Jako pierwszy polski trener dwa razy z rzędu wprowadził reprezentację do finałów mundialu. Jako drugi w historii sięgnął z nią po medal mistrzostw świata. Selekcjonerem biało-czerwonych został 5 stycznia 1981 roku, a gdy świętował sukces w Hiszpanii, miał zaledwie czterdzieści lat. Dziś jest ponad dwa razy starszy (urodził się 3 maja 1942 roku), ale wciąż imponuje energią i witalnością. Antoni Piechniczek to człowiek-encyklopedia futbolu. Poznajmy więc go od A do Zet.
A – jak Antoś. Tak mówiły o nim mama, jej siostra i babcia, które go wychowały. Ojca nigdy nie poznał, bo nie wrócił z wojny – zmarł prawdopodobnie w sowieckim łagrze w Witebsku. Przyszły trener miłość do piłki dostał w genach, bo jego babcia ze strony mamy była siostrą Jana, Józefa i Franciszka Bartoszków, współzałożycieli Ruchu Hajduki Wielkie. Od dziecka był kibicem tego klubu.
B – jak Batory. Dzielnica Chorzowa, w której dorastał. Gdy po szkole kopał piłkę z kolegami pod swoim familokiem, codziennie mijał ich wracający z treningu Gerard Cieślik. „Stawaliśmy na głowie, żeby zrobić na nim wrażenie” – wspominał po latach. Każdy chłopak nie tylko ze Śląska marzył wtedy, by pójść w jego ślady. Piechniczek próbował, ale wielkiej kariery jako piłkarz nie zrobił, choć ligowcem był solidnym.
Antoni Piechniczek (pierwszy z prawej) jako piłkarz Ruchu. W listopadzie 1969 roku chorzowianie przegrali rewanż z Ajaksem Amsterdam 1:2 w 1/16 finału Pucharu Miast Targowych i odpadli z rozgrywek. Przyszły selekcjoner strzelił w tym meczu gola.
C – jak Cicha. Ulica, przy której swoją siedzibę do dziś ma jego ukochany klub. Marzenia o grze w niebieskiej koszulce spełnił jednak dość późno. Najpierw kopał piłkę w chorzowskim Zrywie, potem w Naprzodzie Lipiny. Gdy miał 19 lat, dostał powołanie do wojska i wyjechał do Warszawy, gdzie jako zawodnik Legii zadebiutował w ekstraklasie. W 1964 roku sięgnął z nią po Puchar Polski. Piłkarzem Ruchu został rok później i wywalczył z nim tytuł mistrza kraju.
D – jak druga pasja. Gdyby nie został piłkarzem, a potem trenerem, być może zrobiłby karierę naukową jako… socjolog. „Urodziłem się i wychowywałem na Śląsku, gdzie ocierałem się o różne grupy społeczne i zawodowe, dlatego ta problematyka bardzo mnie interesowała” – mówił w jednym z wywiadów. Ostatecznie zdecydował się na studia AWF, ale książki z dziedziny socjologii to do dziś jego ulubiona lektura.
E – jak entliczek pentliczek. A właściwie „Tajemnica mundialu”, bo taki tytuł nosiła piosenka śpiewana przez Bohdana Łazukę w czasie España’82. Jej tekst, zainspirowany wierszykiem Jana Brzechwy, był w jakimś sensie proroczy. Po występach w Vigo i La Coruñi biało-czerwoni pojechali do Barcelony, gdzie w meczu z Belgią w uliczkę rzeczywiście wyskoczył Boniek i było słychać na stadionie „Brawo Polonia, brawo ten pan!”.
F – jak Francja. Ostatni przystanek w jego piłkarskiej karierze. Na początku lat 70. dostał zgodę na zagraniczny wyjazd i trafił do drugoligowego klubu La Berrichonne de Châteauroux. Szybko jednak zatęsknił za krajem. Wrócił do Polski, zawiesił piłkarskie buty na kołku i krótko po trzydziestce zaczął pracować jako szkoleniowiec.
