Tę opowieść zaczniemy od końca, bo scena, która rozegrała się w jednym z hoteli u podnóża Srednej Gory, mrozi krew w żyłach nie mniej niż boiskowe wydarzenia. Jej bohaterami byli trzej sędziowie i kilku zawodników, którzy tego dnia wzięli udział w pamiętnym meczu eliminacji igrzysk 1972 roku. Bułgarzy pokonali w nim naszą reprezentację 3:1.
Polscy piłkarze jedli właśnie pomeczową kolację, gdy zauważyli, że w kącie sali przy stoliku siedzi trzech dobrze znanych im jegomości. Wśród nich uśmiechnięty od ucha do ucha i bardzo z siebie zadowolony Victor Pădureanu.
– A może by go tak nastraszyć? – zażartował Zygmunt Anczok i chwycił za nóż. Podniósł go na tyle wysoko, by dostrzegli to rumuńscy sędziowie, a potem zaczął teatralnie ostrzyć narzędzie zbrodni.
– Chłopaki, jak tylko wstaną od stołu, idziemy za nimi – rzucił kolejny z kadrowiczów. – Wszyscy. Tak, żeby poczuli dreszczyk.
Pădureanu i jego świta, widząc, co się święci, pospiesznie skończyli posiłek. Powoli podnieśli się z krzeseł, a potem dostojnie skierowali ku drzwiom. Drogę ze stołówki do swojej czarnej czajki pokonali już jednak biegiem. Za nimi szybkim krokiem podążyło kilku mężczyzn w czerwonych dresach. Powiało grozą. Sędziowie czym prędzej wskoczyli do auta i z piskiem opon odjechali w siną dal.
Powitanie kapitanów obu drużyn, Włodzimierza Lubańskiego i Dimitara Penewa. Między nimi człowiek, o którym po tym meczu było najgłośniej – rumuński sędzia Victor Pădureanu.
Tak skończył się dla trójki arbitrów pełen emocji szesnasty dzień kwietnia roku przestępnego 1972. Można by pomyśleć, że jako obywatele kraju, z którego pochodził hrabia Drakula, powinni być przygotowani na takie horrory – im jednak wyraźnie puściły nerwy. Nie tylko zresztą w tej sytuacji, i nie tylko im. Bo to właśnie wielki ładunek emocjonalny, jaki towarzyszył spotkaniu w Starej Zagorze, był przyczyną całego zamieszania.
Drużyna Kazimierza Górskiego przystąpiła do walki o igrzyska w Monachium po przegranych eliminacjach mistrzostw Europy. Dobre występy, jak wyjazdowy remis z RFN, przeplatała w nich z fatalnymi, jak porażka w Izmirze z wówczas słabiutką Turcją. Grę o olimpijskie paszporty biało-czerwoni zaczęli od zwycięstwa nad złożoną z amatorów reprezentacją Hiszpanii, ale wiadomo było, że głównym rywalem w grupie będą dla nas Bułgarzy. Zespół z Bałkanów miał za sobą udział w trzech kolejnych mistrzostwach świata, a do tego cztery lata wcześniej sięgnął po srebro na igrzyskach w Tokio. Pokazał także swoją wartość w eliminacjach mundialu w Meksyku, gdy w Sofii pokonał ekipę Ryszarda Koncewicza aż 4:1. Pamięć o tym spotkaniu nad Wisłą wciąż była żywa, więc polska kadra wybrała się do Starej Zagory z duszą na ramieniu.
Polscy piłkarze przy grobach Georgiego Asparuchowa i Nikoły Kotkowa, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Od prawej: Zygfryd Szołtysik, Kazimierz Deyna, trener Kazimierz Górski, Włodzimierz Lubański, Andrzej Jarosik, Marian Ostafiński, Zygmunt Anczok, Hubert Kostka, Jan Banaś, Marian Szeja, Jan Wraży, przedstawiciel polskiej ambasady, Zygmunt Maszczyk, Lesław Ćmikiewicz i bułgarscy działacze.
Reprezentacja przyleciała do Sofii dzień przed meczem. Mimo że był to początek wiosny, w stolicy żar lał się z nieba. Działacze zmusili piłkarzy, by w tych warunkach zrealizowali „program obowiązkowy” i złożyli kwiaty pod pomnikiem ojca bułgarskiego komunizmu Georgiego Dymitrowa, a potem odwiedzili groby tragicznie zmarłych piłkarzy Lewskiego, Georgiego Asparuchowa i Nikoły Kotkowa. Na koniec autokarem zawieźli ich do oddalonej o ponad dwieście kilometrów Starej Zagory, gdzie było jeszcze goręcej.
