Był trochę jak doktor Jekyll i mister Hyde. Na co dzień nieśmiały, małomówny, trzymający się z boku. Gdy jednak wbiegał na murawę, zupełnie zmieniała mu się osobowość: rósł w oczach, wszędzie go było pełno, natychmiast stawał się liderem, duszą zespołu. Bez niego Orły Górskiego pewnie nie świętowałby ani sensacyjnego sukcesu na mistrzostwach świata w RFN, ani olimpijskich medali w Monachium i Montrealu. O jednym z najlepszych piłkarzy w dziejach polskiego futbolu nakręcono parę filmów, napisano kilka książek i tysiące artykułów. My opowiemy o nim krótko, za to treściwie: od A do Ż.
A – jak amator. Na początek o medalach, które zdobył w trakcie kariery. Co ciekawe, po dwa spośród nich sięgnął jako nieprofesjonalista, bo w takiej roli pojechał na igrzyska w latach 1972 i 1976. W tamtych czasach na olimpiadzie nie mogli występować sportowcy, którzy za swoją pracę pobierali stałe wynagrodzenie. Kraje zachodnie wysyłały więc na turniej piłkarski drużyny złożone z amatorów. Państwa bloku wschodniego, w tym Polska – wręcz przeciwnie. Służył im do tego wybieg polegający na tym, że zawodnicy oficjalnie pobierali pensje nie od klubu, tylko od zakładu pracy, który był jego patronem. W olimpijskim finale w Monachium Deyna strzelił dwa gole Węgrom więc nie jako piłkarz, tylko technik modelarz. Pewnie dlatego wyróżniał się nienaganną techniką.
B – jak but. Wielką sławę przyniosły mu mistrzostwa świata 1974, na których biało-czerwoni zdobyli 3. miejsce, a on jako jeden z trzech Polaków – obok Grzegorza Laty i Roberta Gadochy – został wybrany do najlepszej jedenastki turnieju. Dziennikarze i kibice zachwycali nie tylko sposobem, w jakim rozgrywał akcje, ale też jego potężnymi strzałami z dystansu. W grupowym meczu z Włochami (2:1) trafił do siatki, uderzając piłkę tak mocno, że pękł mu but. Musiał go zmienić w trakcie przerwy.
C – jak czarodziej środka pola. Na igrzyska do Montrealu pojechał już jako gwiazda światowego formatu. Był dyrygentem z prawdziwego zdarzenia – to on osobiście decydował o stylu, w jakim grał cały zespół. Kiedy było trzeba przyspieszał, innym razem zwalniał, fenomenalnie rozdzielał piłki i zaskakiwał strzałami niemal z każdego miejsca na połowie boiska rywala. Rok 1976 przyniósł mu olimpijskie srebro, które jednak w kraju przyjęto z rozczarowaniem. Deyna w tamtym turnieju tylko raz trafił do siatki – w grupowym spotkaniu z Iranem (3:2).
D – jak dziesięć. To nie tylko numer, z którym najczęściej grał na koszulce, od sezonu 2006/07 zastrzeżony w warszawskiej Legii. To także liczba małych obywateli, którzy wychowali się domu Franciszka i Jadwigi Deynów w Starogardzie Gdańskim. Przyszły piłkarz pochodził z wielodzietnej rodziny. Miał aż sześć sióstr: Irenę, Teresę, Elżbietę, Marię, Jadwigę i Barbarę, oraz dwóch braci: Henryka i Franciszka. Mieszkała z nimi także ich kuzynka Wanda, która straciła rodziców podczas wojny. Niezły babiniec!
E – jak elektryk. Przeprowadzkę do stolicy miał niejako wpisaną w horoskop, bo edukację rozpoczął w Szkole Podstawowej nr 4 im. Juliusza Słowackiego, która mieściła się w Starogardzie przy ulicy… Warszawskiej. Po niej trafił do Zasadniczej Szkoły Zawodowej przy Zakładach Obuwniczych „Neptun”, gdzie uczył się fachu elektryka. Praca z wysokim napięciem nie była jednak jego powołaniem. Ostatecznie został technikiem modelarzem, ze specjalizacją w produkcji form do butów.
F – jak finalista. Miał 11 lat, gdy zapisał się na treningi do starogardzkiego klubu Włókniarz. Trafił pod skrzydła znakomitego trenera Henryka Piotrowskiego, który postanowił zrobić z niego napastnika. Z powodzeniem. Jako junior Deyna strzelał mnóstwo bramek i regularnie grał w finałach różnych rozgrywek: od mistrzostw Wybrzeża po spartakiady zakładowe. W 1965 roku z kadrą Gdańska zdobył srebrny medal w turnieju o Puchar Michałowicza, co dało mu przepustkę do reprezentacji U19. Zadebiutował w niej meczem z Czechosłowacją.
