„Każdy w życiu ma jakieś marzenie, czegoś pragnie, o czymś myśli, coś co lubi, co chciałby (...) zobaczyć, usłyszeć” – ten cytat fani filmów Stanisława Barei powinni doskonale pamiętać. Słowa te można odnieść do każdego z nas – fanów piłki nożnej. Bo jakież inne marzenie może mieć zakochany po uszy w futbolu młody chłopak niż obejrzenie na żywo meczu ukochanej drużyny? Tego kibicowi tłumaczyć nie trzeba, to „oczywista oczywistość” – jak rzekł niegdyś pewien polityk. A dziecięce marzenia lubią się przecież spełniać.
Była druga połowa lat 90. Polskie stadiony nie przypominały tych, które dziś możemy podziwiać w telewizji podczas transmisji z ligowych zmagań. Nie było podgrzewanych muraw, obiekty (budowane na nasypach ziemnych) pamiętały czasy wczesnego PRL-u, niektóre nie miały oświetlenia czy zadaszenia. Dla wielu z nas – wówczas jeszcze młodych wiekiem – były i tak obiektem westchnień. Spotkania oglądane na starym telewizorze, kiedy jakość przekazu nie była najlepsza, to w końcu nie to samo co uczestnictwo w takim wydarzeniu na stadionie wraz z innymi fanami. To jasne jak słońce.
Tak w 1997 roku prezentował się Stadion Wojska Polskiego w Warszawie przy ulicy Łazienkowskiej 3, na którym na co dzień domowe mecze rozgrywała Legia. Na zdjęciu widoczna Trybuna Odkryta – czyli popularna „Żyleta”.
– Tata, kiedy w końcu pójdziemy na jakiś mecz? – to pytanie padło zapewne niejednokrotnie z ust młodego człowieka. Równie często jak odpowiedź ojca:
– Jak będziesz starszy.
Ale pewnego dnia usłyszeliśmy wreszcie długo wyczekiwane magiczne słowa „Już czas”. Nie muszę pisać, jak wielka to była radość.
Mój pierwszy mecz pamiętam jak dziś. Był 6 września 1997 roku. Rozpoczął się już rok szkolny, ale... kto by o tym w takiej chwili pamiętał. Na Stadion Wojska Polskiego w Warszawie zawitała reprezentacja Polski, która tego dnia zmierzyła się towarzysko z Węgrami.
Drużyny Polski i Węgier na boisku Stadionu Wojska Polskiego. W latach 90. zespoły wychodziły na murawę tunelem znajdującym się obok „Żylety”. Szatnie mieściły się bowiem w… barakach obok pozostałości basenów Legii.
Zajęliśmy z tatą miejsca na dawnej Trybunie Krytej, w niedalekiej odległości od stadionowej orkiestry – jakże popularnej w latach 90. na Łazienkowskiej 3. Atmosfera była wyśmienita. Głośny doping kibiców rozpoczął się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego, z wielu miejsc dało się słyszeć trąbki, a moment odśpiewania hymnu spowodował, że młodemu chłopakowi i jego ojcu łezka zakręciła się w oku.
Spotkanie z Węgrami trener Janusz Wójcik oglądał na stojąco, podobnie jak jego asystent Edward Lorens (trzeci od lewej). „Wójt” był ostatnim szkoleniowcem reprezentacji Polski, któremu udało się wygrać debiutancki mecz. Przez następne lata kolejni selekcjonerzy nie potrafili dokonać tej sztuki.
Ten wrześniowy wieczór był czasem debiutów. Nie tylko dla młodzieńca, którego tata zabrał po raz pierwszy na stadion, ale również dla naszego ówczesnego selekcjonera Janusza Wójcika – człowieka, który kilka lat wcześniej doprowadził kadrę olimpijską do srebrnego medalu igrzysk w Barcelonie (1992). Najważniejsze, że był to debiut zwycięski. Polska wygrała z Węgrami 1:0.
Gola z tego spotkania pamiętam do tej pory. Do krótko rozegranego rzutu wolnego z Wojciechem Kowalczykiem podbiega Krzysztof Ratajczyk, uderza z całej siły, a piłka wpada w okienko, niczym wystrzelona z armaty. Stadion „eksploduje” z radości – w tym także pewien młody chłopak, którego marzenie właśnie się spełniło.