Mawiali o nim, że piłka słucha się go jak namiętna kochanka. A podobno potrafił z nią zrobić wszystko. Choć nie był typem kinowego amanta, ten niewielki wzrostem (166 cm) ciemny blondyn przed wojną rozkochał w sobie prawie całą Polskę, najpierw jako świetny futbolista, potem jako selekcjoner. 11 lutego mija 128. rocznica urodzin Józefa Kałuży.
Trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek mieli okazję się poznać. Jednak nie można się oprzeć wrażeniu, że to właśnie o nim po latach Jeremi Przybora napisał słowa tej piosenki: „Odrobina mężczyzny na co dzień – jakże życia odmieni ci tło! Z odrobiną mężczyzny na co dzień wszystko będzie inaczej ci szło. Może nawet cię nie brać na ręce, gdyby na to on nie miał sił – byle rano zaśpiewał w łazience, lubił rosół i tkliwy on był!”.
Nie wiemy, czy Józef Kałuża przepadał za bulionem, czy miał zwyczaj nucić coś przy goleniu, ani czy wzruszał się szybciej niż inni – z całą pewnością był jednak mężczyzną, prawda, dość lichej postury, który historię polskiego futbolu ruszył z posad i wprawił w ruch. Zrobił to on: mikry ciałem, olbrzymi duchem. Najmniejszy z największych.
Po zakończeniu piłkarskiej kariery Józef Kałuża (czwarty od lewej) czasem wcielał się w rolę dziennikarza, publikując teksty na łamach „Przeglądu Sportowego” i tygodnika „Raz, Dwa, Trzy”. W tej roli pojawił się niespełna dwa miesiące przed wybuchem wojny na charytatywnym meczu żurnalistów z działaczami sportowymi w Warszawie. Jak inni uczestnicy spotkania przykleił sobie z tej okazji stylowe wąsy.
Był synem oficera armii austriackiej, ale Polakiem z krwi i kości. Przyszedł bowiem na świat jeszcze w czasach zaborów – 11 lutego 1896 roku w Przemyślu. Miał kilka lat, gdy jego rodzina przeprowadziła się do Krakowa. To na tamtejszych Błoniach uczył się grać w piłkę. I tam wypatrzyli go futboliści nowo powstałego akademickiego klubu Cracovia, proponując wspólne treningi w parku Jordana. Nie minęło wiele czasu, a Kałuża – mimo bardzo młodego wieku – stał się jedną z najważniejszych postaci w zespole. Świetnie dryblował, doskonale podawał, a do tego zawsze wiedział, gdzie się znaleźć, by strzelić gola.
Amator bramek i słodyczy imponował inteligencją nie tylko na boisku. Ukończył seminarium nauczycielskie i gdy nasz kraj odzyskał niepodległość, zaczął uczyć polskiego w szkole powszechnej im. Stanisława Żółkiewskiego w Krakowie. Z pracy tej nigdy nie zrezygnował, nawet gdy jego sława jako futbolisty, a potem trenera sięgnęła zenitu.
Piłkarze Cracovii, zwycięzcy pierwszych w historii mistrzostw Polski. Stoją od lewej: Stefan Popiel, Stanisław Cikowski, Zdzisław Styczeń, Ludwik Gintel, Józef Kałuża, Leon Sperling, Stanisław Mielech, Adam Kogut, trener Imre Pozsonyi. Siedzą: Stefan Fryc, Bolesław Kotapka, Tadeusz Synowiec.
W koszulce w biało-czerwone pasy zadebiutował, mając niespełna 16 lat, i od razu trafił do siatki. Było to w wygranym 5:0 sparingu z BEAC Budapeszt. Najważniejsze rzeczy w jego futbolowej karierze działy się jednak blisko dekadę później. W 1921 roku wygrał z Cracovią pierwsze w historii rozgrywki o mistrzostwo Polski i z dorobkiem 9 bramek sięgnął w nich po koronę króla strzelców. W grudniu tego samego roku wziął udział w pierwszym w historii meczu naszej reprezentacji. Biało-czerwoni przegrali w Budapeszcie ze znakomitą drużyną węgierską 0:1. Zarówno w klubie, jak i w kadrze narodowej to on był reżyserem boiskowych wydarzeń.
W listopadzie 1921 roku polscy piłkarze na kopnym śniegu przygotowywali się do swojego pierwszego w historii międzypaństwowego meczu. Miesiąc później przegrali w Budapeszcie z Węgrami 0:1. W sportowych strojach stoją od lewej: Stanisław Mielech, Józef Kałuża, Wacław Kuchar, Artur Marczewski, Jan Loth, Marian Einbacher, Leon Sperling. Klęczą: Zdzisław Styczeń, Stanisław Cikowski, Tadeusz Synowiec, Ludwik Gintel.