G – jak Gdynia. Jesienią 1965 roku o zdolnego piłkarza zaczęły walczyć Arka Gdynia i Lechia Gdańsk. Deyna był jeszcze niepełnoletni i jego rodzice – dość nieopatrznie – skuszeni kwotą 3 tysięcy złotych, podpisali w imieniu syna umowę z żółto-niebieskimi. To był błąd, bo chłopak formalnie wciąż był piłkarzem Włókniarza. Skończyło się dwumiesięczną dyskwalifikacją, która potem została przedłużona jeszcze o dziewięć miesięcy. W rezultacie zrezygnował z występów w barwach trójmiejskich klubów i wyjechał do Łodzi.
H – jak herszt. Na boisku był prawdziwym przywódcą, drużyna szła za nim jak w dym. Poza nim jednak szybko usuwał się w cień, gdzieś znikał. Koledzy traktowali go z szacunkiem, ale też… dużą rezerwą. Świetnie oddaje to anegdota opowiedziana przez Rafała Nahornego i Stanisława Terleckiego w książce „Pele, Boniek i Ja”. Jesienią 1976 roku kadrowicze własnymi samochodami jechali na konsultacje, które Jacek Gmoch zaplanował w Chorzowie. Umówili się, że spotkają się na trasie katowickiej i w kolumnie ruszą na Śląsk. W pewnym momencie sznur aut minęła beemka Deyny, który wyszedł na prowadzenie. Nikt nie śmiał go wyprzedzać. Nagle „Kaka”, zamiast jechać prosto, skręcił w lewo. Jadący za nim chwilę się zawahali, ale ponieważ znali drogę, nie pojechali za kapitanem. Deyna dotarł na miejsce zbiórki dopiero po tygodniu. Gdzie był, co robił – wiedział tylko on.
O takich jak on mawiano w tamtych czasach „niewinni czarodzieje”. Kazimierz Deyna – człowiek obdarzony wielkim talentem, ale zdystansowany, osobny, społecznie niezaangażowany – podobnie jak bohaterowie filmu Andrzeja Wajdy wzbudzał silne kontrowersje. Jedni mieli go za idola, inni zupełnie nie akceptowali.
I – jak Intercity. Jeśli ktoś ma ochotę, może się Deyną… przejechać. Imię po słynnym piłkarzu od 2016 roku nosi bowiem pociąg TLK, kursujący na trasie Łódź Kaliska – Warszawa Wschodnia. O nazwie zadecydowali internauci, którzy mieli do wyboru trzy opcje: poza nazwiskiem reprezentanta Polski były jeszcze „Piotrkowska” (główna ulica miasta włókniarzy) i „Kadr” (słynne studio filmowe). Punkt A i B tej podróży nie jest przypadkowy. W 1966 roku „Kaka” rozpoczął wielką karierę, przenosząc się z ŁKS-u do stołecznej Legii.
J – jak Jaroslav Vejvoda. Słynny czeski trener, który prowadził wojskowych pod koniec lat 60. – akurat w czasie, gdy Deyna stawiał pierwsze kroki w klubie z Łazienkowskiej. Do Legii przyszedł jako napastnik i w tej roli wystąpił w swoim debiucie w spotkaniu z Ruchem. Vejvoda uważnie mu się przyglądał i zaraz po meczu, w szatni, miał powiedzieć: „Kaz, ty jseś rozeny zaloźnik!”, co w łamanym czesko-polskim języku znaczyło: „Kaziu, ty jesteś urodzony pomocnik!”. Od tej pory Deyna grał już tylko w środku pola. Dla dobra Legii i reprezentacji.
K – jak „Kaka”. Sam nie wiedział, skąd wzięło się to przezwisko. Wedle jednej z wersji: od specyficznych strzałów, które oddawał, po których piłka leciała jak „kaczka”, czyli płaski kamień rzucany i odbijający się po powierzchni wody. Według innej pochodziło ono od sposobu, w jaki się poruszał. Chodząc, zawsze bowiem stawiał nogi do środka, co sprawiało, że kołysał się jak kaczka.
L – jak Legia. Klub, w którym spędził najważniejsze lata kariery i którego do dziś jest legendą. Jak wielu piłkarzy w tamtym czasie trafił do niego podstępem – dostał po prostu powołanie do wojska i musiał natychmiast przeprowadzić się z Łodzi do stolicy. Z Legią dwa razy sięgnął po mistrzostwo i raz po Puchar Polski, dotarł też do półfinału Pucharu Europy. W jej barwach wystąpił w ponad trzystu ligowych meczach, strzelając blisko sto goli. Ostatniego – wiosną 1978 roku w spotkaniu z Odrą Opole, pokonując Józefa Młynarczyka, który tak to wspominał po latach: „Nadal nie wiem, jak on to zrobił. Piłka wpadła mi po prostu za kołnierz. Teraz już nie, ale kiedyś bardzo mnie to męczyło. Ale Deyna nie tylko ze mnie zrobił balona”.
