Z reprezentacją tego kraju wygraliśmy nasz jedyny mecz otwarcia na mistrzostwach świata. Od zwycięstwa 3:2 w Stuttgarcie zaczął się wspaniały marsz drużyny Kazimierza Górskiego po medal w 1974 roku. Cztery lata później nie było już tak miło. Albiceleste zrewanżowali się nam za tamtą klęskę, wygrywając 2:0. Ten wynik odebrał ekipie Jacka Gmocha nadzieje na awans do wielkiego finału. Jak będzie w środę, gdy na mundialu zmierzymy się z Argentyńczykami po raz trzeci?
Starcie w Stuttgarcie było wyjątkowe, bo biało-czerwoni wrócili do futbolowej elity po 36 latach przerwy. Mieli za sobą pełne dramaturgii i zwrotów akcji eliminacje, w których przyszło im się mierzyć z dwoma zespołami z Wysp: zawsze groźnymi Walijczykami i absolutnymi faworytami do awansu Anglikami, mistrzami świata z 1966 roku. Zaczęli od porażki, potem wygrali dwa mecze w Chorzowie i wreszcie pojechali do Londynu, gdzie sprawili olbrzymią sensację. „Zwycięski remis” na Wembley otworzył im drogę do piłkarskiego raju.
Losowanie mistrzostw świata w RFN nie wróżyło im sukcesów. W fazie grupowej trafili na Haiti i dwóch przeciwników z najwyższej półki: drugą drużynę globu Włochów i uznawanych za kandydatów do medalu Argentyńczyków. I właśnie ekipa z Ameryki Południowej była pierwszym rywalem Orłów Górskiego na niemieckich boiskach. Wygraliśmy, a później poszliśmy za ciosem i zakończyliśmy turniej kolejnym zwycięstwem nad ekipą z tego kontynentu – w meczu o 3. miejsce pokonaliśmy 1:0 Brazylię.
W 1978 roku mundial odbył się w Argentynie, a z jego gospodarzami zmierzyliśmy się w drugiej rundzie. Trener Gmoch obiecywał, że wrócimy z mistrzostw z Pucharem Świata, ale właśnie w Rosario jego plan legł w gruzach. Historie naszych mundialowych spotkań z Albiceleste opisano już wiele razy i nie mają one tajemnic. My spróbujemy opowiedzieć o nich trochę nietypowo – skupiając się na drobnych szczegółach, które być może miały jakiś wpływ na wynik. Ale najpierw zadamy parę pytań. A więc… Dlaczego Andrzej Strejlau nie zagrał z Argentyną na lewej obronie? Co wspólnego ma jazz z piłką nożną? Kogo tricki trzymały się jak wszy małpy? Kto wprowadzał nowinki techniczno-taktyczne nerwowo i bez sensu? Kto wreszcie ronił łzy i dzielił serce na dwoje? Oddajmy głos naocznym świadkom tamtych wydarzeń.
Ostatni sparing rozegraliśmy w środę, 12 czerwca, z reprezentacją Murrhardtu na miejscowym stadionie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie niespodziewana wrzawa, jaka wybuchła wokół występu w drużynie… Andrzeja Strejlaua na bocznej obronie. Tak się nam jakoś złożyło, że mój zastępca wzmocnił biało-czerwone barwy w tym „historycznym meczu” – jak stwierdził w oficjalnym przemówieniu burmistrz miasteczka Helmut Götz. Wszystko przebiegało zgodnie z planem: nasi chłopcy dziurawili siatkę bardzo ambitnych, ale surowych piłkarzy miejscowego klubu. Wtem podeszli do mnie dwaj panowie, przedstawiając się jako przedstawiciele ekipy włoskiej, i poprosili o wyjaśnienie, dlaczego nazwisko „Andrzej Strejlau” nie figuruje na oficjalnej liście zgłoszonej do FIFA? „Pan rozumie, czym pachnie takie naruszenie przepisów?” – wystrzelił jeden z nich z grubej rury. A widząc, że nie mam bynajmniej speszonej miny, rozwijał dalej teoretyczny wywód. „Ależ panowie, to drugi trener! Chyba nie macie nic przeciwko temu, aby pobiegał sobie za piłką po świeżym powietrzu?” – rozładowałem napiętą sytuację.1
Od lewej: Jacek Gmoch, Kazimierz Górski i domniemany lewy obrońca reprezentacji Polski, Andrzej Strejlau.
