Każda piłkarska epoka ma swojego bohatera. W naszych czasach wszyscy mali chłopcy chcą grać w koszulce z nazwiskiem Lewandowski, przed nim idolem młodzieży był Zbigniew Boniek, a jeszcze wcześniej Włodzimierz Lubański. Ich popisy śledziły miliony ludzi przed telewizorami, zdobyli więc wielką popularność. A jak było wtedy, gdy nie istniały jeszcze TV ani Internet? Żeby stać się gwiazdą, trzeba było zrobić coś naprawdę spektakularnego. Na przykład dać łupnia Wielkiemu Bratu ze wschodu. Jak Gerard Cieślik – najlepszy polski piłkarz w pierwszych latach po wojnie.
A – jak Antoni. Takie imię nosił ojciec przyszłego piłkarza. Gdy Gerard miał 12 lat, widział go po raz ostatni. Tata pracował w Hajdukach Wielkich (późniejsza dzielnica Chorzowa) i tuż przed agresją Niemiec na Polskę dostał nakaz wyjazdu z innymi robotnikami z huty Batory na wschód kraju, gdzie przenoszono przemysł ciężki. Zginął na początku wojny podczas bombardowania. Cieślika i czworo jego rodzeństwa wychowywała więc mama, Marta, działaczka Towarzystwa Gimnastycznego Sokół. To ona zaszczepiła w nim pasję do uprawiania sportu.
B – jak Brom. Walter Brom. Bramkarz chorzowskiego Ruchu, który pasował Cieślika na piłkarza. Latem 1945 roku zauważył chłopaka, który zza linii bocznej uważnie przyglądał się treningowi. Nagle rzucił mu piłkę, zaprosił na boisko i krzyknął: „Strzelaj!”. Młokos uderzył tak mocno i precyzyjnie, że Brom bez chwili wahania zakomenderował: „Dawać go do drużyny!”. Dwa lata później obaj zadebiutowali w reprezentacji Polski. Stało się to w Oslo, gdzie biało-czerwoni towarzysko zmierzyli się z Norwegami (1:3).
C – jak Czechy listkami karmione. Solidna porcja zieleniny do każdego posiłku – w tym, według Stefana „Wiecha” Wiecheckiego, tkwiła tajemnica świetnej formy piłkarzy, z którymi Polacy zagrali trzy lata po wojnie. Czechosłowacy byli wówczas uznawani za jedną z najlepszych drużyn świata. „Nasze chłopaki ciężkie przeprawę będą z niemi mieli i kto wie, czy letkich knotów nie otrzymają” – wróżył w jednym z felietonów popularny warszawski pisarz. Mylił się. Biało-czerwoni sensacyjnie wygrali w Warszawie 3:1, a jedną z bramek strzelił właśnie Cieślik.
D – jak dział planowania. Trudno dziś w to uwierzyć, ale dla najlepszego polskiego piłkarza lat 40. i 50. futbol stanowił tylko miłe urozmaicenie… po godzinach pracy. Cieślik z zawodu był tokarzem i codziennie od piątku do soboty harował jak wół w hucie Batory. Najpierw jako zwykły robotnik, potem brygadzista, aż wreszcie dostał awans i przeniesiono go do działu planowania. Często zdarzało się, że aby pojechać na mecz, musiał brać urlop. Takie to były czasy.
E – jak epoka nie ta. Nie miał szczęścia, bo grał, gdy nasz kraj dźwigał się dopiero z wojennej zawieruchy. Nikt wtedy nie wierzył, że biało-czerwoni mogą sięgać po medale olimpijskie czy mistrzostw świata. „Był ostatnim z wielkich piłkarzy tej epoki, która poprzedziła okres tak długo oczekiwanych zwycięstw polskiego futbolu. Zasługiwał na uwagę nie tylko walorami sportowymi, ambicją, doskonałą, równą formą czy sportowym trybem życia. Mówiło się wiele o jego niezwykłej skromności” – pisali Andrzej Gowarzewski i Grzegorz Stański w książce „Wielcy piłkarze, sławne kluby”.
F – jak fińska sauna. Raz w życiu Cieślik pojechał na igrzyska, ale nie była to wyprawa udana. W 1952 roku znalazł się w kadrze, którą wysłano do Helsinek. W meczu rundy wstępnej biało-czerwoni pokonali amatorską reprezentację Francji 2:1, jednak w kolejnej rundzie, której stawką był ćwierćfinał, po słabej grze ulegli Duńczykom 0:2. Po tym występie Cieślik, kapitan drużyny, wylał kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy swoich kolegów: „Na olimpiadzie przekonaliśmy się w końcu, jak wiele jeszcze dzieli nas od europejskiej piłki” – mówił rozgoryczony.
