Jeśli będziecie Państwo w Chorzowie, warto wybrać się na cmentarz przy ul. Granicznej i zapalić świeczkę na grobie Gerarda Cieślika. Najlepszy polski piłkarz lat 50. odszedł od nas dziesięć lat temu, dzień po Zaduszkach, w wieku 86 lat.
Z czasów jego występów w barwach chorzowskiego Ruchu i reprezentacji Polski zachowało się niestety niewiele materiałów audiowizualnych. Telewizja w naszym kraju dopiero raczkowała, więc mecze – tylko te najważniejsze i jedynie we fragmentach – utrwalano w postaci kronik filmowych, które przed projekcjami były wyświetlane w kinach. Ocalała na szczęście ta najważniejsza klisza: z pamiętnego spotkania ze Związkiem Radzieckim w eliminacjach mistrzostw świata w Szwecji. 20 października 1957 roku na Stadionie Śląskim Cieślik strzelił dwa gole, a biało-czerwoni pokonali zespół z Kraju Rad 2:1.
Zwycięstwa nad naszym sąsiadem ze wschodu zawsze mają szczególny smak, ale to było wyjątkowe. Po pierwsze dlatego, że w pierwszym meczu w Moskwie biało-czerwoni dostali lanie, przegrywając 0:3. Po drugie dlatego, że nieco ponad rok wcześniej najpierw w Poznaniu, a potem w Budapeszcie ludzie po raz pierwszy otwarcie zbuntowali się przeciwko władzy komunistycznej. Protesty zostały brutalnie stłumione i niechęć do Wielkiego Brata zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech była olbrzymia. Działacze do tego stopnia obawiali się tego, jak kibice przyjmą piłkarzy z ZSRR na Śląskim, że przedmeczową rozgrzewkę wyznaczyli im na bocznym boisku. Spodziewali się, że gdy drużyna Sbornej zgodnie ze swoim zwyczajem pierwsza wyjdzie na murawę, powita ją kocia muzyka na sto tysięcy gardeł. A to złamałoby karierę wielu partyjnych dygnitarzy.
Gerard Cieślik wyprowadza reprezentację Polski na murawę Stadionu Śląskiego. Za kapitanem idą Edward Szymkowiak, Henryk Kempny, Ginter Gawlik i reszta drużyny.
Ostatecznie nie doszło do ekscesów, w czym największy udział miał Cieślik. Najpierw strzelił z bliska, a po przerwie podwyższył prowadzenie, trafiając głową po wrzutce Lucjana Brychczego. Publiczność oszalała z zachwytu. Ludzie wpadali sobie objęcia, całowali w policzki, rzucali w górę czapki i płaszcze, a po ostatnim gwizdku wbiegli na murawę i znieśli 30-letniego lewego łącznika na ramionach do szatni. Polska miała nowego bohatera. Człowieka, który spuścił łomot Wielkiemu Bratu za Poznań, Budapeszt i cały Układ Warszawski.
Sam Cieślik zawsze bardzo skromnie wspominał te wydarzenia. Dla niego mecz z ZSRR to był przede wszystkim pojedynek z legendarnym Lwem Jaszynem. W pamięci został mu taki obraz: „Stoi w bramce i tylko patrzy. Jego wzrok zawsze jest tam gdzie ja. Śledzi mnie, a ja zdaję sobie sprawę, że on widzi i obserwuje jednocześnie nie tylko mnie, ale wszystkich na boisku. Jakby miał nie jedną, ale kilka par oczu, sto oczu. Najlepszy bramkarz, jakiego widziałem! Największy przeciwnik!*”. Takiego mistrza pokonać, to było dopiero wyzwanie. Niewysoki łącznik z Chorzowa miał jednak na to sposób.
Po latach zdradził, skąd w tak niedużym ciele wzięła się tak olbrzymia siła strzału: „Po pierwsze potrzebny jest spryt, odpowiednie uderzenie piłki nogą. Mam małą nogę, numer 38. Ale to właśnie ułatwiało mi zdobywanie bramek. Na ogół piłkarze strzelają zamaszystym, długim, wyprowadzonym z biodra kopnięciem. Potrzebują do tego sporo miejsca, muszą się urwać przeciwnikowi. W dodatku często zawadzają szpicem buta o ziemię. Piłka kiksuje! Mała stopa nie pozwalała mi nigdy na takie obszerne ruchy. Strzelałem krótko, z kolana, nie zawadzałem stopą o murawę. Wystarczyło mi pół metra terenu, urwanie się przeciwnikowi na sekundę i już mogłem strzelać. Po drugie trzeba wiedzieć, kiedy należy to robić. (…) W większości przypadków oddawałem strzał na bramkę, gdy mój rywal był w ruchu, kiedy tańczył z niecierpliwości między słupkami. Wyczuwałem te jego podskoki i gdy tylko lekko oderwał się od ziemi, strzelałem w drugą stronę”.
W nieodłącznej cyklistówce na głowie, zwinny jak pająk. Jeden z najlepszych bramkarzy w historii futbolu Lew Jaszyn w Chorzowie skapitulował dwa razy, zawsze po strzałach Gerarda Cieślika.
Jaszyn o tym wiedział, bo przeciwko Cieślikowi zagrał nie pierwszy raz w życiu. Ale i tak okazał się bezradny. Tłumaczył potem, że puścił dwa gole, bo wcześniej był chory na grypę, pauzował i wypadł z formy, lecz wynik poszedł w świat. Na turniej do Szwecji ostatecznie jednak pojechała Sborna. Decydujący o awansie trzeci mecz odbył się na „neutralnym terenie” w Lipsku, gdzie na trybunach w dużej liczbie zasiedli stacjonujący w NRD żołnierze Armii Czerwonej. ZSRR wygrał 2:0 i tym samym niewysoki łącznik nie spełnił swoich marzeń o występie na mistrzostwach świata.
* Cytaty pochodzą z książki Tadeusza Olszańskiego „Za metą i dalej”, Wyd. Sport i Turystyka, Warszawa 1973