają, bo już mogę powiedzieć, że jak na swój wiek przeżyłem sporo. Było wicemistrzostwo, niewiarygodne uczucie walki do ostatniej chwili z Legią. I teraz po sezonie świetnym dostaliśmy pstryczka w nos, walczymy o życie, utrzymanie i możliwość myślenia o odbiciu się za rok.
W kryzysie opaska kapitańska ciąży dwa razy bardziej, niż gdy drużynie idzie?
– Tak bym tego nie nazwał, ponieważ drużyna w formie buduje się sama. Widzieliśmy to po poprzednim sezonie, gdy nagle Kuba Szmatuła został najlepszym bramkarzem ligi, Hebert obrońcą, a Martin Nespor napastnikiem. To wszystko się nakręcało, forma zespołu przekładała się na indywidualności. Inaczej się o tobie mówi, gdy nie idzie. Każdy jest słaby, choć ja nie zgadzam się z takim patrzeniem. Piłka nożna to sport zespołowy, jeśli nie funkcjonuje jedno ogniwo, to poziom całości spada. Dlatego jako kapitan muszę stawiać dobro drużyny ponad wszystko. Kibice wymagają tego od nas, ode mnie.
Jako kapitan musisz w jakikolwiek sposób zarządzać szatnią, która ma problem z formą, wynikami?
– Nie muszę. W najgorszym dla nas momencie, gdy byliśmy na ostatnim miejscu tabeli, w szatni trzymaliśmy się razem. Zostawaliśmy po meczach i godzinami rozmawialiśmy. Spotykaliśmy się całymi rodzinami. Chcieliśmy spędzać ze sobą czas, odbudować to dobre wewnętrzne uczucie dzięki któremu zdobyliśmy wicemistrzostwo. Dziś może się tego nie pamięta, ale tamten sezon zaczęliśmy słabo. Po porażce w Chorzowie mówiono, że z taką grą spadniemy z ligi. I dopiero potem zaczęliśmy budować serię zwycięstw… Rośliśmy. Zwycięstwo w Poznaniu, pokonanie Legii u siebie. To inni zaczęli patrzeć na nas z szacunkiem, zmienili podejście do meczów z Piastem. Każdy wiedział, że czujemy się tak mocni, że wykorzystamy każdy błąd. W tym sezonie to się odwróciło, mając niższą pewność siebie to my podchodziliśmy z respektem do rywali. Godzinę graliśmy jak równy z równym, a potem wszystko obracało się na naszą niekorzyść.
Skoro nie zarządzasz zespołem w szatni, to może robisz to na boisku?
– Jestem typem boiskowego gaduły. Staram się mówić konkretnie, ale bywa z tym różnie. Analizując po meczach często mam pretensje do siebie, że powiedziałem coś kompletnie bezsensu. Traciłem siły na gadanie, zamiast skupić się na meczu. Ale też jako kapitan rozmawiam z sędzią. Częściej daję wskazówki, niż zgłaszam pretensje. Mój tato wypomina mi, że za bardzo macham rękami, ale mi takie gestykulowanie pomaga. To silniejsze ode mnie, choć ludzie mogą odbierać to negatywnie. Pracuję nad tym, jednak na to przekładają się nerwy i stres.
Czy będąc już kapitanem zdarzyło ci się zachować w sposób, którego żałowałeś?
– Było takie zdarzenie jeszcze u Radoslava Latala. Graliśmy w siatkonogę, a musisz wiedzieć, że jego wersja tej zabawy jest inna – pola są duże, gra się po dziesięciu, za siatkę służą dwie postawione obok siebie bramki. Graliśmy młodzi Polacy na piłkarzy zagranicznych, wśród których byli Czesi. Była sporna sytuacja, powinna być rozwiązana na naszą korzyść, ale trener zadecydował inaczej. Jeszcze tylko rzuciłem, by uważniej patrzył, ale po chwili podobne zdarzenie i znów punkt dla nich. Za trzecim razem trener już chyba specjalnie sprawdził, jak zareagujemy i oddał im piłkę. W tej chwili wybuchnąłem i pokazując na Latala rzuciłem: „nic dziwnego, że punkt dla nich, jak sędziuje ich tata”. W momencie, gdy to powiedziałem już zapaliła mi się lampka, że przegiąłem. Trener się wkurzył. Nawet, gdy przepraszałem go następnego ranka to mówił mi, że nie powinienem się tak zachować, że każdy na mnie patrzy jako na kapitana. I ja, i on będziemy przez takie sytuacje inaczej postrzegani. Ale od tego czasu on też był moim „tatą” i grałem u niego niemal wszystko.