G – jak Grandfather of the Jungle. Tak indonezyjskie media przetłumaczyły fragment jego wypowiedzi o… Leo Messim, która obiegła świat po losowaniu grup finałowych mundialu w Katarze. Gdy poproszono go, aby porównał umiejętności słynnego Argentyńczyka i Roberta Lewandowskiego, odparł: „Ich rywalizacja byłaby ciekawa parę lat temu. Ale teraz? Dzisiaj Messi to już taki »leśny dziadek«, To nie ten piłkarz, co jeszcze kilka lat temu”. Okazało się, że nawet tak znakomity fachowiec jak Pan Antoni może się pomylić, bo Messi grał na mundialu w Katarze jak „młody Bóg”, a nie jak „leśny dziadek”.
H – jak hanys. Czyli – w odróżnieniu od gorola – rdzenny mieszkaniec Górnego Śląska. Piechniczek to hanys z krwi i kości, co pewnego dnia postanowili docenić członkowie popularnego kabaretu „Rak”, którzy co roku honorują ludzi znanych, lubianych i zasłużonych dla regionu. W 2003 nagrodę „Hanysa” dostał właśnie były selekcjoner, a razem z nim wyróżnieni zostali m.in. poeta Tadeusz Sławek, dziennikarka Jolanta Pieńkowska i zespół Dżem.
I – jak improwizacja. Może nie tak wielka, jak w Mickiewiczowskich „Dziadach”, ale jeśli już – to na całego. Trener Antoni lubił działać ad hoc, czego przykładem było choćby przesunięcie Zbigniewa Bońka z drugiej linii do ataku po dwóch meczach mundialu w Hiszpanii, albo przyjęcie propozycji ponownej pracy z reprezentacją po dziesięciu latach nieobecności w kraju. „Mam taką zasadę: przygotuj się ponad miarę, a potem daj się ponieść, improwizuj i wierz, że się uda” – tłumaczył w wywiadzie dla polsatsport.pl.
J – jak Jusko. Czyli Andrzej Juskowiak, jeden z trzech buntowników, którzy zaszli za skórę Piechniczkowi po towarzyskim meczu z Rosją (0:2) w 1996 roku. Selekcjoner ściągnął go na to spotkanie z urlopu, potem ostro przećwiczył podczas zgrupowania, a wreszcie – wściekły na słabą grę – zmienił po pierwszej połowie. „Ja od tego trenera już nie przyjmę powołania” – odgrażał się napastnik Olympiakosu. Wtórowali mu Wojciech Kowalczyk i Tomasz Iwan. Potem im przeszło, ale niesmak pozostał.
K – jak kominek. Element wyposażenia domu, przy którym trener Antoni snuł swoje piłkarskie gawędy podczas mistrzostw świata we Francji 1998. Kibice żałowali, że robił to siedząc w rodzinnej Wiśle, a nie nad Sekwaną, bo mógł przecież pojechać z drużyną na mundial, gdyby zdobył awans w eliminacjach. Tak czy inaczej, kominek Piechniczka stał się wtedy sławny na całą Polskę. Podobno służy mu do dziś.
L – jak Lipsk. To w tym mieście dokonał się najsłynniejszy blitzkrieg w dziejach polskiej piłki. Biało-czerwoni w decydującym meczu eliminacji España’82 zmierzyli się z NRD i choć wielu wróżyło im klęskę, już po pięciu minutach prowadzili 2:0. Piechniczek miał nosa, bo w ataku wystawił Włodzimierza Smolarka, który okazał się bohaterem meczu. „Jak on walczył! Tak zakręcił Weisem, że tamten nie wiedział, czy gra na stadionie w Lipsku, czy w Dolnym Pernambuco” – wspominał uczestnik tego starcia Zbigniew Boniek.