Ł – jak Łódź. Pierwszy przystanek w jego futbolowej odysei. Na przeprowadzkę ze Starogardu do miasta włókniarzy zdecydował się zimą 1966 roku, gdy ciążyła na nim dyskwalifikacja za podpisanie kontraktu z Arką. Zamieszkał u swojego brata Henryka i dogadał się z działaczami ŁKS-u, że u nich będzie trenować do końca karencji. W październiku zadebiutował w zespole rezerw i strzelił pięć goli Włókniarzowi Białystok. Tydzień później wystąpił już w ekstraklasie przeciwko Górnikowi Zabrze. Zaraz potem trafił w kamasze. W klubie z alei Unii rozegrał więc tylko jeden mecz.
Kazimierz Deyna (kuca w środku) w barwach ŁKS-u przed ligowym meczem z Górnikiem Zabrze. Obok niego od lewej: Jerzy Nowak, Jerzy Sadek, Jacek Kowarski i Piotr Suski. W górnym rzędzie: Marian Wilczyński, Paweł Kowalski, Bolesław Szadkowski, Sławomir Sarna, Zygmunt Gutowski i Stefan Szefer.
M – jak Miodonski Ted. Mroczna postać, która pojawiła się w życiu Deyny pod koniec jego piłkarskiej kariery. Formalnie był polonijnym menedżerem i to on stał za transferem do Manchesteru City (Anglicy zobowiązali się zapłacić 150 tysięcy funtów, rozegrać dwa sparingi z Legią i ufundować komplet sprzętu piłkarskiego firmy Adidas). Ostatecznie jednak okazał się oszustem, bo prowadząc interesy „Kaki” zdefraudował blisko pół miliona dolarów. Po latach okazało się, że podczas wojny był zamieszany w katastrofę lotniczą w Gibraltarze, w której zginął generał Władysław Sikorski.
N – jak niewykorzystany karny. Gdy w czerwcu 1978 roku Deyna wychodził na murawę stadionu w Rosario, by poprowadzić drużynę do boju w starciu z gospodarzami mundialu, był pewny, że zaraz rozegra setne spotkanie w reprezentacji. Swój jubileusz mógł uczcić golem, ale pech chciał, że właśnie wtedy zawiodły go nerwy. Strzelił w sygnalizowany sposób, słabo i Ubaldo Fillol nie miał kłopotu ze złapaniem piłki. Być może podszedłby do tej jedenastki na większym luzie, gdyby wiedział, że to był mecz numer… 95, a nie sto. Błąd w rachubie wyszedł na jaw jednak długo po zakończeniu mistrzostw świata w Argentynie.
O – jak odludek. „Lubił samotność i na przykład podczas wyjazdów zagranicznych my szliśmy gdzieś w grupie, a on szedł na spacer sam” – tak zapamiętał go kolega z Legii, bramkarz Piotr Mowlik. „Fajny kumpel, doskonały piłkarz, ale człowiek skromny i małomówny. Wręcz zamknięty w sobie” – a tak wspomina Deynę Włodzimierz Lubański. Taki sposób bycia czasem prowadził do zabawnych sytuacji. W 1973 roku podczas tournée po USA „Kaka” w drodze na trening tak się zamyślił, że nagle dostrzegł, że idzie sam. Wrócił do hotelu i zamówił taksówkę. Podał adres, przy którym było boisko, auto ruszyło, objechało budynek dokoła i stanęło przed wejściem, gdzie czekali na niego koledzy z drużyny. Stadion był naprzeciwko. Okazało się, że za pierwszym razem Deyna zamiast jak inni przez hol główny wyszedł tylnymi drzwiami.
P – jak porucznik. Pewnie nie spodziewał się, że zrobi taką karierę jako żołnierz, ale przez dwanaście lat gry w Legii – raczej nie z powodów merytorycznych – awansował z szeregowca na oficera. Wszystko dlatego, że był zatrudniony nie przez klub, tylko na etacie wojskowym w jednej z jednostek garnizonu Warszawa. Porucznikiem został 12 października 1974 roku, w nagrodę za zdobycie medalu mistrzostw świata. Na boisku zdobył jednak wyższą szarżę. Wszak czasem wołano na niego „Generał”.
