Aktualności

[TYLKO U NAS] Szymon Marciniak: „Grzesiek nawet nie chciał pomocy medycznej”

Federacja09.12.2015 
Wczorajsza konfrontacja Sevilli z Juventusem Turyn (1:0) była trzecim meczem w tym sezonie Ligi Mistrzów, który prowadził nasz skład sędziowski z Szymonem Marciniakiem jako głównym. Najwyżej oceniany polski arbiter zgodził się dziś na krótką rozmowę z portalem Łączy Nas Piłka. – Apetyt, jak wiadomo, rośnie w miarę jedzenia. Chciałoby się wiosną sędziować w Europie więcej – przyznaje.

Stara piłkarska prawda głosi: jeśli po meczu nie mówi się zupełnie nic o sędziowaniu, to znak, że arbiter wykonał kawał dobrej roboty. Po spotkaniu Sevilli z Juventusem o pracy polskich sędziów… cisza. Wy też macie wewnętrzne przekonanie, że swoje zadanie wykonaliście jak należy?

Szymon Marciniak: – Raczej tak. Szerszą analizę przeprowadzę dopiero po powrocie do domu – wtedy obejrzę sobie całe spotkanie. W taki właśnie sposób analizujemy każdy mecz – bardzo dokładnie, szczegółowo, trochę na zasadzie samooceny. Jeśli jednak mam powiedzieć, co myślę dzisiaj, na gorąco, to… tak – sądzę, że decyzje, które podejmowaliśmy, były OK. Żadna z drużyn nie miała do nas pretensji, a to zawsze bardzo ważny argument. Oczywiście nie jakiś kluczowy, ale dzięki temu, tak po ludzku, ma się poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Podziękował nam zespół przegrany, wygrany – co oczywiste – również, wszyscy byli zadowoleni, nikt nie rozmawiał o sędziach… To jest dla mnie najważniejsze.

Dokładną analizę, o której wspomniałeś, przeprowadzi teraz każdy sędzia z waszego zespołu?

– Tak, wszyscy dostają ode mnie od razu zapis meczu. Każdy musi odrobić pracę domową, czyli obejrzeć całą konfrontację i wypisać – ze swojego punktu widzenia – co było wykonane dobrze, a co mogło być zrobione lepiej. Później sześć naszych samoocen zderzamy ze sobą i wspólnie rozmawiamy o tym, co moglibyśmy poprawić.

Jest jakiś aspekt, na który najmocniej zwracacie uwagę?

– Szczególnie dużo dyskutujemy o kwestii współpracy, bo takie ewidentne „sędziowskie” błędy na tym poziomie zdarzają się już stosunkowo rzadko. A przynajmniej nam nie wypada ich popełniać. Natomiast wzajemną współpracę zawsze można poprawić – ta sfera jest w sędziowaniu chyba najtrudniejsza. Sześciu facetów, z których każdy ma troszkę inne spojrzenie, inną pozycję na boisku i inny kąt widzenia danej sytuacji... A w trakcie meczu mamy przecież ułamek sekundy, by sobie wzajemnie podpowiedzieć i wspólnie podjąć dobrą decyzję. Tą pomocą są zawsze jak najszybsze, jak najkrótsze słowa, nic typu: „Słuchaj, ten w czerwonej koszulce z numerem siedem prawdopodobnie, moim zdaniem, zahaczył teraz tego przeciwnika w niebieskim”. Na coś takiego nie ma czasu. Musimy komunikować się w takim timingu, żeby podpowiedź kolegi momentalnie przełożyła się na moją decyzję.

Inaczej piłkarze mogliby mieć wrażenie, że nie jesteś pewien, że się wahasz.

– Kiedy timing jest dobry, zawodnicy mi ufają. Widzą, że jestem wiarygodny i potrafię podjąć decyzję na czas, a nie czekam z nią kilka sekund. Gdy dostrzegą, że decyzję podjąłem nie ja, a jeden z moich asystentów, całe mozolnie budowane zaufanie przepada. Dlatego w ramach zespołów sędziowskich staramy się wszelkie elementy wzajemnej współpracy dopracowywać do perfekcji.

Ale przecież nie każdą sytuację da się opisać za pomocą krótkich komend, trzech czy czterech słów.

– Uwierz, że bardzo często robimy to nawet w pół słowa, starając się te przekazy skracać jak najmocniej. Znamy się bardzo dobrze, współpracujemy ze sobą od dwóch czy trzech lat, dlatego wypracowaliśmy już swój język. Zdarza się, że sam mój „body language” sugeruje chłopakom, jaka będzie decyzja – wtedy oni, jeśli się z nią zgadzają, nie mówią nic, a jeśli mają inne zdanie, przekazują mi to od razu, szybką komendą. Taki mechanizm wymaga naprawdę wielu godzin współpracy, szkoleń, rozmów i dyskusji. Ale to procentuje. Dzięki temu w trudnych momentach nie tracimy głowy, tylko dobrze wiemy, jak się zachować.

Zwykły obserwator chyba tylko jedną waszą decyzję z wczorajszego meczu mógł uznać za błędną. Chodzi mi o sytuację z 6. minuty, gdy puściliście grę po podaniu do Alvaro Moraty, który – jak pokazały telewizyjne powtórki – był na wyraźnym spalonym. Dyskutowaliście już, z czego wynikał ten błąd?