Argentyńczycy zaplanowali trening w piątek o godzinie 18.00 na stadionie Neckar w Stuttgarcie. Czy jednak wpuszczą nas na trening? Niektóre ekipy szczelnie się izolują od dziennikarzy i wysłanników innych drużyn. Mimo to trzeba zaryzykować… Wpuszczono nas bez żadnych trudności. „Nie mam nic do ukrycia” – powiedział trener Vladislao Cap. Dziwne to były zajęcia i choćby dlatego warto je opisać. Punktualnie o godzinie 18 na murawę stadionu wjechał jakby wyciągnięty żywcem z muzeum stary wóz strażacki. Rozsiadła się na nim wygodnie grupa artystów z zespołu jazzowego, towarzyszącego argentyńskim piłkarzom. Monterzy błyskawicznie podłączyli elektryczne instrumenty do głośników na stadionie i tak się zaczęła istna orgia krzyku, wrzasków, odgłosów trąb, walenie w bębny, przeplatane dźwiękami elektrycznych gitar i piszczałek. Do tego wszystkiego dochodził tumult i pokrzykiwania argentyńskich kibiców i dziennikarzy, zebranych na trybunach. Niesamowite wrażenie. Tylko – co to ma wszystko wspólnego z treningiem piłkarzy? Piłkarzom Capa wcale ten hałas nie przeszkadza. Pozdrawiają publiczność, wesoło pokrzykują i rozpoczynają normalne zajęcia. W rytm muzyki. Jest tu i argentyńskie tango, i oszałamiający big-beat. Co kraj, to obyczaj!2
Argentyńczycy bawili się przed meczem, a biało-czerwoni zatańczyli z nimi już na boisku w Stuttgarcie. W efektownym wyskoku obrońca reprezentacji Polski, Jerzy Gorgoń.
W meczu z Argentyną polscy piłkarze zagrali tak jak nigdy – bardzo szybko, dynamicznie, mądrze i skutecznie. Drużyny stworzyły piękne widowisko, a że strzeliły aż pięć bramek, więc publiczność była nimi zachwycona. Akcje przenosiły się z jednej połowy boiska na drugą, strzelano często i celnie. W siódmej minucie gry było już 1:0 dla Polski po strzale Laty. W dziewiątej już 2:0. Strzelcem bramki był Szarmach. Szybkie akcje na skrzydłach, dośrodkowania i strzały – charakteryzowały grę Polaków. Druga linia, w zależności od sytuacji, to wspierała obronę, to powiększała liczbę napastników. Obrona też stała na wysokości zadania. Młodziutki, nikomu nie znany Żmuda okazał się zaporą nie do przebycia… Wynik 2:0 utrzymał się do 61. minuty. Kiedy jednak Heredia strzelił gola, dwie minuty później zrewanżował się Lato. Tomaszewski dwa razy wyjmował piłkę z naszej bramki. Drugim celnym strzałem popisał się Babington. Mecz wygraliśmy 3:2 i wreszcie zwróciliśmy na siebie uwagę fachowców. Kwatera Polaków w Murrhardt zaroiła się od dziennikarzy z całego świata.3
Pod polską bramką kotłowało się do ostatnich minut, ale to my wyszliśmy z tego starcia zwycięsko. Trudno było sobie wymarzyć lepszy start na mundialu.
