Być może nikt by o nim nie usłyszał, gdyby nie pewien prawnik z Budapesztu. Na imię miał Géza, na nazwisko Kalocsay, i poza świetną znajomością aktów normatywnych i kodeksów imponował wiedzą o futbolu, którą wywodził z przebogatej kariery. Przed wojną grał w praskiej Sparcie i jako zawodnik tego klubu pojechał na mistrzostwa świata 1934, w których z reprezentacją Czechosłowacji dotarł do finału. Potem zdobywał szlify w lidze francuskiej i wreszcie przeniósł się na Węgry, skąd pochodzili jego przodkowie. Tam zasłynął jako trener – najpierw klubowy, a potem jako asystent słynnego Gusztáva Sebesa, twórcy Złotej Jedenastki, która na szwajcarskich boiskach sięgnęła po wicemistrzostwo globu.
Latem 1966 roku Kalocsay pojawił się w Zabrzu. Tamtejsi działacze, wykorzystując tradycyjną przyjaźń polsko-węgierską, zdołali przekonać bratanków, by na pewien czas „wypożyczyli” znakomitego szkoleniowca. Zadanie dostał brawurowe: miał stworzyć na Śląsku drużynę, która zawojuje piłkarską Europę. Górnik, który właśnie po raz czwarty z rzędu zdobył mistrzostwo kraju, w potyczkach kontynentalnych wypadał blado. A potencjał przecież miał olbrzymi, bo w jego składzie byli tacy artyści futbolu, jak Włodzimierz Lubański, Zygfryd Szołtysik, Ernest Pohl czy Stanisław Oślizło. Brakowało im jednak wybitnego trenera.
Przybysz z Budapesztu miał do dyspozycji konstelację gwiazd, ale nie poszedł na łatwiznę. Poprosił współpracowników, aby przygotowali mu listę uzdolnionych piłkarzy z niższych lig z regionu, i co kilka dni objeżdżał Śląsk w poszukiwaniu talentów. Tak pewnego razu trafił do Świętochłowic, by przyjrzeć się chłopakowi, który rok wcześniej znajdował się w kadrze Górnika, ale został odesłany do macierzystego klubu, bo uznano, że jest już za stary i nie rokuje na przyszłość. Kalocsay usiadł na prowizorycznej trybunie, przez kilkanaście minut z uwagą przyglądał się grze blondwłosego pomocnika i nagle wstał, wołając „Kinyilatkoztatás!”, co po węgiersku znaczy „rewelacja”. Kazał natychmiast sprowadzić go z powrotem na Roosevelta.
W ten sposób z odmętów futbolowego niebytu został wyciągnięty 26-letni Alfred Olek. Niespełna cztery lata później usłyszał o nim cały świat. Był wśród zawodników, którzy jako pierwsi piłkarze z Polski zagrali w finale jednego z europejskich pucharów.