Na czarnego bohatera nadawał się idealnie. Był mikrego wzrostu, włosy miał rude, uszy odstające, urodę niewyględną. Do tego sam opowiadał, że u prawej stopy ma sześć palców, a to przecie musiała być diabelska sprawka. Z pewnością było w nim coś demonicznego, bo w końcu kto normalny w meczu mistrzostw świata umiałby strzelić cztery gole Brazylijczykom? 30 sierpnia przypada 27. rocznica śmierci Ernesta Wilimowskiego.
Po śląsku leci to tak: „Tyczy w murze taki szalter, szalter – elektryczny bajtel. Jak tym szaltrym szkyrtniesz fajnie, to sie jasnok w byrnie żarnie. To blank łatwo: szkyrt – i światło! A jak szkyrtniesz drugi roz, to blank ćmok sie zrobi wroz”. Wiersz Juliana Tuwima, brawurowo „przełonaczony” na język Hanysów przez Marka Szołtyska, cytujemy tu nieprzypadkowo. Wilimowski to bowiem był taki właśnie pstryczek-elektryczek. Jego historię można pisać na sto różnych sposobów, na zmianę włączając lub wyłączając światło. Ciemno – widno – widno – ciemno. Taką siłę ma tajemną.
Ernest Wilimowski po 1939 roku na wiele lat zniknął z kart historii polskiego futbolu. Pamięć o nim zaczęto przywracać długo po zakończeniu II wojny światowej. Dopiero w XXI wieku na ogrodzeniu stadionu chorzowskiego Ruchu pojawił się baner upamiętniający znakomitego piłkarza Niebieskich.
Urodził się dwa lata przed końcem I wojny światowej jako Ernst Otto Pradella. Nazwisko odziedziczył po mamie, Ślązaczce, ojca – niemieckiego żołnierza, który zginął na froncie wschodnim – nie poznał nigdy. Gdy miał trzynaście lat, jego matka wyszła za mąż za polskiego urzędnika i powstańca śląskiego Romana Wilimowskiego, który go usynowił i nadał mu swoje nazwisko. Zadbał też o solidną edukację. Posłał chłopaka do prestiżowego gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Katowicach, licząc, że w przyszłości zdobędzie jakiś szanowany zawód.
Młody „Ezi” jednak wolał grać w piłkę. Wbrew woli ojca zapisał się na treningi do klubu mniejszości niemieckiej 1. FC Katowice, gdzie z roku na rok czynił szybkie postępy. Kilka lat później jego talent dostrzegli działacze z Chorzowa, którzy zaproponowali mu przeprowadzkę na Cichą. Podobno zapłacili za niego tysiąc złotych, równowartość dziesięciu pensji listonosza. Ponieważ w tamtych czasach nie dało się wyżyć z samego futbolu, załatwiono mu robotę w Hucie Batory. Został gońcem na wydziale blachy grubej. Z tamtych czasów pochodzi anegdotka, że pewnego razu przygotowując sobie śniadanie do pracy nieopatrznie zapakował wędzonego śledzia w dokumenty, które rano miał dostarczyć do szefa. Była gruba afera na wydziale blachy grubej, ale wszystko mu wybaczono. Każdy wiedział, że będzie wielkim piłkarzem.
W barwach Ruchu Hajduki Wielkie zrobił oszałamiającą karierę. Już w pierwszym sezonie, jako osiemnastolatek, sięgnął po mistrzostwo Polski i tytuł króla strzelców ekstraklasy. Dostał też szansę w reprezentacji. 21 maja 1934 roku w Kopenhadze zadebiutował w koszulce z orłem na piersi w przegranym 2:4 meczu z Danią. Dwa dni później w Sztokholmie strzelił pierwszego gola w narodowej kadrze. Biało-czerwoni ulegli 2:4 Szwedom.
Reprezentacja Polski przed meczem z Brazylią. Stoją od lewej: Ewald Dytko, Antoni Gałecki, Gerard Wodarz, Leonard Piątek, Ernest Wilimowski, Wilhelm Góra, Erwin Nyc, Ryszard Piec, Fryderyk Scherfke, Edward Madejski, Władysław Szczepaniak (kapitan).
Fenomenalny drybling, wrodzona szybkość i niesamowity instynkt strzelecki – to jego znaki firmowe. Był też znany z tego, że po każdym golu podbiegał do bramkarza i w irytujący sposób się uśmiechał, co jednym podcinało skrzydła, a innych doprowadzało do szewskiej pasji. Nic dziwnego, że poza Chorzowem nie był specjalnie lubiany. Kibice innych klubów doceniali jego umiejętności, ale drażniła ich zbytnia pewność siebie rudego łącznika i nonszalancki sposób bycia. Nie przepadali za nim kapitanowie związkowi i niektórzy koledzy z drużyny narodowej. Mimo że seryjnie sięgał po tytuł mistrza Polski, a w 1936 roku znów został królem ligowych strzelców, nie dostawał powołań do kadry. Nie pojechał więc na igrzyska do Berlina, gdzie biało-czerwoni zajęli czwarte miejsce.
Już przed wojną prasa dorabiała mu gombrowiczowską gębę, podając w wątpliwość jego polskość i zarzucając niesportowy styl życia. Zdarzało się, że w relacjach meczowych celowo pomijano jego nazwisko, nawet jeśli zdobył kilka bramek. Tę narrację chętnie podchwyciła komunistyczna propaganda, która potem z upodobaniem powoływała się na sensacje publikowane w sanacyjnych gazetach.