Co ciekawe, nigdy nie brał się za wykonywanie z rzutów wolnych czy karnych. Wiedział, że z racji warunków fizycznych nie dysponuje atomowym strzałem, więc tę sprawę powierzał kolegom. Był za to absolutnym mistrzem w sytuacjach jeden na jeden z bramkarzem. Podobno podczas całej kariery nie zdarzyło mu się zmarnować takiej okazji na gola. A zdobywał ich mnóstwo. Według różnych szacunków przez osiemnaście lat gry w barwach Cracovii trafił do siatki od 465 do 487 razy w 404 albo 454 meczach. W reprezentacji już nie było tak dobrze. Zanotował siedem bramek w szesnastu występach, a mimo to…
Piłkarska reprezentacja Polski na VIII Letnie Igrzyska Olimpijskie w Paryżu. Stoją od lewej: Stefan Fryc, Henryk Reyman, Józef Kałuża, Wawrzyniec Cyl, Leon Sperling, Wacław Kuchar, Mieczysław Batsch, Mieczysław Wiśniewski. W dolnym rzędzie: Marian Spoida, Zdzisław Styczeń, Stanisław Cikowski.
Kuchar i Reyman towarzyszyli mu w nieudanej wyprawie do Paryża, gdzie polscy piłkarze zadebiutowali w igrzyskach olimpijskich. Nasz zespół dostał bolesną lekcję od Węgrów (0:5) i zakończył udział w turnieju już po pierwszym meczu. Drużyna znalazła się w ogniu krytyki, a nie ustrzegł się jej też napastnik Cracovii. Na łamach „Sportu Ilustrowanego” tak podsumowano występ reprezentacji: „W drużynie polskiej zawiedli specjalnie Reyman i Sperling, Kałuża to lew bez zębów, ma raz po raz ładne chwile, ale bezskuteczne; najlepszy był Kuchar, który grał na prawem skrzydle”.
Ligowy mecz Cracovii z poznańską Wartą. Na zdjęciu kapitanowie obu drużyn Wawrzyniec Staliński (pierwszy z prawej) i Józef Kałuża.
Na te igrzyska Kałuża pojechał jeszcze jako piłkarz, na kolejne wybrał się już jako kapitan związkowy. Tak wówczas nazywano selekcjonera kadry, czyli człowieka odpowiedzialnego wyłącznie za rekrutację zawodników do drużyny narodowej (osobną rolę pełnił trener, którego zadaniem było taktyczne i fizyczne przygotowanie wybranych piłkarzy do meczu). Pracę w nowej roli zaczął w 1932 roku. Cztery lata później przyniosła ona pierwszy owoc: awans na turniej olimpijski w Berlinie. W stolicy faszystowskich Niemiec biało-czerwoni byli o włos od zdobycia medalu. Najpierw zrewanżowali się Węgrom (3:0), a potem po dramatycznym meczu pokonali Brytyjczyków (5:4). W półfinale musieli uznać wyższość Austrii (1:3), a w spotkaniu o brąz ulegli Norwegom (2:3).
To genialnym wyborom Kałuży zawdzięczamy też historyczny awans na mistrzostwa świata we Francji. Tak sklecił drużynę, że ta najpierw uporała się w eliminacjach z silną ekipą Jugosławii (4:0 i 0:1), a już podczas turnieju była o włos od pokonania wielkiej Brazylii, ulegając jej po szalonym meczu dopiero w dogrywce (5:6). Bohater tego spotkania, strzelec czterech goli Ernest Wilimowski, reprezentacyjną karierę zaczął jako nastolatek właśnie z inspiracji byłego snajpera Cracovii. Kapitan związkowy miał na koncie jednak więcej takich odkryć.
Styczeń 1934 roku. Józef Kałuża (drugi od lewej) już w roli kapitana związkowego podczas zebrania działaczy PZPN. W garniturze też mu było do twarzy.
Wspomniany wyżej mecz z Węgrami, rozegrany kilka dni przed wybuchem wojny i zakończony sensacyjnym zwycięstwem biało-czerwonych na wicemistrzami świata 4:2, zakończył pewną epokę i dla wielu piłkarzy był ostatnim w reprezentacji. Dla kapitana związkowego też.
Kałuża spędził czas okupacji w Krakowie. Był słabego zdrowia, zmagał się z podejrzeniem gruźlicy, więc nie angażował się w działalność niepodległościową. Wykazał się jednak wielką odwagą, gdy stanowczo odmówił Niemcom objęcia funkcji sportführera, czyli koordynatora do spraw sportu w Generalnym Gubernatorstwie. Nie doczekał końca wojny. Zmarł 11 października 1944 roku na zakażenie krwi. Gdyby czasy były inne, na jego pogrzeb pewnie przyszedłby tłum ludzi. A tak…
Jeśliby przetrwał wojnę, miałby swój udział w wielkich sukcesach polskiej piłki lat 70. i 80. Ale na pewno z zainteresowaniem przyglądał się wyczynom Grzegorza Laty, Andrzeja Szarmacha i Zbigniewa Bońka, patrząc z któregoś obłoku na wielkich pastwiskach nieba. Są zresztą tacy, którzy twierdzą, że Józef Kałuża wcale nie umarł – jego legenda żyje przecież do dziś w sercach kibiców, nie tylko Cracovii.