Jak pisał Konstanty Ildefons Gałczyński „lato było piękne tego roku”. Z nieba lał się żar, na niebie ani chmurki, ziemia skomlała o deszcz Każdy spośród 25 tysięcy ludzi, którzy 27 sierpnia 1939 roku zasiedli na stadionie Legii, aby obejrzeć mecz z wicemistrzami świata Węgrami, czuł w powietrzu nieznośny niepokój. Biało-czerwoni niespodziewanie wygrali 4:2. Kilka dni później wybuchła wojna.
„Na Downing Street w Londynie tłumy ludzi oczekują relacji z posiedzenia gabinetu… W Berlinie gauleiterzy i członkowie »parlamentu« antyszambrują, gotowi na każde skinienie »wodza« przyklasnąć jego decyzjom i potwierdzić je w imieniu »niemieckiego narodu«… Paryż ze swoistym humorem przyjmuje zarządzenia obrony przeciwlotniczej… W Rzymie pytyjskie wypowiedzi, narady »duce« z generalicją… A w Warszawie? Ulicą Łazienkowską sunie auto za autem! Płynie nieprzerwana fala ludzi, by zdążyć na początek meczu Polska – Węgry!”. Nie brzmi to jak sprawozdanie w gazecie sportowej. Ale właśnie tak zaczyna się relacja ze spotkania w Warszawie w poniedziałkowym wydaniu „PS”.
W tym meczu wszystko było symboliczne. Rozegrano go w niedzielę i jak w popularnej przed wojną piosence śpiewanej przez Mieczysława Fogga była „To ostatnia niedziela”, po której przyszło nam się rozstać z czasem pokoju, szczęścia i wolności. Miejscem akcji był obiekt, który od sześciu lat nosił miano Stadionu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego, a wielu kibiców – którzy jeszcze dwa miesiące wcześniej zasiadali na trybunach w cywilnych ubraniach – tym razem było odzianych w mundury. Po trzecie wreszcie biało-czerwoni starli się z Madziarami, o których lubimy mówić, że to nasi bratankowie „i do szabli, i do szklanki”. Wkrótce miało się okazać, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach. Węgrzy zawarli sojusz z III Rzeszą i w wielkim światowym konflikcie zbrojnym znaleźli się po drugiej stronie barykady. Ale tych kilka dni przed wojną zdążyliśmy im jeszcze dać łupnia.
Reprezentant Szkocji, były zawodnik m.in. Arsenalu Londyn i Preston North End – Alex James. Gdy przyjechał do Polski, aby przygotować biało-czerwonych do meczu z Węgrami, miał 38 lat i choć już nie grał zawodowo w piłkę, wciąż był w świetnej formie.
Przygotowania do starcia z wicemistrzami świata zaczęły się już na początku lipca 1939 roku. Wówczas w Warszawie wylądował kończący karierę słynny szkocki piłkarz Alex James, który zgodził się przez sześć tygodni prowadzić zajęcia z naszymi trenerami i piłkarzami. Jego przybycie do Polski było sporą sensacją i rozbudziło wielkie nadzieje, bo drużyna narodowa od pewnego czasu mocno zawodziła. Nie wygrała od dziewięciu spotkań, pięć razy ponosząc porażkę.
James, mający na koncie cztery tytuły mistrza Anglii i prawie pięćset spotkań w tamtejszej lidze, świetnie znał się na piłce, ale nigdy nie pracował jako szkoleniowiec. Znany był jednak już wówczas jako teoretyk futbolu, który publikował swoje analizy w poczytnych brytyjskich gazetach. Teraz miał szansę swoje koncepcje sprawdzić w praktyce. Najpierw zrobił sobie objazd po kilku polskich klubach, potem zorganizował parę pokazowych treningów, a na koniec zaprosił zawodników wyselekcjonowanych przez Józefa Kałużę na zgrupowanie do stolicy. Dopiero tam okazało się, że jego myśl szkoleniowa jest rzeczywiście inna od naszej. Uznał, że polskich piłkarzy nie ma co uczyć techniki, bo z tym się człowiek rodzi albo nie, kwestie taktyki powierzył kapitanowi związkowemu (choć upierał się przy tym, że zespół ma grać trzema obrońcami), i ostatecznie skupił się tylko na jednym: kondycyjnym i motorycznym przygotowaniu drużyny.
Tak zaczynał się każdy trening pod okiem przedwojennej gwiazdy szkockiego futbolu. W upalne lato 1939 roku Alex James (pierwszy z lewej) katował polskich piłkarzy długą przebieżką wokół boiska na warszawskich Bielanach.
Naszym gwiazdom było to nie w smak. Każdy trening zaczynał się od zrobienia kilkunastu rund wokół boiska, potem następowały trwające dość długo ćwiczenia fizyczne i dopiero na koniec zawodnicy mieli szansę trochę pokopać piłkę. I tak przez dwa tygodnie. Nic dziwnego, że gdy w połowie sierpnia Szkot odebrał wypłatę i wrócił w rodzinne strony, cały zespół musiał odreagować. Zgrupowanie skończyło się skandalem, bo piłkarze poszli w tango. Kilku z nich, m.in. Ernestowi Wilimowskiemu, zrobiono pamiątkowe zdjęcia z bankietu, które potem były publikowane w bulwarówkach.
Reprezentacja Polski przed meczem z Węgrami w Warszawie. Od lewej: Władysław Szczepaniak, Adolf Krzyk, Wilhelm Góra, Ernest Wilimowski, Edward Jabłoński, Leonard Piątek, Henryk Jaźnicki, Ewald Dytko, Paweł Cyganek, Edmund Giemsa, Ewald Cebula i rezerwowy bramkarz Marian Jankowiak.