Upał, zmęczenie, rozdrażnienie… To nie mogło się dobrze skończyć. Choć początek meczu wcale nie zapowiadał dramatycznego finału. Kilka minut przed gwizdkiem na przerwę Jan Banaś podał do Włodzimierza Lubańskiego, który zdobył dla biało-czerwonych prowadzenie. W drugiej połowie zespół Górskiego przez kwadrans kontrolował grę, ale nadeszła feralna 67. minuta... Przed naszą bramką Marian Ostafiński starł się z Christo Bonewem. Zabrzmiał gwizdek i ku zdumieniu Polaków sędzia Pădureanu podyktował jedenastkę. Lubański był pewien, że Bułgar symulował, a do tego upadł poza polem karnym, więc pobiegł do sędziego, by zaprotestować.
Bułgar nie zmarnował szansy i wtedy Lubański się wściekł. Złapał piłkę i idąc za arbitrem w stronę środka boiska mocno gestykulując mruczał coś pod nosem. Gdy po meczu PZPN wystosował oficjalny protest w sprawie tej sytuacji, utrzymywano, że nasz kapitan grzecznie pytał sędziego o powody podyktowania karnego. Po latach Lubański przyznał, że zupełnie stracił nad sobą kontrolę i z jego ust padło wtedy dużo wulgarnych słów. Wśród steku wyzwisk Pădureanu dobrze usłyszał i zrozumiał jedno: wypowiedziane łamaną niemiecczyzną „rumuńska świnia”. Natychmiast wyciągnął czerwoną kartkę.
Włodzimierz Lubański na ławce po otrzymaniu czerwonej kartki. Drugi z lewej trener Kazimierz Górski. A nad nimi wielki transparent o treści: „Wieczna przyjaźń między socjalistycznymi narodami”. Pozytywnych emocji w tym meczu nie było. Bułgarzy kopali Polaków po kostkach, Polacy bezpardonowo faulowali Bułgarów, a rumuński sędzia każdą kolejną decyzją powodował coraz większy chaos. Wszystko w ramach dobrosąsiedzkiej współpracy państw Układu Warszawskiego.
Upał, zmęczenie, rozdrażnienie… Po tym zdarzeniu wyprowadzony z równowagi arbiter zupełnie się pogubił. Gdy kilka minut później Jan Banaś strzelił na 2:1, Pădureanu najpierw uznał gola, ale po protestach bułgarskich piłkarzy i konsultacji z liniowym zmienił decyzję, odgwizdując spalonego, choć wcześniej jego asystent nie podniósł chorągiewki. Wkrótce gospodarze zdobyli prowadzenie, a potem je podwyższyli po akcji, w której Bonew wyraźnie był na ofsajdzie. Polscy kibice, którzy oglądali ten mecz w transmisji telewizyjnej, nie mogli uwierzyć własnym oczom.
Nazwisko Pădureanu przez dwie dekady było w naszym kraju słowem kluczem, które padało zawsze wtedy, gdy ktoś komuś chciał zarzucić złe intencje, stronniczość czy zwyczajny przekręt. Dziś już wiemy, że rumuński arbiter stał się czarnym bohaterem naszej świadomości trochę niesprawiedliwie. Tłumaczył go zresztą sam Kazimierz Górski, który będąc na trenerskiej emeryturze wrócił do spornej sytuacji z 67. minuty.
Victor Pădureanu dyktuje rzut wolny przeciwko reprezentacji Polski. W murze ustawili się od lewej: Jerzy Kraska, Kazimierz Deyna i Antoni Szymanowski.
Lubański, już po hecy z nożem przy kolacji, gdy biało-czerwoni wracali ze Starej Zagory do Sofii, zaintonował w autokarze: „My nie, my nie, my nie, my nie, my nigdy nie poddamy się!”. Dla piłkarzy w tym momencie temat Pădureanu był skończony. Trzy tygodnie później Polacy wzięli w Warszawie rewanż na Bułgarach, a we wrześniu świętowali pierwsze w naszej historii olimpijskie futbolowe złoto.