G – jak górny róg bramki, czyli okienko. Miejsce, w które celował z upodobaniem i wyjątkową precyzją. Tą umiejętnością popisywał się podobno już jako 12-latek, gdy podjął treningi w kadrze juniorów chorzowskiego Ruchu. Niestety, wkrótce wybuchła wojna. Klub z Cichej rozwiązano, w jego miejsce powołano Bismarckhütter SV i przeniesiono do niego wszystkich adeptów szkółki. Cieślikowi na parę lat przeszła ochota do kopania piłki. Jego talent odkrył ponownie dopiero Walter Brom.
„Precyzja jest potrzebna nawet przy wiązaniu buta” – mawiał Gerard Cieślik. W życiu był perfekcjonistą, o czym przekonało się wielu bramkarzy, którzy musieli wyciągać piłkę z siatki po jego strzałach.
H – jak Hanysy. Tak o sobie mówią rdzenni mieszkańcy Górnego Śląska. Cieślik był jednym z nich, więc nic dziwnego, że zanim po raz pierwszy zagrał w koszulce z orłem na piersi, zadebiutował w reprezentacji swojego rodzinnego regionu, przy okazji strzelając bramkę. Stało się to w maju 1946 roku, a Hanysy pokonały kadrę Gdańska 4:1. Żółto-niebieskie barwy przywdziewał jeszcze wiele razy, grając m.in. przeciwko brytyjskiej Armii Renu, szkockiemu Dundee United czy czeskiej drużynie z Brna.
I – jak imię. Na pierwsze miał Gerard, na drugie Józef, ale niewiele brakowało, by kibice znali go jako… Czesława. I wcale nie dlatego, że jego rodzice wahali się przy wyborze imienia dla syna. Domagali się tego urzędnicy, którzy po wojnie pod pozorem walki z germanizacją Śląska nakazywali jego mieszkańcom zmianę danych personalnych na polskie. Cieślik miał stać się Czesławem, bo Gerard to imię popularne w Niemczech. Piłkarz się na to nie zgodził i wybuchła afera. Na szczęście władza musiała się liczyć z jego popularnością. W obronę wzięli go kibice, a potem nawet wojewoda śląski.
J – jak Jaszyn. Lew Jaszyn. Najlepszy bramkarz świata przełomu lat 50. i 60. Nasz bohater stanął z nim oko w oko dwa razy – w meczach eliminacji mistrzostw świata 1958 – i dwukrotnie go pokonał. Po spotkaniu na Stadionie Śląskim Rosjanin zachwycał się grą chorzowskiego snajpera: „Ten Cieślik to istny diabeł! Zwinny, strzela jak z katapulty i przy tym celnie. Właśnie jego najbardziej się obawiałem z całej piątki napastników. Nic dziwnego, że w bramce miałem pełne ręce roboty”.
Gerard Cieślik wyprowadza reprezentację Polski na murawę Stadionu Śląskiego przed meczem z ZSRR. Za kapitanem idą Edward Szymkowiak, Henryk Kempny, Ginter Gawlik i reszta drużyny.
K – jak kronika filmowa. W czasach jego kariery nie było Internetu, telewizja dopiero raczkowała, więc popisy Cieślika można było obejrzeć tylko z trybun stadionu albo… w kinie. Był wówczas taki zwyczaj, że przed projekcją filmu wyświetlano tak zwaną kronikę, w której komunistyczna propaganda chwaliła się swoimi kolejnymi domniemanymi lub prawdziwymi sukcesami. Czasami pojawiały się w niej relacje z wydarzeń sportowych. Dzięki temu dziś możemy zobaczyć, jak grali dawni mistrzowie futbolu.
L – jak latanie. Mecz z Norwegią, w którym nasz bohater zadebiutował w reprezentacji, był dla niego wielkim przeżyciem nie tylko z powodu pierwszego występu w koszulce z orłem na piersi. W książce „Sportowcy XXX-lecia” Cieślik tak wspominał podróż do Oslo: „Z tego wyjazdu zapamiętałem przede wszystkim… przelot samolotem. Nigdy dotąd nie latałem i jakoś nie bardzo mieściło mi się w głowie, że siedząc w tym metalowym pudle będę szybował kilkaset metrów ponad ziemią”. Na szczęście obyło się bez turbulencji.