R – jak rogal. Czyli specjalność zakładu. A tak o tej umiejętności Deyny opowiadał jego imiennik trener Kazimierz Górski: „Miał specyficzny strzał. Robił zamach i bramkarz się przygotowywał, że piłka pójdzie w jego kierunku, a ona dostawała takiego fałszu, że szybowała w inną stronę”. Najpiękniejszego rogala zaserwował kibicom w pamiętnym meczu z Portugalią w eliminacjach mundialu 1978. Publiczność na Śląskim tego nie doceniła. Strzelec gola – tylko dlatego, że był piłkarzem Legii – został wygwizdany. Do dziś bolą uszy, gdy się tego słucha.
S – jak Stany. Zimą 1981 roku Ted Miodonski załatwił mu kontrakt z San Diego Sockers. Amerykański klub zapłacił za byłego reprezentanta Polski ledwie 35 tysięcy dolarów. Deyna grał w jego barwach przez siedem lat, zarówno na zielonej murawie, jak i w hali. Z racji wieku (zbliżał się już do czterdziestki) znacznie lepiej radził sobie na boiskach pod dachem, trzy razy sięgając po mistrzostwo USA. Ostatni mecz rozegrał w maju 1987 roku przeciwko Tacoma Stars.
T – jak Tijuana. W tym meksykańskim mieście na przełomie 1987 i 1988 roku Deyna z kolegami z San Diego założył klub The Legends. Miał być futbolowym odpowiednikiem znanego ze świata koszykówki Harlemu Globetrotters. Nie chodziło jednak o cyrkowe popisy z piłką przy nodze, a o to, by z pomocą dawnych gwiazd wypromować w Ameryce Północnej sport określany tam mianem „soccer”. Niewiele z tego wyszło – poza tym, że przez pewien czas za oceanem było o „Kace” głośno. Ponoć proponowano mu wtedy nawet pracę w sztabie szkoleniowym amerykańskiej reprezentacji.
U – jak „Ucieczka do zwycięstwa”. Taki tytuł nosił film w reżyserii Johna Hustona, w którym Deyna wcielił się w rolę Pawła Wołczka. Wystąpił u boku wielkich aktorów, jak Michael Caine, Max von Sydow i Sylvester Stallone, ale też słynnych piłkarzy, m.in. Pelégo, Bobby’ego Moore’a, Paula Van Himsta i Osvaldo Ardilesa. Nie przypadkiem. Akcja dramatu rozgrywała się w czasie II wojny światowej w obozie jenieckim, gdzie naziści organizują mecz pomiędzy więźniami a niemieckimi żołnierzami.
Kazimierz Deyna (piąty od prawej) na planie „Ucieczki do zwycięstwa”. Film miał premierę w lipcu 1981 roku.
W – jak wypadek. Nocą z 31 sierpnia na 1 września 1989 roku wracał autostradą do swego domu w San Diego. Szybko, zbyt szybko. Znacznie przekroczył dopuszczalną prędkość i nie zauważył zaparkowanej na skrajnym pasie ciężarówki, która miała włączone światła awaryjne. Jego dodge colt uderzył w nią z całą siłą. Deyna zginął na miejscu. Policja nie stwierdziła śladów hamowania, a sekcja zwłok wykazała, że były reprezentant Polski prowadząc pojazd był pod wpływem alkoholu. Piłkarski świat okrył się żałobą.
Z – jak zdublowany pogrzeb. Deyna miał dwa pochówki. Pierwsza uroczystość odbyła się kilka dni po śmierci na cmentarzu El Camino Memorial Park Madonna Lawn w San Diego. Wzięło w niej udział około stu osób. Trumnę z ciałem piłkarza nieśli jego koledzy z Sockersów. 23 lata później urna z prochami została sprowadzona do Polski i złożona na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Ceremonia miała charakter państwowy. Deynie pośmiertnie przyznano Złoty Medal Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Mural z wizerunkiem Kazimierza Deyny na ścianie jego rodzinnego domu w Starogardzie Gdańskim.
Ż – jak Żyleta. Nie ma chyba polskiego piłkarza, którego pamięć czczono by tak pieczołowicie. Przed stadionem Legii stoi pomnik autorstwa Tomasza Radziewicza, swój monument „Kaka” ma także w Starogardzie. W jego rodzinnym mieście na ścianie domu przy Lubichowskiej można zobaczyć mural z wizerunkiem gwiazdy Orłów Górskiego. Jest tam także, podobnie w Siedlcach, rondo jego imienia, a w Oleśnicy można się przespacerować ulicą Kazimierza Deyny. Prawdziwą mekką dla wyznawców talentu „Kaki” jest jednak oczywiście stolica i stadion przy Łazienkowskiej. Od 2010 roku trybuna wschodnia na tym obiekcie – położona tam, gdzie kiedyś była słynna Żyleta – nosi właśnie jego imię. Imię człowieka, który miał „eLkę” na sercu.