michal matyas michal matyas
KronikiMyszka agresorka
Myszka agresorka
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 22.10.2024

Jeśli myślą Państwo, że ten efektowny epitet wymyśliła pewna posłanka, lubiąca wsuwać na sali sejmowej sałatki, by obrazić inną posłankę, która – choć niewielka wzrostem – głos miała raczej donośny: jesteście w błędzie. Blisko wiek temu po polskich boiskach biegał piłkarz niewinnie zwany „Myszką”, a znany z tego, że lubił wyższym od siebie skoczyć do gardła. 22 października mija 49. rocznica śmierci Michała Matyasa: 18-krotnego reprezentanta kraju, olimpijczyka z Berlina, a potem cenionego trenera.

Trudno dociec, skąd wzięły się u niego porywczy charakter i batiarskie maniery, bo pochodził z wyższych sfer, w których kindersztubę, bon ton i savoir-vivre podobno wysysało się z mlekiem matki. A ta nosiła królewskie imię Jadwiga i była prawdziwą szlachcianką, herbu Przeginia, z rodu Kryńskich. Ojciec z kolei, Karol, miał pochodzenie węgierskie (w czasach zaborów przedstawiał się jako Károly Mátyás) i był znanym w Galicji prawnikiem, a przy okazji cenionym etnografem i folklorystą, publikującym w prestiżowych czasopismach naukowych.

Wstęp jak z Mniszkówny, nieprawdaż? To zderzmy go z taką oto scenką. Właśnie skończyła się druga wojna światowa i pełni wiary w nowy wspaniały świat piłkarze wrócili na boiska. W Bytomiu Polonia gra z chorzowskim Ruchem, a Matyas przez cały mecz wymienia razy i kuksańce z nieustępliwie kryjącym go obrońcą Niebieskich Edwardem Laseckim, który z panicza próbuje utoczyć trochę błękitnej krwi. W pewnej chwili Ślązak, przy każdym starciu wyzywany przez rywala od Niemców, dość bezmyślnie rzuca w jego stronę:

–  Ty polska świnio!

Natychmiast dostaje w dziób. Sędzia, który tych słów nie słyszał, a widział reakcję Matyasa, wyrzuca go z boiska. Ten nie próbuje tłumaczyć. Zaciska tylko pięści i schodzi z murawy. Za linią końcową łapią go jednak kibice Polonii i pchają z powrotem, każąc mu grać. Dochodzi do szarpaniny, a potem regularnej bójki, w której biorą udział piłkarze obu drużyn, trenerzy, widzowie, a nawet trójka sędziowska. Teraz naprawdę leje się krew. Rozpalone głowy studzi dopiero seria z broni palnej. Na szczęście to tylko strzały ostrzegawcze. Zamieszki pacyfikuje milicja.

Michał MatyasMichał Matyas
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Szlachectwo zobowiązuje? Owszem, ale są pewne granice. Syn wziętego prawnika i dziedziczki Michał Matyas zachowywał klasę w każdej sytuacji, gdy jednak wchodził na boisko, zmieniał się w typowego batiara.

BRACIA GRYZONIE

 

Oj, to nie była cicha Myszka. Jak to więc się stało, że zyskał tak dziwny pseudonim? Wszystko przez to, że jeszcze w trzeciej dekadzie XX wieku uczniom lwowskich gimnazjów – a w tym mieście wychował się młody Matyas – zabraniano grać w piłkę w drużynach klubowych. Gdy chłopak zapisał się potajemnie na treningi Lechii, a potem zaczął brać udział w lokalnych rozgrywkach jako zawodnik Pogoni, musiał grać pod zmienionymi personaliami, aby któryś z nauczycieli w prasowych relacjach nie trafił na nazwisko swojego ucznia. Ponieważ jego starszy o trzy lata brat Mietek, również zapalony futbolista, był znany jako Mieczysław Szczurkowski, on – dla zgrywy – przedstawiał się odtąd jako Myszkowski.

„Myszka” i „Szczurek” w ciągu ledwie kilku lat zyskali w mieście nad Pełtwią sławę nie mniejszą niż Szczepcio i Tońcio. I dawali kibicom nie mniej radości niż ci popularni komicy. Obaj grali w napadzie, byli średniego wzrostu, dość szczupli i imponowali nadzwyczajnym dryblingiem oraz niesamowitym zaangażowaniem w grę. Gdy na przełomie lat 20. i 30. podpisali z Pogonią profesjonalne kontrakty, wreszcie mogli się ujawnić. Aby ich odróżnić, starszego nazywano Matyas I, a młodszego Matyas II. Ten pierwszy jednak szybko znalazł się w cieniu brata, który podobno przewyższał Mietka tylko w jednej z futbolowych umiejętności, za to bardzo praktycznej: oddawał piekielnie silne strzały na bramkę.