Ł – jak łącznik. Piłkarska pozycja, o której niewielu już pamięta. Formalnie pełnił on rolę napastnika, ale operował za trójką zawodników pierwszej linii. Cieślik był właśnie łącznikiem, o czym przypomina popularna w latach 50. piosenka: „Jeden rodem jest z miasta Warszawy, drugi rodem jest z miasta Chorzowa, no a trzeci jest rodem z Krakowa. Co ich łączy? I przyjaźń, i sport. Trzej przyjaciele z boiska – skrzydłowy, bramkarz i łącznik – żyć bez siebie nie mogą, dziarscy i nierozłączni”. Z Warszawy był Henryk Borucz, z Krakowa – Mieczysław Gracz, a z Chorzowa ich wielki, choć mikry wzrostem przyjaciel.
M – jak mural. Powstał w sierpniu 2016 roku na 10-metrowej ścianie kamienicy przy ul. Miarki 21 w Chorzowie. Przedstawia mistrza Gerarda w koszulce Ruchu, a jego projekt stworzył artysta używający pseudonimu Bolo, absolwent Szkoły Sztuk Pięknych w Katowicach. Przedsięwzięcie w całości sfinansowali kibice z Chorzowa, którzy w ten sposób chcieli uczcić pamięć klubowej legendy.
Mural z wizerunkiem Gerarda Cieślika. Można go zobaczyć na ścianie kamienicy przy ulicy Miarki 21 w Chorzowie.
N – jak narciarskie buty. Dziś nagrodą za zdobycie mistrzostwa lub Pucharu Polski są sowite wypłaty na bankowe konta, a kiedyś piłkarze musieli zadowolić się uściskiem dłoni prezesa lub upominkiem. Z którym czasem nie wiadomo było co zrobić. W 1951 roku Cieślik otrzymał od działaczy z futbolowej centrali buty narciarskie, choć nigdy nikt go nie widział śmigającego po stoku. Inne prezenty były bardziej trafione. Rok później za wygranie rozgrywek ligowych dostał… sweter, a gdy kończył karierę, na pamiątkę wręczono mu aparat fotograficzny.
O – jak odwaga. Zawsze miał własne zdanie i nie bał się go wyrazić publicznie. A warto pamiętać, że kopał piłkę w czasach, gdy za krytykowanie ludzi u władzy można było pójść do więzienia, a nawet stracić życie. On jednak się nie patyczkował. Po przegranym 0:2 meczu z ZSRR w Lipsku, barażu o awans na mistrzostwa świata 1958, był wściekły, że do NRD nie wysłano nikogo ze sztabu medycznego. Wygłosił wówczas zdanie, którym mocno naraził się partyjnym notablom: „Bardzo to dziwne, że nie można było wystarać się w porę o paszport dla lekarza, kiedy równocześnie postarano się o wiele paszportów dla działaczy”. Za te słowa na pół roku odsunięto go od reprezentacji.
P – jak powołanie z radia. O tym, że znalazł się w kadrze na słynny mecz z ZSRR w Chorzowie (2:1), dowiedział się w dość niezwykły sposób. Wspominał o tym w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem, która ukazała się na łamach „Rzeczpospolitej”: „Jadłem z żoną kolację i słuchałem w radiu wiadomości sportowych. A tam mówią, że mnie trener powołał. Zaraz po tym zapukał trener Cebula i mówi, że to prawda. Rano mam się zgłosić na zbiórkę. Ale rano to ja musiałem iść do pracy w Hucie Batory. (…) Na szczęście szef też był kibicem, słuchał radia i ze zwolnieniem nie było problemów”.
Gerard Cieślik na ramionach kibiców. Tak przed laty czczono piłkarskich bohaterów.
R – jak ramiona kibiców. Na nich wiele razy był znoszony do szatni po zwycięskich meczach. W latach 40. i 50. na stadionach nie było barierek ani krat oddzielających trybuny od boiska, więc fani po ostatnim gwizdku często wbiegali na murawę, aby wyściskać swoich bohaterów. Nieraz w przypływie radości chwytali któregoś z zawodników, dźwigali i sadzali sobie na ramionach, żeby pokazać: zobaczcie, to jest gość, on przewyższa nas wszystkich! Cieślik był chyba najczęściej honorowanym w ten sposób piłkarzem w Polsce.
