Aktualności
Sędzia w czepku urodzony debiutuje w Lidze Mistrzów
Jest dopiero siódmym polskim sędzią w historii, który poprowadzi mecz Ligi Mistrzów. Już dziś arbiter z Płocka posędziuje spotkanie Juventusu Turyn z Malmö. – Życie nigdy mnie nie rozpieszczało. Doceniam to, co mam, bo nie miałem łatwego dzieciństwa i do wszystkiego musiałem dochodzić sam – mówi Szymon Marciniak, który przyznaje, że miał dużo szczęścia w dotychczasowej karierze.
Czwarty października 2012 – mówi Panu coś ta data?
Debiut w Lidze Europy?
Zgadza się. Pierwszy mecz i od razu spotkanie na Stadio Olimpico w Rzymie pomiędzy Lazio a Mariborem. Jak wiele pamięta Pan z tego wieczoru?
Przyznam, że pojawił się wtedy mały dreszczyk, ale bardzo pozytywny. Nie przeżyłem tego meczu tak mocno, żeby ta data utkwiła mi jakoś szczególnie głęboko w pamięci. Zawsze byłem ambitny i dążyłem do postawionych sobie celów. Spotkanie w Rzymie było po prostu kolejnym krokiem w karierze sędziowskiej. Oczywiście, debiut na tak dużym obiekcie, przy głośnym dopingu, był czymś ważnym. Na pewno jednak nie sparaliżował, a raczej pozytywnie nakręcił. Byłem dobrze przygotowany.
Nawet przez moment nie pojawiła się trema?
Raczej nie. Czasami przez poddenerwowanie i zbytnią ekscytację człowiek przestaje racjonalnie myśleć, podejmuje nie do końca przemyślane decyzje na boisku. Pozytywna adrenalina działa zupełnie odwrotnie – pomaga się skoncentrować, bardziej zaangażować w to, co się robi. Tak też było w moim przypadku.
Już dwa miesiące później awansował Pan w rankingu UEFA do pierwszej kategorii sędziów międzynarodowych.
Był to bardzo szalony rok… Członek komisji sędziowskiej UEFA obserwował nas w Rzymie z trybun. Już wtedy wiedziałem, że uważniej przyglądają się mojemu sędziowaniu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że poprowadziliśmy ten mecz bardzo dobrze. Może powiem trochę nieskromnie, ale spodziewaliśmy się, że prędzej czy później zostaniemy zauważeni i powoli będziemy wspinać się po drabince sędziowskiej.
Nie za szybko przyszły te sukcesy?
Każdy zna swoją wartość i wie, jak sędziuje oraz jak był oceniany przez obserwatorów. Fajnie, że moja kariera rozwija się dosyć dynamicznie, ale jednocześnie idzie krok po kroku. Nie wydaje mi się, żeby sukcesy przyszły za szybko ani za wolno. Po roku awansowałem z trzeciego do drugiego koszyka, a po kolejnym trafiłem do pierwszego. Teraz został mi najtrudniejszy krok do postawienia – wejście do elity sędziowskiej. Jestem jednak dobrej myśli i wierzę, że również to uda mi się osiągnąć.
Od jakiegoś czasu jest Pan objęty programem dla najbardziej obiecujących młodych sędziów, co owocuje właśnie możliwością prowadzenia spotkań w Lidze Mistrzów.
UEFA bardzo mądrze prowadzi młodych arbitrów. Wszystko zaczyna się od turniejów młodzieżowych, na których „ogrywamy” się przed meczami o większą stawkę w piłce seniorskiej. Jestem członkiem „UEFA Coaching Programme”, w którym oprócz mnie jest tylko sześciu innych arbitrów z Europy. Można powiedzieć, że jesteśmy powoli przygotowywani pod UEFA Elite, ponieważ jeździmy na warsztaty z najlepszymi europejskimi sędziami, poznajemy szczegóły prowadzenia spotkań na najwyższym poziomie. Niuanse, na które większość z nas nie zwracała wcześniej uwagi. Moim opiekunem na kursie jest Frank de Bleeckere – jedno z najgłośniejszych nazwisk sędziowskich w UEFA. Widujemy się, razem analizujemy prowadzone przeze mnie mecze. Wspólnie zastanawiamy się, co zrobiłem dobrze, a co muszę poprawić. Frank przyjedzie zresztą osobiście do Turynu na wtorkowy mecz i na pewno po spotkaniu dostanę kolejną dawkę cennych informacji.
Musi być dla Pana dużą nobilitacją wkraczać do grona najlepszych sędziów w Europie.