Jego bilans występów w barwach „poganiaczy” do dziś budzi respekt: w 156 meczach zdobył równo sto goli. Mogło być ich więcej, ale rywale, wiedząc, co potrafi, obchodzili się z nim wyjątkowo brutalnie, więc często zamiast grać musiał leczyć kontuzje. Tak było między innymi w 1935 roku, gdy po raz pierwszy i jedyny sięgnął po koronę króla strzelców ligi. Początek sezonu go ominął, bo w połowie poprzednich rozgrywek jeden z rywali złamał mu nogę. Przeszedł ciężką operację, a potem przez wiele miesięcy się kurował. Kiedy wreszcie wrócił na boisko, był tak głodny bramek, że zdobywał je jak na zawołanie.

Prawdziwemu talentowi nie zaszkodzi nawet dłuższe pauzowanie. Matjas II, mimo iż ostatni mecz grał jeszcze w sierpniu ub.r. (...), osiągnął już dzisiaj dobrą formę. Wszystko szło składnie, a nawet lepiej, niż dawniej, gdy chodzi o decyzję strzałową. Środkowy napastnik Pogoni skorzystał z uwag trenera, przestał marudzić i o ile tylko znalazł się na polu karnym, bez względu na ustawienie ważył się na strzał.

„Przegląd Sportowy”; 15 kwietnia 1935 r.
DECYZJA STRZAŁOWA

Za to kochali go lwowscy batiarzy, czyli chłopcy ulicy, narwańcy i łobuzy, którzy na stadionie Pogoni mieli swoją dość osobliwą trybunę zwaną „zieloną”. Nie stać ich było na bilety, więc zajmowali wszystkie okoliczne drzewa i z nich dopingowali drużynę, a przede wszystkim „Myszkę”. A on, człowiek z wyższych sfer, wcale od nich nie stronił. Gdy zaczepiali go na mieście, zawsze miał czas, żeby pogadać o ostatnim meczu. A jak były powody do świętowania, nieraz stawiał im beczkę piwa albo zabierał na jednego do jego ulubionej restauracji w hotelu „George”.

Michał MatyasMichał Matyas
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Michał Matyas (pierwszy z lewej) w akcji z ligowego meczu Pogoni Lwów z warszawską Polonią. Jego strzał broni Jerzy Strauch, bramkarza asekuruje reprezentacyjny obrońca Władysław Szczepaniak.

SUKCES BYŁ BLISKO

 

Mistrzem Polski jako piłkarz nigdy nie został, sięgnął za to z Pogonią Lwów trzy razy po tytuł drugiej drużyny w kraju. Pierwszy raz, gdy miał zaledwie 20 lat – i właśnie wtedy dostał też swoją pierwszą szansę w reprezentacji. W lipcu 1932 roku Polacy zmierzyli się w Warszawie w towarzyskim meczu ze Szwecją i wygrali 2:0. Matyas wówczas jeszcze nie trafił do siatki. Udała mu się ta sztuka niespełna trzy miesiące później w Bukareszcie, gdzie biało-czerwoni rozgromili 5:0 Rumunów.

W koszulce z orłem na piersi rozegrał w sumie tylko 18 meczów, strzelając siedem goli. Nie znalazł się w kadrze na mistrzostwa świata we Francji, gdzie nasz zespół stoczył heroiczny bój z Brazylią (5:6 po dogrywce), ale dwa lata wcześniej wziął udział w igrzyskach w Berlinie i niewiele brakowało, że wróciłby stamtąd z medalem. Sukces był blisko, mimo że znów dopadły go problemy zdrowotne. Z ich powodu wziął udział tylko w jednym z czterech spotkań. Choć mógł pojawić się na murawie wcześniej…

Tuż przed wyjazdem do Berlina nabawiłem się zakażenia nogi. Wprawdzie nasz lekarz dr Levitoux uznał, że na pierwszy mecz będę już zdrowy, ale podczas treningu w Berlinie w zderzeniu z Musielakiem doznałem kontuzji. (…) Przebadał mnie profesor, stwierdzając naciągnięcie więzadła bocznego w kolanie i powiedział do opiekującego się naszym zespołem trenera Otto, iż już w trzecim meczu będę mógł wyjść na boisko.