Ł – jak łomot. Spuścili go nam Anglicy i Brazylijczycy podczas mistrzostw świata w Meksyku. Synowie Albionu pokonali drużynę Piechniczka w fazie grupowej 3:0 po hat-tricku Gary’ego Linekera, a canarinhos w 1/8 finału zwyciężyli biało-czerwonych 4:0. Po ostatnim z tych spotkań trener Antoni zapowiedział swoją dymisję, jednocześnie życząc następcy, by jak on dwa razy z rzędu wywalczył awans na mundial. Niektórzy odczytali to jako klątwę, bo Polacy wrócili do elity dopiero po szesnastu latach.
M – jak maksyma. W życiu warto trzymać się pewnych zasad i te trener Piechniczek ma ściśle określone. „Nie rozpamiętywać zbytnio ani sukcesu, ani porażki. Dążyć do równowagi i ciężko pracować. I jeszcze jedno. Nie tracić zaufania do siebie i ludzi. To ważne. Bo wtedy życie jest prostsze. No i rodzina. O nią trzeba dbać szczególnie, bo daje człowiekowi skrzydła i jest dla pochłaniającego sportu wspaniałą równowagą” – tak wyłożył swoją życiową maksymę w rozmowie z Katarzyną Stoparczyk z radiowej Trójki.
N – jak najsłabsza. Taka zdaniem żurnalistów z całego świata miała być w porównaniu z innymi „polska” grupa w finałach hiszpańskiego mundialu. Poza nami znaleźli się w niej jeszcze Włochy, Peru i Kamerun. „Później dziennikarzom musiało być głupio. Włosi wygrali turniej, a my w meczu o trzecie miejsce, po bardzo dobrej grze, pokonaliśmy Francję 3:2” – wspominał trener w wywiadzie dla portalu polskieradio24.pl.
O – jak Odra. To w tym klubie – nomen omen – wypłynął na szerokie wody jako szkoleniowiec. Piłkarzy z Opola trenował przez cztery lata, a już w pierwszym sezonie wprowadził ich do ekstraklasy. Miał wtedy ciekawy sposób na kontrolowanie zawodników. „W niedzielę mecz był o 11, do domu wracałem o 14 i po obiedzie wyciągałem żonę na spacer. Polegał on na tym, że chodziliśmy po osiedlach, gdzie mieszkali piłkarze, i sprawdzałem, czy ich samochody są na parkingu. Jak stoją, to chłopcy są w domach. Jak auta nie ma, to ruszyli w teren” – zwierzył się kiedyś dziennikarzom „Nowej Trybuny Opolskiej”.
Pierwsze sukcesy w roli trenera Antoni Piechniczek świętował w Opolu. Odrę najpierw wprowadził do ekstraklasy, a potem sięgnął z nią po Puchar Ligi. Pierwszy z prawej: jeden z liderów zespołu Roman Wójcicki.
P – jak przesądy. Zawsze stąpał twardo po ziemi, był aż do bólu racjonalny, ale gdy po dwóch bezbramkowych remisach na mundialu w Hiszpanii znalazł się w ogniu krytyki, zaczął wierzyć w czary. Wszystko przez żonę, która do niego zadzwoniła z taką wiadomością: „Słuchaj, ludzie w hucie mówią, żebyś zdjął garnitur i na mecz z Peru przebrał się w dres. Garnitur przynosi pecha. Jak założysz dres, na pewno będzie lepiej”. Posłuchał i… zdarzył się cud. Polacy w drugiej połowie w 22 minuty strzelili pięć bramek, a co się działo potem wszyscy dobrze wiemy. W tym dresie Piechniczek został już do końca turnieju.
R – jak Ryba. Marian Ryba, czyli człowiek orkiestra. Generał brygady Wojska Polskiego, doktor nauk prawnych, dyrektor generalny Urzędu Rady Ministrów, a przez pewien czas także prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej. Podobno „dzieci i ryby głosu nie mają”, ale on akurat miał, bo to właśnie generał wybrał młodego i zdolnego Piechniczka na selekcjonera, gdy po słynnej „aferze na Okęciu” pracę stracił Ryszard Kulesza.
