Jeśli ktoś widział w akcji grupę Monty Python, śpiewającą „Lumberjack song”, spojrzy na ten wywiad inaczej. Jednak niemal pół wieku temu walijscy drwale – a o nich jest ta piosenka – budzili przerażenie. Wielcy, brodaci, o łapach jak grabie, gotowi dać łupnia każdemu, kto krzywo spojrzy. Z taką oto brygadą musiała się zmierzyć w eliminacjach mistrzostw świata w RFN drużyna Kazimierza Górskiego. I zabiła ich śmiechem. A ściślej: czystą ironią. O tym, jak wyprowadzić z równowagi walijskiego drwala, opowiada jeden z bohaterów tamtych spotkań Lesław Ćmikiewicz.
– Wasz pierwszy kontakt z walijskim futbolem nie był miły. W Cardiff przegraliście 0:2 i wróciliście do kraju mocno poobijani, nie tylko psychicznie.
– Nie ma się co rozwodzić nad przegranym meczem. Po prostu nie przyjęliśmy walki. Walijczycy grali twardy, męski futbol, jak to na Wyspach. Nie za wiele o nich wiedzieliśmy. Znanych nam było tylko kilka nazwisk. Najsłynniejsi, Toshack i Yorath, na co dzień grali w lidze angielskiej. Był też England, ale on akurat w nie zagrał w Cardiff. Nie mieliśmy jednak o nich szczegółowych informacji. Wyszliśmy na boisko tak, jakby miał to być spacerek. Niestety, dostaliśmy w dupę i to była dla nas nauczka. Rej wodził ten słynny Trevor Hockey, taki z brodą, jak Rumcajs, zadziorny taki, były rugbista. Zresztą w butach grał takich, że na kostkach miał ochraniacze z blachy. Jak go ktoś trafił w nogę, to więcej ucierpiał niż on. To był pogrom. Niby 0:2, ale mogliśmy przegrać wyżej. A najgorsze, że nie podjęliśmy walki.
– Czy trener Górski powierzył panu zadanie pilnowania któregoś z rywali?
– Nie. Nic takiego nie pamiętam. Choć pewnie któryś chłopak był indywidualnie odpowiedzialny za Toshacka. To była znana postać, wysoki, dobrze grał głową, więc pewnie Jurek Gorgoń za nim biegał.
– Potem było wspaniałe zwycięstwo nad Anglią w Chorzowie i wreszcie rewanż z Walią, też na Śląskim. Trener jakoś specjalnie was motywował?
– Posadził nas przed ekranem i puścił całe to spotkanie z Cardiff. I komentował: tu żeście pękli, tu nie przyjęliście walki, tu odskoczyłeś, tu nie wstawiłeś nogi. I to tak szło na odprawie. Poza tym Walijczycy udzielili wywiadu na lotnisku w Londynie. Ktoś z nich powiedział, że jadą po zwycięstwo, bo mają metodę na Polaków. Ta metoda im się sprawdziła w Cardiff i powtórzą to w Chorzowie. Trener Górski dał nam więc prostą radę: „Jeśli nie przyjmiecie walki, to będzie tak jak w tamtym meczu. A jak chcecie ograć Walijczyków, to trzeba im się przeciwstawić przede wszystkim fizycznie. I powiem panu, że ja takiego meczu nie grałem w swojej karierze. To była walka na śmierć i życie. Telewizja – nie wiem, czy miała dwie kamery, czy trzy w tym czasie – ale nie uchwyciła tego, co się naprawdę działo na boisku. Jak ktoś się zagapił, to zaraz obrywał.
– No właśnie. Dziś kibice mają na wyciągnięcie ręki statystyki z każdego meczu, wtedy ich nie robiono. W Bibliotece PZPN je policzyliśmy i rezultat był zaskakujący, zwłaszcza jeśli chodzi o liczbę popełnionych fauli: 39 na koncie mieli biało-czerwoni, 25 Walijczycy. I to są tylko te, odgwizdane przez sędziego! A przecież mnóstwo było takich, których arbiter nie widział.
– To była rzeź, zwłaszcza pierwsze dwadzieścia minut. Pamiętam taką scenę, jak sfaulowany Robert Gadocha siedzi na murawie i nagle podbiega do niego od tyłu Yorath i go kopie ze szpica z całej pary w kręgosłup. Robert się zwija z bólu, ledwie łapie oddech. Facet mógł go okaleczyć na całe życie. Ale Robert nagle wstaje i pyta się mnie: „Leszek, który to był numer?”. „Osiem” – mówię. Kilka minut później patrzę, a Yorath całą twarz ma we krwi. „Pewnie niechcący uderzył nosem w łokieć Roberta” – myślę i gram dalej. Taka była walka. Ale trzeba ją było przyjąć.