Na boisku jesteś jednak bardziej odpowiedzialny.
– Czerwonej kartki jeszcze nie obejrzałem, żółtych mam w normie, jak na pozycję na której gram. W szarpaninie oczywiście idę za drużyną, ale wolę być tym spokojniejszym. Gdy trzeba pierwszy przepraszam za błąd. Tak samo staram się pokazywać szacunek do rywala. Nie „pucować” się, ale podziękować za mecz nawet jeśli w jego trakcie miałem z przeciwnikiem kilka mocniejszych starć. Każdy walczy, by wygrać. Nie odstawię nogi, nie odpuszczę, ale po spotkaniu podejdę, pogratuluję i normalnie porozmawiam. Tak miałem z Łukaszem Madejem, Patrykiem Małeckim – obaj to gaduły, też machają rękoma i potrafią grać ostro, pokłócić się. Ale później jest pełen szacunek.
W tych najtrudniejszych chwilach sam z siebie chodziłeś do trenera i podpowiadałeś, co zrobić, by wyniki drużyny się zmieniły?
– Nie, ponieważ w trakcie tego kryzysu prezesi zdecydowali się zwolnić trenera Latala. To był impuls, zmiana na lepsze. Nikt nic nie musiał mówić, ponieważ wszystko było jasne i klarowne. Brakowało nam sił, więc po prostu częściej trenowaliśmy. Przestaliśmy skupiać się na rzeczach negatywnych, a staraliśmy się kontynuować tylko to, co było w naszej grze dobre.
Ale przyznasz, że w kryzysie jest tych rozmów pod napięciem więcej: wewnątrz drużyny, z szefostwem klubu, z kibicami.
– Oczywiście, ale nawet w poprzednim sezonie przyszli do nas kibice. Nie krzyczeli, ale mówili, że możemy i potrafimy więcej. Tłumaczyli, jaka to szansa dla klubu, dla Gliwic na mistrzostwo. W obecnym sezonie przyszli niedawno po porażce w Niecieczy, bodaj najsłabszym meczu, jaki zdarzył się nam odkąd gram w Piaście. Sam zszedłem po godzinie gry z boiska i widziałem, jak to wyglądało. Ale u nas naprawdę nikt nie chciał tego spotkania odpuścić. Bo gra się dla siebie, dla klubu, dla spokoju finansowego, dla rodzin, dla przyszłości… Tych powodów jest wiele i nikt nie potrzebuje takich negatywnych sytuacji. Z prezesem też rozmowy były gorące, chcieliśmy jak najszybciej zaradzić wszystkiemu, odmienić nasze wyniki. Wierzę jednak, że z trenerem Wdowczykiem będzie tylko lepiej. Ma fajny pomysł na grę, wygląda to coraz lepiej. Jeśli zawodnicy widzą, że trening przekłada się na mecz, to nawet na te najtrudniejsze zajęcia przyjdą odpowiednio nastawieni, gotowi do wysiłku. Zupełnie inaczej, niż w sytuacji, gdy musimy przyjechać na stadion i iść pobiegać do lasu.
Zbierasz opaski kapitańskie?
– Nie, wolę rozdawać je dzieciom. Gdy kibice widzą mnie, to nie proszą o koszulkę, ale o opaskę kapitana. Kilka już ich rozdałem, a zdarzyło się też, że spotkałem osoby, które prosiły, by się na nich podpisać. Dla dziecka to pamiątka, a dla mnie fajne uczucie. Jest jednak wyjątkowa opaska, którą sobie zatrzymałem – właśnie ta z czasów juniorskich.
Rozmawiał Michał Zachodny