Obaj przyszli na świat w pierwszej dekadzie znaku Ryb – jeden na początku wojny, drugi półtora roku przed wprowadzeniem stanu wojennego. Dzieli ich wiele. Nie tylko wiek, wykształcenie, ale też sposób bycia i role, jakie przyjęli w swojej przygodzie z futbolem. Łączy jednak o wiele więcej. Każdy z nich zasmakował piłkarskiego chleba w reprezentacji Polski i warszawskiej Legii, obaj brali udział w wielkich turniejach. Każdy z nich jest też do bólu szczery i lubi być na świeczniku. 19 lutego urodziny obchodził znakomity trener Andrzej Strejlau, dzień później świetny bramkarz Artur Boruc. Tym razem okrągłe – odpowiednio osiemdziesiąte i czterdzieste.
Jak w znakomitej piosence Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza do słów Jana Tadeusza Stanisławskiego: „Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień (…) i nigdy już nie wróci, rób, co chcesz”. Warto jednak wspomnieć ten okres w życiu obu panów, zwłaszcza że jednemu z nich czterdziestka stuknęła dwa razy 😉.
To raczej przypadek sprawił, że stali się znani jako ludzie futbolu. Strejlau, owszem, próbował sił jako piłkarz (grał na pozycji napastnika), ale wielkiej kariery nie zrobił – ostatecznie udało mu się rozegrać tylko jeden mecz w ekstraklasie, w barwach stołecznej Gwardii. Dużo lepiej radził sobie jako szczypiornista Warszawianki, z której trafił do reprezentacji Polski. W międzyczasie skończył prestiżowe liceum im. Bolesława Limanowskiego i warszawską AWF. Boruc też nie zapowiadał się na piłkarza. Jego ojciec grał w hokeja na lodzie w barwach siedleckiej Pogoni i próbował zaszczepić w synu swoją pasję. Ten jednak bardziej pasjonował się motoryzacją. Poszedł więc do zawodówki, szkolącej mechaników samochodowych.
Artur Boruc jako Ostatni Mohikanin. Dziś już niewielu pamięta, ale na początku kariery młody bramkarz nosił dość oryginalną fryzurę.
Ostatecznie jednak wygrał futbol. Boruc, który swoją przygodę ze sportem zaczął w wieku dziewięciu lat (na pierwszy trening zaprowadził go starszy brat Robert), robił szybkie postępy i już jako szesnastolatek zadebiutował w meczu trzeciej ligi. Dwa lata potem dostał powołanie do reprezentacji Polski U19 i zagrał w sparingowym meczu z Legią. Spisał się tak dobrze, że kilka miesięcy później wrócił na Łazienkowską, by podpisać kontrakt z klubem, w którym potem wypłynął (pamiętajmy – zodiakalna Ryba!) na szerokie wody. Strejlau związał się z Legią prawie ćwierć wieku wcześniej – i to jako uznana trenerska sława. Był rok 1975, a więc jako jeden z asystentów Kazimierza Górskiego miał już na koncie udział w zdobyciu tytułu trzeciej drużyny świata. A dzięki temu, że od połowy lat 70. pracę w klubie łączył z funkcją drugiego trenera kadry, pojechał jeszcze na igrzyska do Montrealu (srebro) i mundial do Argentyny.
Takie cuda wyprawiał Andrzej Strejlau z zawodnikami na zgrupowaniach kadry. Rok 1974, przed wyjazdowym meczem z Finlandią w eliminacjach mistrzostw Europy. Salto robi Piotr Mowlik, asekuruje go Jan Tomaszewski.
Na objęcie pierwszoplanowej roli w reprezentacji Strejlau czekał aż do upadku… komuny. Dzień przed pierwszymi częściowo wolnymi wyborami porażką 0:3 z Anglią selekcjonerską kadencję zakończył Wojciech Łazarek. Jego następca polskiej piłki nie zbawił. Najpierw dokończył nieudane eliminacje Italia 1990, potem nie zdołał wywalczyć awansu na Euro 1992 i wreszcie przegrał wyścig o grę w finałach amerykańskiego mundialu. Co ciekawe, jego też pogrążyli Synowie Albionu, choć po pierwszym meczu w Chorzowie trener był jeszcze pełen optymizmu.