Robert Gadocha w rękach fizjoterapeuty. W chorzowskim starciu z Walią nasz lewoskrzydłowy był najczęściej faulowanym zawodnikiem.
– Jednak ostatecznie to Walijczycy kończyli mecz w dziesiątkę…
– Ja się nie bawiłem w kopanie po kostkach. Wolałem inteligentnie rywala sprowokować. A robiłem to oczywiście dla ojczyzny. Zresztą z Hockeyem nie było szans wygrać na kuksańce. Był silny jak tur. Trzeba go było wziąć sposobem. Tu się do niego ironicznie uśmiechnąłem, tam powiedziałem mu jakieś słówko, bo nauczyłem się kilku takich, powiedzmy, niezbyt grzecznych zwrotów, no i po kilku starciach był już ugotowany. Pod koniec pierwszej połowy Heniu Kasperczak sfaulował go na naszej połowie i chwilę się z nim szarpał. Hockey wkurzony wbiegł w nasze pole karne, ja za nim. Kiedy jego kolega z zespołu szykował się do wolnego, nagle mnie kopnął. No to ja jego też. No to on znowu z kopa, ale już bardziej ostentacyjnie, a to już sędzia zobaczył. Od razu wyciągnął czerwoną kartkę.
– To zresztą była wtedy pewna nowość.
– No tak, bo kartki w meczach o punkty wprowadzono ledwie trzy lata wcześniej, na mundialu w Meksyku. Ja się spotkałem z czymś takim dopiero drugi raz w karierze. Żeby było ciekawiej, ten pierwszy raz to był mecz z Anglią na Śląskim, trzy i pół miesiąca wcześniej. Wtedy po starciu ze mną zagotował się Alan Ball i też wyleciał z boiska.
– Dwa mecze z rzędu i dwie czerwone kartki dla rywali. Można by pomyśleć, że wy dżentelmeni trafiliście na prawdziwych barbarzyńców z Wysp. Tylko statystyki temu przeczą. W większości meczów, również na mundialu w RFN, faulowaliście częściej niż rywale. Tak was nastawiał Trener Tysiąclecia?
– Raczej tak nas dobrał. Chciał mieć w zespole kilku zakapiorów, którzy będą umieli wzbudzić respekt u przeciwnika. Świętej pamięci Adaś Musiał był pod tym względem niezrównany. Jak na kogoś „wsiadł”, to nie było przebacz. Ale w sumie każdy z nas to był charakterny chłopak. Trzymaliśmy się zasady: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
– A dziś, kiedy pan patrzy na polskich piłkarzy, widzi pan ten charakter?
– Proszę pana, to już całkiem inne czasy. Moje pokolenie grało w piłkę inaczej. To był futbol romantyczny. Dostał pan piłkę, porozglądał się pan, wziął zamach i zagrał na skrzydło przez nikogo nie atakowany. A teraz od razu ma się na plecach rywala. Wszystko z klepy i bieganie. Oni pokonują dzisiaj przez 90 minut po dwanaście kilometrów. Myśmy biegali po sześć. Nie ma więc czego porównywać. Charakter jest oczywiście ważny, ale on już nie wystarczy, by wygrać.
– To czego potrzeba?
– Wielu rzeczy, ale trochę też… szczęścia. Bo czasem zdarza się tak, że jest potencjał, są świetni piłkarze, ale brakuje meczu, który scali drużynę i da jej wiarę we własne możliwości. Myśmy mieli swoje Wembley, które potem zaowocowało medalem mistrzostw świata. Nie był to może jakiś nasz wielki mecz, graliśmy lepsze, ale okazał się punktem zwrotnym. Dziś mamy Roberta Lewandowskiego, którego wszyscy powinniśmy traktować jak nasze dobro narodowe, i grupę utalentowanych zawodników, ambitnych i pewnie charakternych. Myślę, że stać ich na wiele, ale przydałby im się taki mecz na przełamanie.
Lesław Ćmikiewicz na zdjęciu z pierwszej połowy lat 70. To były inne czasy. Grało się w piłkę w sposób romantyczny, choć czasem i pięści szły w ruch.