Aktualności
Kamil Glik – nasze ,,szczęście''
Kamil Glik nie miał łatwych początków. Na wszystko musiał sam zapracować. Począwszy od „wywalczenia” pierwszego treningu w miejscowym MOSiR-ze. Gdy w końcu udało się namówić mamę, by go zaprowadziła na zajęcia, to trener Stanisław Filip... chciał, by przyszedł za kilka tygodni.– Bo zaraz jadą na obóz, już mieli kadrę ustaloną – mówiła mama Kamila, Grażyna Glik. Ostatecznie skończyło się na tym, że trener po kilkudziesięciominutowych zajęciach stwierdził, że taki bramkarz jest mu w drużynie potrzebny. Tak, tak. To nie pomyłka. Kamil zaczynał od gry między słupkami. – I bronił naprawdę dobrze. Z drużyną zbierał wyróżnienia na różnych turniejach, również zagranicznych. To nie była wyłącznie decyzja trenera, by Kamil bronił. On sam przyszedł do klubu jako bramkarz – wspomina 10-letniego brzdąca kierownik jastrzębskiego MOSiR-u, Mirosław Zieliński. – Szczupły,wysoki. Nadawał się na tormana – uśmiecha się kierownik na myśl o tym, że mówi o jednym z najlepszych stoperów na świecie.
W nowej grupie młody zawodnik szybko zdobył zaufanie. – Kamila poznałem na obozie piłkarskim. Mieliśmy już dość zgraną paczkę. Kamil dostał zaproszenie od trenera Stanisława Filipa na ten obóz. Mimo że nikogo nie znał, na boisku pokazał, że jest dobrym, solidnym zawodnikiem. Na pewno pomogło mu to wejść do drużyny i poznać chłopaków, z którymi miał wówczas pracować – wspomina Sebastian Wojciechowski, który wówczas spędzał czas na obozach z Glikiem w jednym pokoju. Dzisiaj są najlepszymi przyjaciółmi. – Jakoś tak się złożyło, że znaleźliśmy wtedy wspólny język na boisku, jak i poza nim, co chyba miało duże znaczenie. I od tamtej pory się przyjaźnimy. Ale gra w klubie z Jastrzębia to nie były zupełne piłkarskie początki Kamila. Już wcześniej jako totalny młokos grywał z kolegami z osiedla w drużynie, która co prawda nie startowała w żadnych rozgrywkach, ale miała swoje formalne struktury. Kamil i spółka radzili sobie bardzo dobrze. – Przede wszystkim organizatorom zależało na tym, by najmłodsi grali w piłkę, a nie sięgali po alkohol czy inne używki – opowiada Michał Zichlarz, autor książki o Kamilu Gliku „Liczy się charakter”. A było takowe zagrożenie.
Osiedle Przyjaźń, na którym wychował się Kamil, nie cieszy się najlepszą renomą. Trochę na miejskim uboczu, jakby zapomniane przez władze Jastrzębia. Kamil również nie należał do „aniołków”. Zwłaszcza w gimnazjum potrafił sprawiać problemy. Już wtedy Glik trenował jednak w Wodzisławiu Śląskim. Sport, jak w wielu przypadkach tak i u reprezentacyjnego defensora, był życiową alternatywą. Same dojazdy i powroty zajmowały mu sporo czasu. – Kamil codziennie po szkole dojeżdżał na trening do Wodzisławia z mamą kolegi. Potem zaś jeździł już autobusami wspólnie z kolegami – wspomina Marcin Pontus, kolega z wodzisławskiego klubu. Tam powstała wówczas Wodzisławska Szkółka Piłkarska Janusza Pontusa. Wśród młodych adeptów był także nasz bohater. Tam też tak naprawdę zaczął nabierać piłkarskich nawyków. Również tam zaczął grać po raz pierwszy na pozycji, z której dzisiaj jest kojarzony przez kibiców na całym świecie. Szkółka stosowała nowatorskie, jak na tamte czasy, metody treningowe. Zagraniczne wyjazdy, konsultacje szkoleniowe. Codzienne treningi, nieraz zajęcia zupełnie zaskakujące jak dla młodych piłkarzy. Aerobik, jazda na łyżwach, ćwiczenia gimnastyczne.
