Różniło ich wszystko. Wiek – a dokładnie dwadzieścia jeden lat różnicy, pochodzenie – jeden był Ślązakiem z krwi i kości, drugi urodził się we Lwowie, lecz przede wszystkim podejście do małych życiowych, niekoniecznie zdrowych przyjemności. Ryszard Koncewicz (na zdjęciu po lewej obok Zygfryda Szołtysika) był koneserem alkoholi mocnych i miłośnikiem benta, czyli klasycznej angielskiej fajki. Ernest Pohl (pierwszy z prawej) zdecydowanie wolał piwo i papierosy. To się nie mogło dobrze skończyć.
O talencie Pohla krążą legendy. Grał w czasach, gdy boiskowe zmagania rzadko rejestrowano za pomocą kamery, więc musimy wierzyć na słowo, że bombardier z Zabrza był piłkarzem kompletnym. Podobno umiał wszystko. Trzeba było zagrać na skrzydle, to śmigał wzdłuż linii bocznej i wrzucał takie piłki, że napastnik z zamkniętymi oczami trafiał do siatki. Trzeba zagrać na środku pomocy – proszę bardzo, w roli dyrygenta też się sprawdzał. Jako snajper był postrachem bramkarzy, o czym zresztą najlepiej świadczy liczba goli, które zdobył w lidze. 186 trafień dla Legii i Górnika wciąż daje mu pozycję lidera klasyfikacji najlepszych strzelców ekstraklasy.
Doskonałe wyszkolenie techniczne, fenomenalny strzał, dalekie podania w punkt, świetny przegląd pola, umiejętność przewidywania boiskowych sytuacji – te cechy sprawiły, że kolejni trenerzy z przymrużeniem oka patrzyli na jego słabości. Gdy w poniedziałki pojawiał się na porannym treningu, często ledwie trzymał się na nogach. „Ernest pije, ale Ernest gro” – powtarzał. I dodawał z rozbrajającą szczerością, że po meczu tylko biyr (po śląsku piwo) i cigarety (czyli papierosy) pomagają mu się zregenerować. Dzięki nim, jak twierdził, stawał się odporniejszy i niestraszny mu był potem żaden przeciwnik.
Zdarzało się zresztą, że „regenerował się” w ten sposób nie tylko po meczu. Stanisław Oślizło, który grał z Pohlem zarówno w barwach Górnika, jak i w reprezentacji, przywołał kiedyś taką oto anegdotę.
Trener Koncewicz – obrońca Warszawy we wrześniu 1939 roku, podporucznik Wojska Polskiego, więzień oflagu, w którym działał w konspiracji – znał życie, więc często przymykał oko na małe alkoholowe ekscesy. Miał jednak swoje zasady, o czym Pohl dobitnie przekonał się w październiku 1962 roku. Po przegranym 1:2 towarzyskim meczu z wicemistrzami świata Czechosłowakami w Bratysławie piłkarz Górnika zamówił sobie do obiadu dwie butelki pilznera. Gdy kelner przyniósł piwo, Koncewicz tonem nie znoszącym sprzeciwu kazał mu się oddalić wraz ze szkłem. Pohl jednak wyjął portfel, zapłacił, potem chyłkiem osuszył dwa kufle do dna, a na koniec dodał jeszcze: „Jestem dorosły i nikt nie będzie zabraniał mi wypicia po meczu butelki piwa. Dzieci i ryby głosu nie mają”.
Na wniosek selekcjonera piłkarz został ukarany trzymiesięczną dyskwalifikacją, ale do reprezentacji wrócił dopiero po prawie dwuletniej przerwie. Wszystko przez o jedno zdanie za dużo. Pech chciał, że ówczesnym wiceprezesem PZPN był Marian Ryba. Gdy dotarła do niego relacja z awantury w Bratysławie, uznał, że Ernest Pohl mówiąc o tym, kto oprócz dzieci nie ma głosu, pił – nomen omen – właśnie do niego. No i niesforny snajper z Zabrza nawarzył sobie piwa.