– No tak, uciekło to Pawłowi (Sokolnickiemu, który pełnił funkcję arbitra bocznego – przyp. red.). To był początek meczu, być może jakaś chwila dekoncentracji, mały chwilowy „blackout”. Później miał przecież kilka bardzo trudnych decyzji do podjęcia i za każdym razem świetnie wywiązał się ze swoich obowiązków. Ten jeden spalony mu umknął, ale cóż – sędziowie też muszą mieć szczęście. Nam się udało, bo tego typu błąd jest jednak nieco inaczej odbierany, gdy nie powoduje żadnych konsekwencji. Nikt o nim raczej nie będzie pamiętał. Zresztą nasza dokładna analiza całego meczu na pewno pokaże, że tych sytuacji, w których mogliśmy zachować się lepiej, było troszkę więcej.

Sam pewnie masz już kilka w głowie.

– Dokładnie. Wiem na przykład, że mogłem gwizdnąć jedno lekkie pchnięcie w polu karnym… Ale właśnie dlatego o tym wszystkim później we własnym gronie rozmawiamy. Zastanawiamy się, z czego dany błąd wynikał – czy ze złego ustawienia, czy z taktyki prowadzenia zawodów. Czasem jest też przecież tak, że błąd robi się celowo.

Celowo?

– Tylko po to, żeby znaleźć odpowiedni balans. Jeżeli przykładowo odgwizdaliśmy już siedem fauli dla gospodarzy, a dla gości żadnego, i nagle pojawia nam się ósmy „miękki” faul, to jego już raczej nie można dać. Druga drużyna po prostu musi czuć, że sędzia nie gwiżdże non stop tylko w jedną stronę, że jest sprawiedliwy dla obu zespołów. Bo zawodnicy naprawdę odbierają to w ten sposób – o tym też musimy w trakcie meczu myśleć.

Wczoraj widzów przed telewizorami zaskoczyła jeszcze jedna rzecz. Pierwszą połowę zakończyłeś, zanim jeszcze na zegarze upłynęło 45 minut…

– No właśnie nie, to był błąd techniczny realizatorów transmisji. Sprawdziliśmy to od razu po meczu z „venue directorem” (koordynatorem meczu z ramienia UEFA – przyp. red.), na którego znak rozpoczynam mecz w Lidze Mistrzów i z którym konsultuję moment zakończenia spotkania. Tu naprawdę nie może być przypadku – nie istnieją najmniejsze szanse, byśmy my skończyli grę kilkanaście sekund za wcześnie. A wczoraj w Sewilli, co ciekawe, również zegar stadionowy wskazywał w pierwszej połowie zły czas. Całe zamieszanie spowodował fakt, że jeden z zawodników gości tuż przed pierwszym gwizdkiem zszedł na chwilę za linię końcową i bez niego nie mogliśmy wystartować. A zegar już ruszył, później zaczęli go cofać, cofnęli nie tak jak trzeba i z tego zrobił się ten czasowy rozjazd.

W 49. minucie doszło do starcia Stefana Sturaro z Krychowiakiem, w którym dłoń Grześka mocno ucierpiała. Pokazałeś w tej sytuacji Włochowi żółtą kartkę, ale chyba nie za samo nadepnięcie?

– Nie nie, upomniałem go za faul taktyczny – dosyć prosta sytuacja dla sędziego, przerwanie korzystnej sytuacji gospodarzy. A samo nadepnięcie było absolutnym przypadkiem, Sturaro chciał po prostu przeskoczyć nad Grzegorzem i postawił nogę akurat tam, gdzie Polak ułamek sekundy wcześniej położył dłoń.

Miałeś na boisku jakiekolwiek wątpliwości, czy ten uraz pozwoli Grześkowi kontynuować grę?

– Od razu byłem pewien, że będzie grał dalej. Nawet nie chciał wzywać pomocy medycznej. Kiedy jednak zobaczyłem, że zaczął mocno krwawić, zdecydowałem o tym trochę za niego. I dobrze się stało, bo lekarze szybko zatamowali krew, założyli opatrunek i Grzesiek mógł spokojnie grać dalej nie myśląc o tym, co się dzieje z jego ręką.

I trzeba przyznać, że przez 90 minut był bardzo mocnym punktem swojej drużyny.

– Fajna sprawa. Mnie też coś takiego też cieszy jako rodaka. Choć w trakcie meczu, który prowadzę, z mojej perspektywy nie grają tacy czy inni zawodnicy, ale grają… koszulki. Wczoraj grały białe i czarne. To jednak fakt, że miło jest popatrzeć na dobrych piłkarzy, wśród których znajduje się człowiek z tego samego kraju co ja.

W poprzednim sezonie poprowadziłeś trzy mecze w fazie grupowej Ligi Mistrzów, teraz też mam za sobą trzy spotkania. Jesteś spokojny o to, że na wiosnę dostaniesz szansę wykazania się w fazie pucharowej tych rozgrywek?

– Powiem tak. Apetyt, jak wiadomo, rośnie w miarę jedzenia. Ostatniej wiosny, zanim jeszcze weszliśmy do sędziowskiej grupy Elite, udało nam się dotrzeć do ćwierćfinału Ligi Europy. Nie chcę dziś powiedzieć za dużo, ale też nie będę ukrywał – chciałoby się więcej.

Rozmawiał Filip Adamus

TAGI: szymon marciniak, liga mistrzów, sevilla, juventus turyn,

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności