Michał ListkiewiczMichał Listkiewicz
KronikiBalaton, gwizdek i dwie kadencje
Balaton, gwizdek i dwie kadencje
Autor: Krzysztof Jaśniok
Data dodania: 20.05.2024
FOT. CYFRASPORTFOT. CYFRASPORT

Nieczęsto się zdarza, że sędzia piłkarski zostaje prezesem sportowego związku. A jeszcze rzadziej, gdy w tych dwóch życiowych rolach sprawdza się człowiek, który za młodu studiował nie wychowanie fizyczne, tylko… hungarystykę. W tym sensie to więc prawdziwy ewenement. 20 maja tego roku 71. urodziny świętuje Michał Listkiewicz: z wykształcenia filolog, z zawodu dziennikarz. Przede wszystkim jednak pierwszy Polak, który jako arbiter wziął udział w finale mundialu. W 2022 roku jego wyczyn powtórzyli: Szymon Marciniak (sędzia główny), Tomasz Listkiewicz i Paweł Sokolnicki (asystenci), którzy poprowadzili finał Argentyna – Francja na mundialu w Katarze. 

A – jak aktorskie korzenie. Urodził się w domu, będącym całkowicie we władaniu jednej z olimpijskich muz, Melpomeny. Jego mama Olga Koszutska była aktorką, a potem znakomitą reżyserką teatralną, a ojciec Zygmunt wsławił się świetnymi rolami w filmach m.in Andrzeja Munka i Kazimierza Kutza. Listkiewicz junior też ma za sobą epizod na wielkim ekranie: zagrał działacza piłkarskiego w „Poranku kojota”.


B – jak babcia Halina. Mama jego mamy, najukochańsza z babć. Przed wojną pisała wiersze i bajki dla dzieci, a potem przez wiele lat była redaktor naczelną niezwykle popularnego tygodnika „Przyjaciółka”. Kobieta z charakterem. Gdy w 1968 roku partia kazała jej wyrzucić z pracy wszystkich dziennikarzy żydowskiego pochodzenia, zadzwoniła w ich obronie do samego Władysława Gomułki. Musiał wycofać się z tej decyzji.


C – jak chłopięce lata. Dzieciństwo spędził w Warszawie, ale co roku w wakacje wyjeżdżał do wsi Pólko pod Kaliszem, gdzie jego rodzice mieli daczę. Zaglądał tam czasem daleki kuzyn jego mamy Włodzimierz Sokorski, ówczesny szef Radiokomitetu, który Michała uczył życia, buszując w chłopskich zagrodach w poszukiwaniu młodych dziewcząt. „Z czasem jego wizyty ustały, zdaje się, że w wyniku skarg okolicznych gospodarzy” – wspominał Listkiewicz w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem dla „Rzeczpospolitej”.


D – jak dziennikarz. „Sympatycy mielczan mieli nadzieję, że utrata bramki obudzi ich pupilów z letargu. Owszem, próbowali oni kontratakować, jednak bez większego efektu, w czym sporą zasługę miała wrocławska defensywa” – to fragment relacji młodego żurnalisty z finału Pucharu Polski w roku 1976. Pisał wtedy dla „Tempa” i „Sztandaru Młodych”, potem jeszcze był korespondentem dziennika „Sport”. Zamiłowanie do prasy drukowanej zostało mu do dziś.

Były prezes PZPN M. Listkiewicz czytający gazetę... na dachu

E – jak Eric. Ale wcale nie Cantona, tylko Clapton. Ten brytyjski gitarzysta, kompozytor i wokalista, członek Yardbirdsów oraz supergrup Cream i Blind Faith, to jego największy idol. Oczywiście, jeśli chodzi o muzykę. Pan Michał generalnie gustuje w bluesie i blues rocku, a poza Claptonem ma słabość jeszcze do dwóch polskich klasyków: Breakoutu i Dżemu. Często można go spotkać w Blues Clubie w Gdyni.