Michał Matyas, wypowiedź pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
OTTO: PIĄTA KOLUMNA

Niestety, trener Otto był Niemcem, a ten trzeci mecz to był półfinał z Austrią. Czas pokazał, dlaczego Matyas, choć czuł się już na siłach, nie znalazł się w składzie na to spotkanie. Osłabieni jego brakiem Polacy przegrali 1:3. W potyczce o brąz – już z „Myszką” na szpicy ataku – ulegli Norwegom 2:3. Kilka miesięcy powrocie do kraju, o czym po latach wspominał Matyas, „PZPN doszedł do wniosku, iż dziwne pociągnięcia trenera niemieckiego zarówno podczas olimpiady, jak i później w meczach międzypaństwowych miały jedno podłoże, jeden cel: obniżenie prestiżu Polski na międzynarodowym forum sportowym. Przecież właśnie Polska stała na najbliższej drodze hitlerowskich Niemiec w ich podboju na wschód”.

Michał MatyasMichał Matyas
FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Jeden z ostatnich reprezentacyjnych występów Michała Matyasa (drugi od lewej) miał miejsce w Łodzi, gdzie Polacy zmierzyli się towarzysko z Rumunią (2:4). O piłkę walczą Ernest Wilimowski i Iacob Felecan. Ich starciu przygląda się m.in. Leonard Piątek.

NIE BĄDŹ DURNY, MICHAŚ!

 

Wojna zastała go właśnie na wschodzie. Miał wówczas 27 lat, ale ze względu na zły stan zdrowia nie został wcielony do armii. Gdy Lwów zajęła armia radziecka, wyjechał do Borysławia, skąd pochodziła jego żona, córka przemysłowca z branży paliwowej. Znalazł tam spokojną przystań. Pracował w rafinerii, a po godzinach grał w piłkę w miejscowym Naftowyku. Potem przeniósł się do Kijowa, gdzie do 1941 roku – zanim Hitler ruszył na Moskwę – zdążył rozegrać sześć meczów w barwach Dynama.

Co działo się z nim potem, nie wiadomo. Pewne jest za to, że gdy skończyła się okupacja – jak wielu Polaków z Kresów – przeniósł się na Górny Śląsk. Zamieszkał w Bytomiu, gdzie podjął pracę jako kierownik miejskiego kąpieliska. Szybko jednak wrócił do piłki. Jeszcze w 1945 roku został zawodnikiem tamtejszej Polonii, która przyjęła herb Pogoni Lwów, a także jej niebiesko-czerwone barwy. I znów się zaczęło. W meczu z reprezentacją Krakowa po serii starć z obrońcą o nazwisku Filk ostrzegł go, że jak nie przestanie faulować, dostanie za swoje. A potem przeszedł od słów do czynu i wyleciał z boiska. Innym razem tak się wściekł na liniowego, który raz po razie sygnalizował, że Matyas jest na spalonym, że w pewnej chwili podbiegł do niego, zwyzywał po lwowsku, wyrwał mu z ręki chorągiewkę i sam próbował sędziować mecz. Łatwo nie mieli z nim też koledzy z drużyny. Jeden z nich, piszący pod pseudonimem relacje z meczów Polonii dla prasy, lubił w nich podkreślać własne zasługi, a umniejszać rolę „Myszki”. Ten ostrzegł go więc, że jeśli nie zacznie być obiektywny, będzie musiał zjeść swoje wypociny. Nieszczęśnik nie posłuchał i pewnego dnia znalazł w szatni posiłek w postaci zmiętej kulki papieru. Gdy próbował obrócić sytuację w żart, Matyas rzucił go na podłogę i na siłę wepchnął mu gazetę do ust. A potem kazał starannie pogryźć, życząc smacznego.

Miarka przebrała się po wspomnianym już spotkaniu z Ruchem. Pobicie rywala, zamieszki, interwencja milicji – tego już było za wiele. Gwiazda przedwojennego futbolu znalazła się nagle pod ostrym ostrzałem mediów.

Z okazji meczu Kraków – Śląsk pisaliśmy już, że były zawodnik ligowej Pogoni lwowskiej Matyas skłonnością do gry brutalnej i prowokacyjnym zachowaniem się wobec sędziego i partnerów wystawił sobie jak najgorsze świadectwo. Tym więcej, że był to kiedyś reprezentacyjny piłkarz Polski i od niego właśnie musiało wymagać się dżentelmeńskiego i właściwego sportowcowi zachowania. (…) To już dosyć! My już nie będziemy czekać, co zrobi z tym „fantem” Wydział Dyscypliny OZPN. Dla nas Matyas przestał od tej chwili istnieć jako sportowiec i każda inna kara w tym wypadku byłaby za łagodną. Reprezentacyjny zawodnik Polski, który na każdym meczu prowokuje awanturę zakończoną w dwóch wypadkach znieważeniem przeciwnika, na nic innego liczyć nie może.