Boruc też miał w kadrze gorsze i lepsze dni. Z nieudanych dla nas mistrzostw świata 2006 wracał jako bohater, bo choć puścił cztery gole, był najlepszym polskim zawodnikiem w turnieju. Historia powtórzyła się dwa lata później. Znów cztery razy sięgał do siatki i znów wychwalano go pod niebiosa, mimo że biało-czerwoni zakończyli występ w Euro na fazie grupowej. Zdarzały mu się jednak także ewidentne wpadki, jak kuriozalny gol puszczony w wyjazdowym meczu z Irlandią Północną w eliminacjach MŚ 2010.
Obaj zasługują na miano piłkarskich obieżyświatów. Gdy w 2005 roku Boruc wyjechał z Polski, by grać w Celtiku Glasgow, szybko zasłużył tam na miano „Króla Artura”. Po pięciu latach przeniósł się do Florencji, ale potem wrócił na Wyspy Brytyjskie, by bronić barw najpierw Southampton, a później Bournemouth. Wyspy, ciepłe kraje, luz i dobra zabawa to zresztą to, co z żoną Sarą lubią najbardziej. W mediach społecznościowych aż roi się od fotografii z ich wspólnych wyjazdów.
Artur Boruc z żoną na wymarzonych wakacjach w tropiku.
Trener Strejlau też sobie trochę popodróżował. Na początku lat 80. wyjechał do Islandii, gdzie prowadził Fram Reykjavík (w 1. rundzie Pucharu UEFA przegrał w dwumeczu z irlandzkim Shamrock Rovers 0:7). Potem była jeszcze grecka Larisa i chińskie Shanghai Shenhua (z tym ostatnim klubem wywalczył wicemistrzostwo kraju). Karierę szkoleniową zakończył w 1998 roku.
Boruc wciąż jeszcze gra w piłkę, ale już nie w reprezentacji. Pożegnalny mecz zorganizowano mu jesienią 2017 roku, gdy do Polski przyjechali Urugwajczycy. W 44. minucie cała drużyna utworzyła szpaler, a bramkarz, oklaskiwany przez kibiców i kolegów z kadry, zszedł do szatni. To był jego 65. występ w narodowych barwach.
Strejlau po przejściu na piłkarską emeryturę wciąż jest obecny w życiu publicznym i mediach. W 2001 roku zagrał epizod w filmie „Poranek kojota”, potem kandydował w pierwszych w Polsce wyborach do Parlamentu Europejskiego, był też przewodniczącym kolegium sędziów i rzecznikiem prasowym PZPN. Przede wszystkim jednak stał się cenionym telewizyjnym ekspertem. W tej roli radzi sobie nie gorzej niż na trenerskiej ławce.
Każdy z nich to arbiter elegancji, choć jeden gustuje raczej w wysokogatunkowych skórach, a drugi w dobrze skrojonych garniturach. Obaj są też mistrzami retoryki, choć bramkarz Boruc z dziennikarzami rozmawia niechętnie, a trener Strejlau wręcz przeciwnie. Ten drugi przez lata komentowania różnych spotkań stał się autorem wielu ciekawych powiedzeń i bon motów, m.in. takiego oto.
Boruc wypowiadał się bardziej lapidarnie i zdarzało się, że płacił za to wysoką cenę. Gdy w 2010 roku wracając z tournée po USA i Kanadzie przesadził ze spożyciem wina na pokładzie samolotu i karnie został odsunięty od kadry, nazwał selekcjonera Franciszka Smudę „Dyzmą polskiej piłki”. W efekcie nie dostał powołania na Euro 2012. W innym z wywiadów skonkludował: „Znam swoją wartość i na boisku jestem bufonem. Pewnie dlatego nigdy nie pójdę do Juve. Bo po co im dwóch Buffonów?”.
Andrzej Strejlau i Jerzy Brzęczek. Obecny selekcjoner zadebiutował w reprezentacji w maju 1992 roku w meczu z Austrią, gdy trenerem biało-czerwonych był właśnie pan Andrzej. Teraz chętnie słucha uwag starszego kolegi po fachu.
Strejlau, Boruc – zodiakalne Ryby, urodzone w pierwszej dekadzie znaku – cechuje zdolność do rzeczowej oceny sytuacji, duży samokrytycyzm i wielka intuicja. Na pewno więc będą doskonale wiedzieli, kiedy ze sceny zejść. Niepokonani. Na razie jednak niech błyszczą w blasku fleszy. Życzymy im „czterdziestu nowych lat”, a nawet stu – jeśliby tego chcieli.