W rzeczywistości Wilimowski nie pił ani więcej, ani mniej niż inni piłkarze w tamtym czasie. Do Berlina nie puszczono go z innego powodu: władze związkowe uznały, że zawodnik, który rozpoczynał karierę w klubie mniejszości niemieckiej, nie daje gwarancji godnego reprezentowania Polski na igrzyskach.
Gdy jednak rozpoczęto przygotowania do meczów eliminacji mistrzostw świata z Jugosławią, znów okazał się potrzebny. Wrócił do kadry krótko po olimpiadzie, jesienią 1936 roku.
Polscy piłkarze wyruszają w siną dal. Kadrowicze wsiedli do pociągu z Poznania do Strasburga, gdzie czekało ich starcie z Brazylią.
Jego wkład w awans na turniej we Francji nie był imponujący. Plavim strzelił tylko jednego gola, w wygranym 4:0 spotkaniu w Warszawie. Pojechał jednak do Strasburga i w konfrontacji z Brazylią selekcjoner Józef Kałuża dał mu kolejną szansę. Pewnie nie miał pojęcia, że kontrowersyjny zawodnik Ruchu tego dnia przejdzie do historii futbolu. Wilimowski bowiem jako pierwszy zdobył cztery bramki w jednym meczu na mistrzostwach świata. A jeszcze wypracował karnego, z którego gola strzelił Fryderyk Scherfke.
W pierwszej połowie jednak narzekano na jego grę. Reporter „Przeglądu Sportowego” podkreślał, że „Ezi” za często wdawał się w dryblingi, rzadko podawał i nie pomagał kolegom przy próbie odbioru piłki. Po przerwie wszystko się zmieniło.
Występ w Strasburgu przyniósł mu sławę i długo oczekiwany szacunek polskich kibiców. Utrwalił go jeszcze dwoma wydarzeniami. 21 maja 1939 roku w ligowym meczu Ruchu z Unionem Touring Łódź wpisał się na listę strzelców… dziesięć razy, co do dziś pozostaje niepobitym rekordem ekstraklasy. Trzy miesiące później, pięć dni przed wybuchem wojny, był bohaterem spotkania z wicemistrzami świata Węgrami. Skompletował hat-tricka, a biało-czerwoni odnieśli sensacyjne zwycięstwo 4:2.
Mimo przegranej nasi piłkarze mogli być dumni z występu. „Z uznaniem, ba, z podziwem mówią Brazylijczycy o Polsce” – można było przeczytać w „Przeglądzie Sportowym”.
Kiedy wybuchła wojna, Wilimowski spadł z cokołu tak szybko, jak się na nim pojawił. Powołując się na swoje niemieckie korzenie, podpisał volkslistę i otrzymał obywatelstwo III Rzeszy. Cała Polska uznała go za zdrajcę. A on, jak gdyby nigdy nic, jesienią 1939 roku wrócił do gry w piłkę w barwach Bismarckhütter Ballspiel Club – klubu, który władze okupacyjne powołały w miejsce Ruchu Wielkie Hajduki. Potem przeniósł się do macierzystego 1. FC, by wraz z Ewaldem Dytko i Erwinem Nycem walczyć o mistrzostwo Śląska. Latem 1940 roku wyjechał do Saksonii i został zawodnikiem PSV Chemnitz.
Rok później przyjął propozycję Seppa Herbergera (tego samego, który w 1954 roku sięgnął z RFN po mistrzostwo świata) i zdecydował się na występy w reprezentacji Niemiec. Zadebiutował w wygranym 4:1 meczu z Rumunią, strzelając dwa gole. Grał w niej do listopada 1942 roku, zdobywając 13 bramek w ośmiu meczach, najpierw jako zawodnik PSV Chemnitz, a potem TSV 1860 Monachium.
Ernest Wilimowski (drugi z prawej) wśród niemieckich piłkarzy przed meczem z Rumunią. Obok niego od lewej: Fritz Walter (mistrz świata z 1954 roku), August Klingler, Albert Sing i Karl Decker.
Jego wojenne wybory sprawiły, że na lata został wymazany z kart historii polskiej piłki. W książkach wydawanych za czasów PRL nazwisko Wilimowski albo nie pojawiało się wcale, albo było odnotowywane tylko w statystykach. Legenda o wybitnym piłkarzu, który w czasie największej próby zupełnie się pogubił, była jednak żywa wśród kibiców, piłkarzy i trenerów. I jak przed okupacją „Ezi” wzbudzał różne uczucia. Jedni nim gardzili, wyzywali od sprzedawczyków i zdrajców, inni brali w obronę, podkreślając, że podczas wojny nikomu nie wyrządził krzywdy, a zmienił narodowe barwy, bo w końcu był półkrwi Niemcem.
Po upadku III Rzeszy Wilimowski grał w piłkę w klubach niższych lig, a karierę skończył mając już cztery dychy na karku. Zamieszkał w Karlsruhe, gdzie został urzędnikiem. Do Polski nigdy nie wrócił, choć szukał kontaktu z rodakami. Tuż przed mistrzostwami świata 1974 zupełnie niezapowiedziany odwiedził biało-czerwonych w ośrodku w Murrhardt.
Marzenie E. W. się spełniło i Orły Górskiego przywiozły z RFN medal. On sam jednak do końca życia nie zdołał wytłumaczyć, co sprawiło, że we wrześniu 1939 roku wybrał taką, a nie inną drogę. Zmarł 30 sierpnia 1997 roku. Miana najlepszego polskiego piłkarza okresu międzywojnia nikt już mu jednak nie odbierze.