S – jak stan wojenny. Wprowadzono go na terenie całego kraju 13 grudnia 1981 roku, a więc siedem miesięcy przed mundialem w Hiszpanii. Mocno pokrzyżowało to plan przygotowań do turnieju. Belgowie odmówili przyjazdu na umówione wcześniej spotkanie, które miało się odbyć w kwietniu w Chorzowie. Podobnie zachowały się inne federacje. Drużynie Piechniczka pozostały więc sparingi z zespołami klubowymi. Pierwszy z nich, starcie z trzecioligową Modeną, skończył się katastrofą. Aż dziw bierze, że jakiś czas potem biało-czerwoni sięgnęli po medal mistrzostw świata.
T – jak Tunis. Stolica Tunezji. Piechniczek spędził w tym mieście sporo czasu, bo najpierw był trenerem klubu Espérance, a potem dwa razy pracował w roli selekcjonera reprezentacji. Bez większych sukcesów, choć też nie całkiem na próżno. Tamtejszą drużynę narodową wprowadził bowiem do turnieju finałowego igrzysk w Seulu, gdzie Orły Kartaginy zremisowały ze Szwecją (2:2) i Chinami (0:0), ale przegrały z RFN (1:4) i nie wyszły z grupy. Ofertę od Espérance dostał jeszcze w 2000 roku i właśnie w Tunisie po raz ostatni wystąpił w roli szkoleniowca.
U – jak ucho. Gdy jeszcze grał w piłkę, koledzy z drużyny wiedzieli, że ma pewien feler. Ale czasami wylatywało im to z głowy. Tak było podczas ligowego meczu Ruchu z Górnikiem Zabrze, o czym po latach barwnie opowiedział jego klubowy kolega, bramkarz Piotr Czaja: „Piłka leciała pomiędzy mnie a Antka Piechniczka. Piechniczek wiadomo – prawy obrońca głuchy na lewe ucho. Ja mu krzyczę: »Moja! «, a on nie reaguje. Tak bardzo chciał zatrzymać Włodka Lubańskiego, że przebiegli po mnie razem. Efekt? Szyte podniebienie, wstrząs mózgu. Ponoć wyszedłem z bramki, wdałem się w rozmowę z kibicami. Nic z tego nie pamiętam”.
Spotkanie po latach. Antoni Piechniczek i wykonawca wielkiego przeboju „Tajemnica mundialu” Bohdan Łazuka mieli okazję powspominać dawne czasy w 2011 roku. Wówczas obaj znaleźli się wśród osób zaangażowanych w promocję mistrzostw Europy w Polsce i Ukrainie.
W – jak Wembley i Waterloo. Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Pan Antoni się zdecydował, choć wielu mu to odradzało. Drugą selekcjonerską kadencję zaczął od wspomnianej już porażki z Rosją (0:2), potem był świetny, choć też przegrany mecz z Anglią w Londynie (1:2), a na koniec kolejne starcie z Synami Albionu w Chorzowie (0:2). To ostatnie pogrzebało nasze szanse na mundialowy awans. Trudno się oprzeć wrażeniu, że było dla Piechniczka jak bitwa stoczona przez Napoleona niedaleko Brukseli.
Z – jak Zyta. Żona i zarazem jego najlepsza przyjaciółka. Znają się od dziecka, bo wychowywali się na jednym podwórku. Pobrali się zaraz po studiach, gdy Antoni jeszcze grał w piłkę, i od tej pory są nierozłączni. Jak im się udało przeżyć tyle lat razem i w zgodzie? O tym pani Zyta opowiedziała w wywiadzie dla „Nowej Trybuny Opolskiej”: „On często był na wyjazdach, w związku z tym miał w domu ołtarzyk. Może to sekret naszego długiego współżycia, że nie zdążyliśmy się sobą znudzić?”. Warto te słowa wziąć sobie do serca. Wszystko, co dobre, najlepiej smakuje, gdy jemy z umiarem. Tego życzymy Państwu, sobie, pani Zycie i oczywiście panu Antoniemu.