PIENIĄDZE MUSZĄ ZNIKNĄĆ
I tu zaczęły się kłopoty. Po odprawie paszportowej, która w wypadku znanych sportowców w PRL-u była zwykle tylko formalnością, celnicy nieoczekiwanie zaprosili do kontroli osobistej dwóch zawodników: Janusza Żmijewskiego i właśnie Grotyńskiego. Dokładne przeszukanie wykazało, że pierwszy miał przy sobie około 2500 tysiąca dolarów, drugi nieco mniej, ale i tak o wiele za dużo jak na drobne wydatki. Polska Ludowa nie tolerowała szmuglowania dewiz za granicę. Kara za taki wybryk mogła być tylko jedna.
O incydencie natychmiast został poinformowany przedstawiciel klubu major Zbigniew Korol, który był z drużyną na lotnisku. Ten zaś od razu zadzwonił do prezesa Legii, generała Zygmunta Huszczy. Dostał od niego prostą instrukcję: trzeba zrobić wszystko, żeby sprawę wyciszyć. Pieniądze muszą zniknąć (najlepiej w kieszeniach celników), drużyna ma o niczym nie wiedzieć, a obaj winowajcy jak gdyby nigdy nic mają polecieć do Rotterdamu via Berlin. „Ja to załatwię” – dodał i odłożył słuchawkę. Faktycznie, półtorej godziny później było już po aferze.
Huszcza był nie tylko generałem, ale też człowiekiem mającym duże wpływy w ówczesnym aparacie władzy. Udało mu się więc ukręcić łeb sprawie, choć musiał podobno obiecać, że Żmijewski i Grotyński wrócą do kraju. W tym celu zorganizował dwa autobusy „kibiców”, którzy z Warszawy pojechali do Holandii. W rzeczywistości byli to żołnierze Wojskowej Służby Wewnętrznej. Na miejscu mieli pilnować, żeby żaden z legionistów samowolnie nie oddalił się z hotelu. Najzabawniejsze, że piłkarze, owszem, wrócili do Polski w komplecie, za to kilku „kibiców” wybrało wolność na Zachodzie.
Pomoc kolegów z Berlina na nic się nie zdała. Legia przegrała w Rotterdamie i odpadła z rozgrywek, a roztrzęsiony Grotyński dwa razy musiał wyjmować piłkę z siatki. Dziennikarze szybko się zorientowali, że coś z nim było nie tak.