S – jak Szkocja. W tym kraju mógł zrobić karierę, gdyby tuż po wojnie przyjął propozycję od pewnego znanego klubu. Jesienią 1946 roku reprezentacja Śląska została zaproszona na Wyspy, by rozegrać kilka sparingów z tamtejszymi drużynami. Najpierw uległa Dundee United 0:2, a potem pokonała Greenock Morton 3:1, Ayr United 2:1 i Third Larnac Queens Park 2:1. Cieślik zdobył w tych spotkaniach cztery bramki, a jego gra tak się spodobała, że przed powrotem do Polski zgłosili się do niego działacze Aberdeen. Od razu zaproponowali mu podpisanie profesjonalnego kontraktu. Odmówił, bo – jak tłumaczył – ze Szkocji za daleko miałby do Chorzowa.
T – jak trzydzieści osiem. Stopę o takim rozmiarze miał nasz mały łącznik. Koledzy śmiali się, że pewnie kupuje obuwie w sklepach dla dzieci, jednak on nie czuł z tego powodu kompleksów. „Mam małą nogę. Ale to właśnie ułatwiało mi zdobywanie bramek. Na ogół piłkarze strzelają zamaszystym, długim, wyprowadzonym z biodra kopnięciem. Potrzebują do tego sporo miejsca, muszą się urwać przeciwnikowi. W dodatku często zawadzają szpicem buta o ziemię. Piłka kiksuje! Mała stopa nie pozwalała mi nigdy na takie obszerne ruchy. Strzelałem krótko, z kolana, nie zawadzałem stopą o murawę” – tłumaczył w książce Tadeusza Olszańskiego „Za metą i dalej”.
Lubił dryblować, mijał rywali jak slalomowe tyczki, więc często cierpiał. Jak w wygranym 3:1 meczu z Czechosłowacją. Nie przeszkodziło to jednak Gerardowi Cieślikowi w tamtym spotkaniu trafić do siatki.
U – jak ucieczka. Gdy Cieślik skończył 17 lat, został przymusowo wcielony do niemieckiej armii. To były już ostatnie miesiące wojny, ale musiał iść na front. Wiosną 1945 roku próbował uciec przez Łabę do aliantów i niemal stracił życie. „Przeprawialiśmy się na tratwie skleconej z jakichś skrzynek i desek. Ja bardzo słabo pływałem, więc założyłem na szyję nadmuchaną dętkę samochodową. Przeprawa przez rzekę to było piekło. Strzelali do nas, znosił nas prąd, dętka spadła mi z szyi, zacząłem się topić. Uratował mnie Teodor Wieczorek, starszy ode mnie o cztery lata, znaliśmy się z boisk w Chorzowie” – wspominał po latach.
W – jak Wisła. Krakowski klub był ostatnim, przeciwko któremu rozegrał ligowe spotkanie. Stało się to w listopadzie 1959 roku, Ruch wygrał w Chorzowie 2:1. Cieślik zawiesił piłkarskie buty na kołku dosyć wcześnie, bo miał wówczas ledwie 32 lata. Dlaczego? „Nie chciałem kończyć kariery, przesiadując na ławce rezerwowych i odcinając kupony od dawnej chwały. To mnie nie interesowało. Choć nie ukrywam, potem nadchodziły mnie wątpliwości, czy się czasem nie pośpieszyłem” – tłumaczył w książce Rafała Zaremby „Urodzony na boisku”.
Z – jak ZSRR. Chorzowski mecz z tą drużyną, rozegrany w październiku 1957 roku, był ukoronowaniem jego piłkarskiej kariery. Odbył się w szczególnym czasie, bo nieco ponad rok wcześniej najpierw w Poznaniu, a potem w Budapeszcie ludzie po raz pierwszy otwarcie zbuntowali się przeciwko władzy komunistycznej. Protesty zostały brutalnie stłumione i niechęć do Sowietów narastała. W tej atmosferze dwa gole strzelone przez Cieślika reprezentacji ZSRR były swoistym rewanżem za wyrządzone krzywdy. Publiczność oszalała z zachwytu. Ludzie wpadali sobie objęcia, całowali w policzki, rzucali w górę czapki i płaszcze, a po ostatnim gwizdku wbiegli na murawę i znieśli 30-letniego lewego łącznika na ramionach do szatni. Polska miała nowego bohatera. Człowieka, który spuścił łomot Wielkiemu Bratu za Poznań, Budapeszt i cały Układ Warszawski.