Wszystko jakoś tak ułożyło się w jedną całość. W 2010 roku pojechałem na pierwszy kurs dla młodych sędziów w Nyonie – UEFA Core. Bardzo wiele nauczyłem się przez te dwa tygodnie. Na koniec kursu spotkało mnie wielkie wyróżnienie, bo jako pierwszy jego uczestnik dostałem nominację na sędziego międzynarodowego. Myślę, że była to pierwsza mała trampolina do dalszej kariery. Niemal z marszu dostałem się na kolejne szkolenia z Paulem Allaertsem w roli mentora. Bardzo fajnie nam się współpracowało, szybko złapaliśmy wspólny język. Nakierowywał mnie na ważne detale, których wcześniej nie zauważałem. Starsi sędziowie powtarzali mi później, że zastrzyk wiedzy, który dostałem w ciągu tych dwóch lat, można spokojnie porównać z 8-10 latami sędziowania w UEFA. Oni nie mieli tego szczęścia. Wiele osób mówi mi, że jestem w czepku urodzony… Może faktycznie coś w tym jest?
Spotkania w Lidze Europy prowadzi Pan od dwóch lat. Wydaje się jednak, że Liga Mistrzów będzie zupełnie inne wyzwaniem.
Na pewno jest to coś wielkiego, ale powiem szczerze, że hymn Ligi Europy też mi się bardzo podobał (śmiech). Sędziowanie w Lidze Mistrzów od zawsze było moim marzeniem. Czekałem na taką możliwość z pokorą i nadzieją, ale także z wiarą we własne umiejętności. Wszystko, co robiłem do tej pory, sprowadza się właśnie do jednego celu – sędziowania spotkań na takim poziomie. Nie sądziłem, że dostanę nominację już w pierwszej kolejce. Wierzę jednak, że tak naprawdę jest to dla mnie dopiero początek. Mam apetyt na coraz więcej. Celem numer jeden jest dobrze posędziować mecz w Lidze Mistrzów i potwierdzić, że zdanie obserwatorów o mnie nie było błędne. Pamiętajmy starą zasadę: „Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz”, która dotyczy zarówno piłkarzy, jak i sędziów. Wszystkie dotychczasowe spotkania pójdą we wtorek w zapomnienie, a ludzie będą oceniać mnie pod kątem meczu w Turynie. Sędziowanie zdecydowanie uczy pokory, więc myślę teraz tylko o wtorkowym starciu. Będzie to mecz na najwyższym poziomie, więc muszę być przygotowany na wszystko. „Expect an unexpected.”
Do tej pory mecze w Lidze Mistrzów sędziowała zaledwie garstka polskich arbitrów. Wójcik, Granat i Gilewski, Przesmycki oraz ostatnio Borski, Gil no i teraz Pan. Jak to jest być w gronie siedmiu polskich sędziów w historii, którzy mieli taką możliwość?
Fajnie jest być w takiej grupie, ale jeszcze lepiej będzie jej przewodzić pod względem liczby meczów w Lidze Mistrzów. Na razie udowadniam sobie i wszystkim innym, że ciężka praca popłaca i to, co robię, ma sens. Mecze Ligi Mistrzów oglądają przecież wszyscy. Tysiące osób na stadionie, miliony przed telewizorami. Może więc być to dla mnie kolejny krok naprzód. Tym bardziej, że na stadionie oprócz Franka de Bleeckere będzie też Pierluigi Collina, który zawsze stara się być na wszystkich spotkaniach w Turynie.
Mecz Juventus – Malmö niewątpliwie jest dla Pana ogromną szansą i może okazać się kolejnym kluczowym momentem w karierze. Pamięta Pan jednak, jakie było najważniejsze wydarzenie w Pana dotychczasowej przygodzie z sędziowaniem?
Zawsze szczególne są debiuty. Patrząc wstecz, pierwsze spotkania, jakie mi przychodzą na myśl, to Lazio – Maribor i Benfica – PAOK. W Rzymie dwa lata temu dali mi szansę i gdyby mecz poszedł średnio, pomyśleliby: „Może za szybko postawiliśmy na Marciniaka? Ok, dalej mamy o nim dobre zdanie, ale może dajmy mu jeszcze czas na rozwój”? Na szczęście mecz na Stadio Olimpico poszedł bardzo dobrze i dał mi pozytywny impuls na przyszłość. Prawdziwą trampoliną do dalszej kariery był jednak mecz w Lizbonie. Mieliśmy z całym zespołem wiele trudnych decyzji do podjęcia, które zostały dobrze ocenione przez obserwatorów. Podjęliśmy je zespołowo. Nie było tak, że Szymon sobie „rozgwizdał” mecz. Na dobrą notę naprawdę pracował cały zespół. Myślę, że właśnie to najbardziej zaimponowało członkom komisji UEFA, którzy byli pod wrażeniem naszej pracy zespołowej.
Wspomniał Pan najbardziej pamiętne występy, a czy jest jakiś mecz, który określiłby Pan jako najtrudniejszy w karierze?