Polscy napastnicy w pierwszej połowie znokautowali Argentynę. (…) Można zapomnieć o uprzedzeniu do Polaków: że (jak to się myśli o drużynach z bloku wschodniego, siedzą za wielką górą, nie mają żadnego kontaktu z międzynarodową piłką nożną i grają według własnego schematu. (…) Ich numer 12 – kapitan drużyny Kazimierz Deyna – to doskonały gracz, który z piłką przy nodze pokonywał spacerkiem obronę argentyńską niby człowiek, który na filmie przechodzi przez ścianę. Roberta Gadochę krytycy piłkarstwa określiliby niegdyś mniej więcej tak: „Człowiek, którego tak trzymają się tricki jak małpy wszy”. Numer 18 – rekordzista, internacjonał Polski, wyssał, jak się zdaje, sztukę piłkarską z mlekiem matki. Jego podania z flanki i przerzuty były tak fałszowane, że nawet tacy mistrzowie, jak Ramón Heredia i Roberto Perfumo wraz ze swymi argentyńskimi kolegami, klęli niby furmani, kiedy zostawiali Polakowi zbyt wiele swobody. Numer 10, Adam Musiał, zamienił życie argentyńskich napastników w prawdziwe piekło. Ta maszyna na dwóch nogach biegała przez 90 minut na pełnych obrotach.4
Dla mnie osobiście sama Argentyna była niewypałem. Sportowym, bo nie miałem możliwości, by się tam pokazać tak jak trzeba. Nie będę podejmował dyskusji na temat, czy byłem przydatny dla zespołu w większym stopniu niż ktoś inny. To są sprawy trenera. Ale Jacek Gmoch zrobił tam coś, co nie powinno mieć miejsca na mistrzostwach świata. Na eksperymenty i dopasowywanie zespołu na miejscu było zbyt późno. Te wszystkie nowości techniczno-taktyczne, które wprowadzał nerwowo i bez sensu, nie mogły przynieść nic dobrego. Trener ma prawo do podejmowania każdej decyzji. W imię swoich trenerskich przekonań. Nawet tak dziwnych jak te, że nie mogę grać razem z Andrzejem Szarmachem. Jakoby byliśmy konfliktowi i nie mogliśmy grać w jednym zespole. A przecież to była bzdura, bo myśmy rozegrali ze sobą masę znakomitych meczów i w Górniku, i w reprezentacji Polski. Po meczu z Tunezją, słabym, to prawda, i wygranym zaledwie 1:0, przyszedł do mnie Gmoch i mówi: „No wiesz, Włodek, chciałbym z tobą pogadać. Sprawa jest poważna. Dzwoniłem wczoraj do Polski i rozmawiałem z psychologiem, który właśnie przekazał mi najnowsze wyniki testów psychologicznych. Wynika z nich, że nie możesz grać w jednym zespole z Szarmachem. W związku z tym muszę podjąć odpowiednią decyzję”. „Słuchaj” – mówię mu. – „Ja przyjechałem na mistrzostwa świata po to, żeby grać. Jeżeli sądzisz, że do tego zespołu się nie nadaję i jestem człowiekiem konfliktowym, to zrób jak uważasz. Ja ci w tym nie będę przeszkadzał. Gdyby te mistrzostwa świata odbywały się w Europie, natychmiast bym wyjechał.5
Włodzimierz Lubański podczas spotkania z RFN. Znakomity napastnik rozpoczął turniej w podstawowym składzie, ale potem oglądał mecze głównie z perspektywy ławki rezerwowych.
Tematem dnia jest mecz z Argentyną. O tym, że stanowi on treść życia niejednej polskiej rodziny zamieszkałej na terenie Argentyny, przekonuje następujący przykład. Państwo Irmina i Stefan Jankiewiczowie są ludźmi zamieszkałymi w Buenos Aires już prawie od 30 lat. On – Polak z pochodzenia, ona – Argentynka z krwi i kości, wyróżnia się nie tylko urodą, ale także i tym, że nauczyła się języka polskiego. Jak to Jankiewicz zrobił, to już pozostanie jego tajemnicą, w każdym razie doszło do tego, że dziś pani Irmina nie wie, kim jest bardziej: Argentynką czy Polką mieszkającą w Buenos Aires. „Zdaje się, że będę musiała podzielić serce na dwoje. No bo jak wybrnąć z sytuacji, gdy na boisku staną naprzeciw siebie Argentyna i Polska?” – pyta. Oboje wspaniali ludzie. On wyciera ukradkiem oczy na każdy dźwięk słowa „Polska”, ona imponuje znakomitą polszczyzną. W środę zajmą miejsca na Rosario Central. Każdy to będzie przeżywał inaczej, ale oboje mogą być znamiennym symbolem.6
Taka atmosfera panowała na trybunach stadionu w Rosario. Trzeba przyznać, że było naprawdę gorąco!