Nieoczekiwanie jednak osobliwy plan Jamesa przyniósł pozytywne skutki. Mimo chwilowego kryzysu drużyna się wzmocniła i nie zaszkodziła jej ani wspomniana „afera bankietowa”, ani przychodzące na dniach powołania do wojska. Kilku zawodników, którzy trafili w kamasze, zastąpili mniej znani: jak Henryk Jaźnicki z warszawskiej Polonii, Edward Jabłoński z Cracovii, Stanisław Baran z Warszawianki czy Paweł Cyganek z… A-klasowego Fabloku Chrzanów. Byli wypoczęci, dobrze zmotywowani i rwali się do gry. Wkrótce miało się okazać, że to im w dużym stopniu nasz zespół zawdzięcza sensacyjny triumf nad drugą drużyną globu.
Rok przed meczem w Warszawie reprezentacja Węgier dotarła do finału mistrzostw świata, w którym przegrała z Włochami 2:4. Uczestnikami tego spotkania byli m.in. Sándor Bíró, Antal Szalay, György Sárosi i Gyula Zsengellér, którzy kilka dni przed wybuchem wojny zawitali do Polski.
Węgrzy zameldowali się w Warszawie w przeddzień meczu. Przylecieli samolotem, co w tamtym czasie nie zdarzało się często (zwykle podróżowano koleją). Na jego pokładzie była cała plejada gwiazd: z Györgym Sárosim, Gyulą Zsengellérem i Sándorem Bíró na czele. Powrót mieli wyznaczony już następnego dnia. Plan z ich strony był prosty. Strzelić kilka bramek, odebrać wypłatę i jeszcze przed północą wrócić do Budapesztu.
Spotkanie zaczęło się dla nas fatalnie. Adolf Krzyk (pierwszy z lewej) musiał dwa razy sięgnąć do siatki po strzałach Gyuli Zsengelléra i Sándora Ádáma.
Z początku wszystko szło po ich myśli. Najpierw do siatki trafił Zsengellér, a kwadrans później Sándor Ádám i Madziarzy mieli już bezpieczną przewagę. Wtedy jednak sygnał do ataku dał niezrównany „Ezi”.
Owszem, nie wszystko było stracone, bo po przerwie przez pole karne wicemistrzów świata przeszła już istna nawałnica. Polacy, napędzani przez fantastycznie dysponowanego pomocnika Ewalda Dytkę, stwarzali sobie jedną za drugą okazję do strzelenia gola. Długo je marnowali, ale po godzinie gry wreszcie dopięli swego. Do siatki znowu trafił Wilimowski. Jedenaście minut później było już… 4:2!
Tak uwieczniona została chwila, w której biało-czerwoni wyszli na prowadzenie. Leonard Piątek (pierwszy z prawej) uderzył z karnego, a węgierski bramkarz Ferenc Sziklai nie sięgnął piłki.
Ekstaza. 25 tysięcy ludzi, którzy wchodzili na stadion pełni najgorszych przeczuć i bolesnego niepokoju, po czwartym golu dla Polski po prostu oszalało z radości. A nasi nie odpuszczali. Na węgierską bramkę szła akcja za akcją.
Wybuch radości wśród polskich kibiców. To ostatnie takie chwile, gdy mogli się cieszyć beztroskim życiem. Kilka dni później na Warszawę spadły pierwsze niemieckie bomby.
Przez ostatni kwadrans na boisku wiele się działo, ale wynik już się nie zmienił. Madziarzy zeszli do szatni ze zwieszonymi głowami, szybko zjedli kolację i pojechali na lotnisko, zapominając zabrać ze sobą pieniędzy, które mieli zapisane w kontrakcie za mecz. Następnego dnia wszystkie gazety zachwycały się grą Wilimowskiego i Dytki. Po latach doceniono też rolę, jaką w przygotowaniu drużyny odegrał nasz gość ze Szkocji.
Na 3 września zaplanowany był mecz z Bułgarią w Warszawie, trzy dni później drużyna Józefa Kałuży miała się zmierzyć z Jugosławią w Belgradzie. Te spotkania nigdy się nie odbyły. Na kolejny występ piłkarze z orłem na piersi musieli czekać długich osiem lat – 11 czerwca 1947 roku reprezentacja Polski zagrała w Oslo z Norwegią (1:3). Co ciekawe, wszyscy bohaterowie konfrontacji z Węgrami przeżyli wojnę, ale tylko czterech z nich po jej zakończeniu dostało kolejną szansę na występ w narodowej kadrze: to Władysław Szczepaniak, Edward Jabłoński, Stanisław Baran i Ewald Cebula.
Ernest Wilimowski (drugi z prawej) wśród niemieckich piłkarzy przed meczem z Rumunią. Obok niego od lewej: Fritz Walter (mistrz świata z 1954 roku), August Klingler, Albert Sing i Karl Decker.
Ten, o którym po ostatnim przed okupacją meczu było najgłośniej, nigdy już nie przywdział biało-czerwonych barw. Strzelec trzech goli Wilimowski na 2 września miał wyznaczoną datę ślubu w chorzowskim ratuszu. Ceremonia odbyła się zgodnie z planem. Wkrótce podpisał volkslistę, wyjechał w głąb Niemiec i zdecydował się na występy w reprezentacji tego kraju. On, który na kilka dni przed wybuchem wojny upokorzył późniejszych sojuszników III Rzeszy. Życie lubi paradoksy.