Aktualności
[ANALIZA] Polska – Szwecja. Mecz kwadransami pisany
Gdy trenerzy powtarzają, że „mecz ma różne fazy”, to kibice często odbierają taką wypowiedź za kolejne ogólnikowe hasło prosto z piłkarskiego podręcznika. Tymczasem poniedziałkowe spotkanie Polski ze Szwecją było tego idealnym odzwierciedleniem, jak również pokazało, gdzie i w których fragmentach drużyna Marcina Dorny jest naprawdę mocna.
Liczby mówią same za siebie: w pierwszym kwadransie Polacy mieli wyższe posiadanie piłki od rywali (54%), zaliczyli więcej odbiorów i przechwytów, zdecydowanie przeważali w pojedynkach, wygrywając 74% z nich. Efektem był gol Łukasza Monety, po jednej z ładniejszych akcji całego turnieju, świetnym zachowaniu Dawida Kownackiego. Biało-czerwoni grali szybko i agresywnie, a Hakan Ericson nawet przyznawał po spotkaniu, że choć spodziewali się takiego początku, to nie byli w stanie na to odpowiedzieć.
Jednak znów po udanym fragmencie przyszły dwa słabsze. O ile jeszcze drugi kwadrans pod względem ustawienia, organizacji gry był dobry, a i Polacy próbowali atakować, tak kolejny okres był zdecydowanie najgorszy. Wynikało to głównie z rosnącej przewagi Szwedów w posiadaniu piłki – po piętnastej minucie biało-czerwoni mieli ją przez zaledwie 26% czasu, głównie skupiając się na trzymaniu pozycji. Ta dominacja opłaciła się Szwedom w kolejnym kwadransie, gdy w obronie Polaków zaczęły pojawiać się przerwy, zwłaszcza odległości do przeciwników były największym problemem.
Efektem był wyrównujący gol i po nim najlepiej widać, jak spóźnieni obrońcy i pomocnicy musieli nadrabiać wślizgami, ale nie byli w stanie zatrzymać Szwedów. Dość powiedzieć, że w tym fragmencie Polacy nie zaliczyli ani jednej próby odbioru, mieli również dwukrotnie mniej zebranych drugich piłek.
Po przerwie – tak jak w meczu ze Słowacją – znów było więcej agresywności (20 odbiorów w porównaniu od dziewięciu z pierwszej połowy), cała drużyna grała wyżej i znów widoczna była przewaga fizyczna Polaków. To gospodarze mieli dwie dobre sytuacje, gdy najpierw uderzał Mariusz Stępiński, a następnie kontrę starał się wykończyć Karol Linetty. Te akcje sprawiły, że rywale cofnęli się na własną połowę, do końca spotkania wymienili mniej podań, zagrywali też mniej dokładnie. Zadziałała podświadoma chęć bronienia wyniku, zupełnie jak w przypadku Polaków w pierwszej połowie.
W zalewie opinii i ocen – mocnych, krytycznych – często można przeoczyć komentarz z innej perspektywy, choć nawet bardziej wartościowy. – W drugiej połowie Polacy grali lepiej i indywidualnie, i jako drużyna – przyznał Hakan Ericson, którego zespół bardzo rzadko traci dwie bramki lub więcej. – Po przerwie nie graliśmy dobrze. Powinniśmy utrzymywać się przy piłce, rozgrywać akcję, ale po prostu nie wiem, co się z nami stało – dodał Kristoffer Olsson, pomocnik wybrany piłkarzem meczu z Polską. Tak mocno rywale im przeszkadzali, że Szwedzi przestali być sobą, stracili kontrolę i typowe dla siebie opanowanie. Bo jak inaczej określić zachowanie Filipa Dagerstala, który w ostatniej minucie fauluje Krzysztofa Piątka we własnym polu karnym?
To był i efekt wysokiego pressingu, i kilku naprawdę dobrych indywidualnych występów: świetnie spisywał się Dawid Kownacki, który miał aż pięć strzałów, dobrze wykorzystywał wolne przestrzenie, udanie rozgrywał (dwa kluczowe podania). Ale oprócz strzelca naprawdę dobrze zaprezentowali się Przemysław Frankowski (najwięcej dryblingów w zespole – pięć), ponownie Karol Linetty (najwięcej odbiorów – sześć) i nawet Mariusz Stępiński, który wygrał siedem z 13 pojedynków w powietrzu, o jeden więcej od Kownackiego.
- Wnikliwy obserwator dostrzeże, że mecz kończyliśmy z trójką napastników i ofensywnym pomocnikiem – zaznaczał Marcin Dorna po spotkaniu. Właśnie w tym ostatnim kwadransie można było odnieść wrażenie, że Polacy rzucili wszystkie siły, by wyrwać punkt, dokonać tego, co nie udało się przeciwko Słowacji. Było to ryzykowne – Szwedzi mieli sytuacje przed wyrównaniem – ale opłaciło się. I podkreśliło, że w porównaniu do innych zespołów w swojej grupie biało-czerwoni naprawdę mają atuty, które wciąż dają im nadzieję na awans i które warto docenić.
Michał Zachodny