Pierwsze spotkanie, które przychodzi mi do głowy, to niedawny mecz w barażach Ligi Europy FK Krasnodar – Real Sociedad. Generalnie poszedł bardzo dobrze, dostaliśmy pozytywne oceny. Miałem jednak wiele bardzo trudnych decyzji do podjęcia, jedną bardzo kontrowersyjną. Muszę przyznać, że był to ciężki mecz do zarządzania. Starły się ze sobą dwa różne style – twardo grający Rosjanie kontra Hiszpanie, którzy ciągle domagali się rzutów wolnych, wymuszali decyzje, machali rękoma. Prezentowali wszystko to, co oglądamy na co dzień w lidze hiszpańskiej. Z innych spotkań, które zdecydowanie poszły najsłabiej, to zdecydowanie Zawisza Bydgoszcz – Jagiellonia Białystok w półfinale zeszłorocznego Pucharu Polski. Miałem strasznego kaca moralnego po tym meczu. Wielu osobom wydaje się, że po takim spotkaniu sędzia wraca do domu, siada na kanapie i otwiera piwo. Totalna bzdura. Kiedy sędzia zdaje sobie sprawę, że popełnił błąd, to bije się z negatywnymi emocjami, odgania od siebie złe myśli. Sam grałem trochę w piłkę, więc wiem, jak boli, gdy sędzia się pomyli. Nikogo nie przepraszam, bo nie zrobiłem tego celowo, ale przyznaję, że czułem się po tym meczu fatalnie psychicznie. Zwyczajnie było mi szkoda wielu kolegów z Białegostoku. Prawdopodobnie moje błędy nie wypaczyły do końca wyniku meczu, ale wciąż było mi bardzo przykro.
Analizował Pan to spotkanie jeszcze raz? Patrząc z perspektywy czasu, podjąłby Pan wtedy inne decyzje?
Oglądając mecz z moim mentorem z UEFA, zgodziliśmy się, że były to bardzo trudne decyzje do podjęcia. Ciężko było dostrzec, czy faktycznie doszło do kontaktu w polu karnym, bo nie był to nierozważny atak, czy celowe podstawienie nogi. Na pewno ten mecz nauczył mnie dużo pokory. Oczywiście wiem, jakie popełniłem błędy i mam nadzieję, że wyciągnąłem z nich dobre wnioski. Błędy były, są i będą, ale ja i wszyscy moi koledzy zrobimy wszystko, aby je wykluczyć z naszych spotkań.
Jak pracuje się Panu z obecnym zespołem? Mówię przede wszystkim o Pawle Sokolnickim i Tomaszu Listkiewiczu, którzy pomagają Panu na liniach.
Świetnie rozumiemy się na boisku i poza nim, co bardzo mnie cieszy. Może powiem trochę tajemniczo, ale sędziowanie nie zawsze sprzyja przyjaźniom. Niestety jest to taki zawód. Mnie natomiast udało się skompletować bardzo fajny zespół, zarówno jeśli chodzi o sędziowskie umiejętności, jak i w sferze zwykłych kontaktów międzyludzkich. Mogę na nich liczyć, polegać i ufać w wielu kwestiach. Bez tego nie wyobrażam sobie dobrej współpracy sędziowskiej.
Proszę powiedzieć co dalej dla Szymona Marciniaka? Jakie cele postawił Pan przed sobą na następne lata?
Uwielbiam to, co robię i jedyne, czego nie może zabraknąć, to zdrowia. Widzę, że wysiłek, który wkładam w treningi przynosi efekty. Co dalej? Na pewno chcę iść do przodu krok po kroku. Pamiętam mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie w 2012 roku i mam nadzieję, że będzie to ostatnie EURO, które oglądałem w telewizji. Podobnie mistrzostwa świata w Brazylii – fajnie było śledzić mecze, ale jeszcze lepiej będzie brać w nich udział. Jeżeli moja przygoda będzie rozwijała się tak, jak dotychczas, to myślę, że mam szanse wyjazdu na następne wielkie turnieje do Francji czy Rosji. Wiele osób powtarza, żeby mi nie odbiła sodówka, ale taka rzecz może spotkać raczej młodych ludzi. Ja już trochę przeżyłem, życie nigdy mnie nie rozpieszczało. Doceniam to, co mam, bo nie miałem łatwego dzieciństwa i do wszystkiego musiałem dochodzić sam. Cieszę się, że znalazłem ludzi, którzy mi zaufali. Mam nadzieję, że odpłacam się za to zaufanie po pierwsze dobrym sędziowaniem, a po drugie byciem normalnym, szczerym facetem. Nieważne co robię, zawsze mówię prawdę, czy się to komuś podoba czy nie. Na pewno nie zwariuję i pozostanę normalnym. Nie osiągnąłem jeszcze niczego, co pozwoliłoby mi osiąść na laurach. Wiem, że czasem moja wiara w sukces i pewność siebie mogą niektórych razić, ale taki już po prostu jestem. Na pewno będę ciężko pracował, żeby nie zawieźć ludzi, którzy pokładają we mnie nadzieję i mocno we mnie uwierzyli.
Rozmawiał Aleksander Solnica