„Start”; 30 października 1945 r.
TO JUŻ DOSYĆ!

Wydział Dyscypliny nałożył na „Myszkę” sześciomiesięczną dyskwalifikację. Nie pomogło, bo wkrótce po powrocie na boisko Matyasowi znów puściły nerwy. W meczu z Wisłą w Krakowie znieważył sędziego, co jego zespół kosztowało przegraną walkowerem. „Nie bądź durny, Michaś, odpuść już sobie” – rodzili mu koledzy. Posłuchał ich trzy lata po wojnie. I od razu zaczął pracę w roli szkoleniowca.

Michał MatyasMichał Matyas
FOT. EAST NEWS

Dwaj przyjaciele ze Lwowa: Michał Matyas (po prawej) i Kazimierz Górski. Trener Tysiąclecia jako młody chłopak podziwiał występy starszego kolegi z trybun stadionu Pogoni, a po wojnie uczył się od niego trenerskiego fachu. Co z tej nauki wyniósł – wszyscy dobrze wiemy.

KRES KRESOWIAKÓW

 

Najpierw był asystentem trenera w Polonii, potem objął pieczę nad AKS-em Chorzów, a w grudniu 1950 roku przeprowadził się do Krakowa, gdzie stanowisko zaproponowali mu działacze Wisły. W ciągu jedenastu miesięcy poprowadził Białą Gwiazdę do zwycięstwa w lidze, ale mistrza Polski nie zdobył, bo tytuł przyznano wówczas triumfatorowi rozgrywek o krajowy puchar – Ruchowi. Talent młodego szkoleniowca nie umknął jednak uwadze włodarzy PZPN, którzy pół roku później wysłali go na igrzyska do Helsinek. Miał doskonalić warsztat u boku bardziej doświadczonego Tivadara Király’ego.

Zostałem trenerem drużyny olimpijskiej nieoczekiwanie, w ostatniej niemal chwili, tuż przed wyjazdem do Finlandii. (…) Ponieważ nasz węgierski kolega niezbyt się angażował, zostałem praktycznie sam jeden z zespołem, który moim zdaniem nie był właściwie zmontowany. Wprawdzie nie brakowało w nim indywidualności, jak Gędłek, Cebula, Suszczyk czy Cieślik, ale trudno było wzajemnie dopasować zawodników, stworzyć tak potrzebny w zespołowych grach monolit.

Michał Matyas, wypowiedź pochodzi z książki „Wielki finał”; praca zbiorowa; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974
SAM JEDEN Z ZESPOŁEM

Polacy zaczęli od zwycięstwa nad amatorami z Francji 2:1, ale potem przegrali z Danią 0:2 i odpadli z turnieju. Matyas wrócił do pracy w klubie, ale później jeszcze dwa razy – bez większych sukcesów – podejmował się roli selekcjonera. Ostatni raz w latach 1966-67. Bilans miał niekorzystny: 12 spotkań, 3 zwycięstwa, 3 remisy, 6 porażek. Dużo lepiej radził sobie w krajowych rozgrywkach. Z Wisłą zdobył wicemistrzostwo i dwa razy dotarł do finału Pucharu Polski, z Polonią Bytom wywalczył Puchar Ameryki, jednak najwięcej osiągnął z Górnikiem. Przy Roosevelta pracował tylko pół roku, od grudnia 1969 do czerwca 1970, ale w tym czasie sięgnął po krajowy puchar i jako pierwszy Polak awansował z drużyną do finału europejskich rozgrywek. 29 kwietnia na wiedeńskim Praterze zabrzanie zmierzyli się z wielkim Manchesterem City. Niestety, potyczka o Puchar Zdobywców Pucharów zakończyła się zwycięstwem ekipy z Wysp.

Skrót meczu (bez komentarza)

Z Górnikiem rozstał się latem 1970 roku, a potem jeszcze trenował piłkarzy Wisły, Cracovii i Czarnych Jasło. Wiadomość o jego śmierci wszystkich zaskoczyła, bo zdawało się, że jest ciągle w pełni sił. Zmarł w wieku 63 lat. Został pochowany na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. W ostatniej drodze odprowadzał go tłum kibiców i przyjaciół, a wśród nich Kazimierz Górski, który „Myszkę” znał jeszcze z czasów lwowskich i przez wiele lat futbolowej kariery dreptał jego śladami. 22 października 1975 roku ta niezwykła podróż dwóch Kresowiaków symbolicznie dobiegła kresu.