Podczas jednego z zagranicznych wyjazdów Kamil został dostrzeżony przez menedżerów Dynama Drezno. – W maju 2005 roku wydawało się, że transfer ten dojdzie do skutku. Nie chodziło wtedy wyłącznie o Kamila Glika. Także Kamil Wilczek i kilku innych kolegów z WSP było pod lupą. Rodzice młodych zawodników byli nawet na rekonesansie w Dreźnie. Ostatecznie nie doszło do transakcji – opowiada Zichlarz. Kamil Glik „chwilę” później i tak wyjechał za granicę. W połowie 2006 roku wraz z kolegami z rocznika 1988 wyemigrował do hiszpańskiego czwartoligowca, UD Horadada. – Początki nie były łatwe. Dla Kamila to był pierwszy wyjazd. Uczył się zarówno języka, jak i życia. Zresztą każdy z nas miał podobnie – opowiada Pontus, który jako pierwszy przetarł szlaki z WSP do Hiszpanii. Wolność i swobodne życie na obczyźnie nie zawróciły w głowie Kamilowi. Pokus nie brakowało, ale Glik skupiał się na statecznym życiu i piłce. Czasem znajomi żartowali nawet, że z 600 euro kieszonkowego Kamil potrafił odłożyć... 700. Najważniejsza była jednak piłka. A po półtora roku pojawiła się oferta z... Realu Madryt. Ściślej mówiąc, ze szkółki tego klubu, ale to zawsze wyróżnienie. – Graliśmy w Hiszpanii, nieźle nam to wychodziło, zwłaszcza Kamilowi. Na naszych meczach pojawiał się pewien skaut i spodobała mu się gra Glika. Zaprosił go na turniej i testy, po kilku dniach Kamil wrócił. Potem od razu pojawiły się kolejne oferty. Valencia. Liverpool, Levante, ale ostatecznie Kamil przeniósł się do Realu – wspomina Pontus.
W Madrycie nie było łatwo. Co prawda piękne wspomnienia zostają – czasami była możliwość trenowania z pierwszą drużyną, można było pogadać z Raulem, ale zwłaszcza początki były trudne. W takich momentach szczególnie pomocna była Marta – wówczas jeszcze sympatia, dziś żona, która wtedy przyjechała do Madrytu. W jej obecności Kamil wyraźnie odżył. W dzieciństwie natomiast ich znajomość była powodem częstych wizyt rodziców w szkole. – Kamil z Martą znają się od dziecka, są z tej samej ulicy. W szkole jednak wręcz się nie znosili. Dopiero w gimnazjum ta znajomość się zmieniła. Kamil jeździł wówczas na treningi, mecze, zgrupowania. Nie było go często w szkole, Marta natomiast pomagała mu w szkolnych obowiązkach – relacjonuje Michał Zichlarz. Rodzina, bliscy to zresztą największa siła Kamila. Marta, córka Victoria, mama Grażyna. – Kamil to chłopak, który stawia bliskich ponad wszystko – mówi Mirosław Zieliński. – Znajduje także czas dla swoich znajomych, dla miejsca, w którym się wychował. Czasami jest może skryty, ale zawsze chętny do pomocy – dodaje z uśmiechem.
Gdy dwa lata temu rozgrywano mecz z okazji 20-lecia szkółki, „wychowankowie MOSiR Jastrzębie” kontra GKS, nie mogło go zabraknąć. Zagrał jako kapitan, na stoperze. Wychowankowie wygrali 5:2. Często odwiedza stare kąty, wspiera akcje charytatywne. W ubiegłym roku postanowił wspomóc budowę orlika na swoim rodzinnym osiedlu. Dał na tę inwestycję ok. 150 tysięcy złotych. – W żadnej sprawie nigdy nie odpisał, że mu się nie chce – dodaje były kierownik MOSiR-u. Do grona wiernych fanów obrońcy włoskiego Torino należą też babcia Krystyna i dziadek Walter. Oni także w miarę możliwości starają się jeździć na mecze wnuka. I przynoszą mu szczęście. I to dosłownie. Ze strony dziadków Kamil ma bowiem prawo do posiadania obywatelstwa niemieckiego. W tym wypadku jego nazwisko brzmi Glück, czyli... szczęście.