Mecz zaczął się z rozmachem. Widać było, że obie strony będą agresywne, ofensywne i nic nie zapowiadało tego, co nastąpiło w 14. minucie. Szybki kontratak Argentyńczyków przesunął gwałtownie akcję na naszą połowę boiska. Lewą stroną pędził Bertoni, a prawą, bliżej środka, Kempes. Piłkę miał Bertoni. Podał ją górą pomiędzy Tomaszewskiego i Kempesa. Tomaszewski czekał. Kempes wyskoczył w górę i uderzył głową. Piłka znalazła się w siatce. 1:0 dla Argentyny! (…) Do piłki podbiega jubilat Kazimierz Deyna (to miał być jego setny występ w kadrze narodowej; po latach zweryfikowano listę oficjalnych spotkań reprezentacji i ten przeciw Albiceleste w rzeczywistości był jego 95. meczem – przyp. red.). Zawsze jako pierwszy strzela rzuty karne. Robi to niezawodnie. Zwodem potrafi zmusić bramkarza do rzucenia się w jeden róg, a strzela w drugi. Jesteśmy przekonani, że teraz będzie tak samo. Niestety, nie wiem, czy presja publiczności, czy wzruszenie spowodowane jubileuszem powodują coś, co sprawozdawcy określają wypadkiem przy pracy. Nasz wyborowy strzelec uderza słabo i źle. Nie kieruje piłki w róg, lecz prawie w sam środek bramki. Fillol nie musi się specjalnie wysilać, żeby obronić ten strzał. (…) Wynik pozostawał bez zmian. Niestety, znów do boju ruszył Kempes. Ardiles dobrze podał mu piłkę pomiędzy naszych obrońców. Kempes nie tylko ją przechwycił, lecz jeszcze zdołał przyspieszyć bieg i nie atakowany strzelił obok wybiegającego Tomaszewskiego. W tym pojedynku nasz bramkarz nie miał szans. 2:0 dla Argentyny i koniec marzeń o pokonaniu gospodarzy.7
Ostre starcie Kazimierza Deyny z rywalami, obok Zbigniew Boniek.
Po spotkaniu z Argentyną trener Polaków Gmoch jako powód porażki jego drużyny wskazał presję ze strony kibiców, siedzących na trybunie za bramką Tomaszewskiego. To stoi w całkowitej sprzeczności z deklaracjami samych zawodników, którzy dzień wcześniej mówili, że nic, a zwłaszcza miejscowi fani, nie przeszkodzi im w odniesieniu zwycięstwa. Faktem jest jednak, że to właśnie bohater mundialu z 1974 roku zawalił pierwszego gola. W 14. minucie po długim dośrodkowaniu Bertoniego zamiast wyjść z bramki został na linii i Kempes strzałem głową otworzył wynik. Zespół z Europy jednak się nie poddał i zepchnął Argentyńczyków do głębokiej defensywy. Gospodarze dzielnie stawiali czoło, a co jakiś czas stosowali ulubioną broń w taktyce Gmocha, czyli kontratak. Celował w tym Ardiles, który doskonałymi podaniami uruchamiał potężnego Kempesa. Niecałe dziesięć minut przed końcem pierwszej połowy, po zagraniu ręką Tarantiniego, który obronił strzał głową Laty (piłkę wybił Kempes – przyp. red), Polacy mieli znakomitą okazję do wyrównania. Deyna, rozgrywający setny mecz w reprezentacji, uderzył z karnego, ale Fillol wyczuł jego intencje i uratował swoją drużynę. Druga połowa wyglądała podobnie. Polacy atakowali, stworzyli kilka dogodnych sytuacji do strzelenia gola, jednak Deyna i Lato niemiłosiernie pudłowali. Wreszcie w 71. minucie zrobili błąd, wyprowadzając piłkę spod własnej bramki, i zostali skarceni przez Kempesa, który podwyższając na 2:0 powalił ich na kolana.8
Ta akcja boskiego Mario pozostaje na razie ostatnią, po jakiej Argentyńczycy na mundialu strzelili nam gola. Kolejnej okazji nie mieli, bo nie zmierzyli się z nami przez następne 44 lata. Znacząca liczba. Trzecia część „Dziadów”, Adam Mickiewicz, przepowiednie o Mesjaszu, który wybawi cały naród, a „imię jego będzie czterdzieści i cztery”… Dla jednych Mesjasz to Messi, dla innych piłkarskim bogiem jest Lewandowski. Puszczając oko do tej tezy wieszcza, wierzymy, że w środę niebo będzie po naszej stronie!
Źródła cytatów: 1) Kazimierz Górski „Z ławki trenera”, Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1981; 2) Stanisław Nowosielski, Wojciech Szkiela „Droga do finału”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1975; 3) Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Mieczysław Szymkowiak „Piłka nożna. Ludzie, drużyny, mecze”, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1981; 4) artykuł z dziennika „Münchner Merkur”, 18 czerwca 1974 r.; 5) Krzysztof Wyrzykowski „Ja, Lubański”, Wydawnictwo Wigor, Warszawa 1990; 6) artykuł Janusza Jelenia z dziennika „Sport”, 13 czerwca 1978 r.; 7) Stefan Grzegorczyk „Mundial po polsku”, Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1978; 8) artykuł Alaina Leiblanga z miesięcznika „Onze”, lipiec 1978 r.