F – jak finał. Apogeum jego sędziowskiej kariery, czyli 8 lipca 1990 roku. Wtedy, trzymając w ręku chorągiewkę, wyprowadził na murawę Stadio Olimpico w Rzymie dwa zespoły, które zaraz miały zagrać o mistrzostwo świata. Po meczu było gorąco, bo Argentyńczycy, na czele z Diego Maradoną, kopali w drzwi szatni arbitrów, wściekli, że Meksykanin Edgardo Codesal w końcówce spotkania przyznał karnego Niemcom. Listkiewicz jakoś to przetrwał i… przeszedł do historii. Jako pierwszy Polak sędziował w finale mundialu.


G – jak Górski. Za czasów jego prezesury w PZPN zaczął działać w związku jako wiceprezes ds. międzynarodowych. Z początku ta praca polegała głównie na wożeniu Trenera Tysiąclecia na różne spotkania. Jedno z nich, które mocno się przeciągnęło, miało zaskakujący finał. W pewnej chwili „Listek” pochylił się nad szefem i konspiracyjnym szeptem zaproponował wyjście po angielsku. Kilka minut później pan Kazimierz zastukał łyżeczką w szklankę, a gdy zapadła cisza, obwieścił uroczyście: „Bardzo przepraszam, ale my się spieszymy i… wychodzimy po angielsku”.


H – jak hungarysta. „Wspaniała młodość! Studia, praca, Balaton, przepiękne Góry Bukowe... I literatura, którą kocham: Sándor Petőfi, Sándor Márai czy György Moldova, autor opowiadań o tematyce sportowej świetnie tłumaczonych przez Tadeusza Olszańskiego” – tak opowiadał o swojej miłości do madziarskiej kultury Dariuszowi Faronowi z onet.pl. Tytuł magistra filologii zdobył w 1977 roku. Po węgiersku perfekcyjnie mówi do dziś.

Michał ListkiewiczMichał Listkiewicz
FOT. Dariusz Górski/FOTONOVA

Finał mistrzostw świata we Włoszech. Michał Listkiewicz (pierwszy z prawej), a obok niego dwie wielkie sławy: kapitanowie reprezentacji Argentyny i Niemiec, Diego Maradona i Lothar Matthäus.

I – jak internet. „Dla mnie to zło konieczne. Złodziej czasu. Nieopatrznie wszedłem w ten świat, bo jestem na Facebooku i Twitterze, i pomału zaczynam tego żałować. Dopiero tam widać, ilu ludzi jest agresywnych czy po prostu walniętych i zakompleksionych” – zwierzył się kiedyś Miłoszowi Bieniaszewskiemu z „Nowin Rzeszowskich”. Ale widzi też dobre strony życia w sieci. Każdy dzień zaczyna od wizyty na stronach 90minut.pl – jego zdaniem najlepszego w Polsce portalu o piłce.


J – jak Joanna. Czyli trzecia żona. Poznali się w Cetniewie, gdzie Michał prowadził kurs dla sędziów, a Joanna była służbowo (jest prezeską gdańskiej firmy budowlanej Xenon). Całkiem przypadkowo: znajomy poprosił go, aby właśnie jej przekazał paczkę z książkami. I tak się zaczęło. Pobrali się w 2018 roku i zamieszkali na Kaszubach, nad jeziorem Mausz. „Mamy łódkę, żona łowi, ja oprawiam ryby” – opowiadał w wywiadzie dla dziennika „Fakt”.


K – jak koszykówka. Jeden z trzech sportów, które uprawiał za młodu. Zapisał się na treningi do trzech różnych klubów: w Spójni próbował sił jako szczypiornista, w Marymoncie – jako piłkarz, a w kosza grał w Polonii. Przy Konwiktorskiej zadomowił się na dłużej. Przez pewien czas był tam nawet kierownikiem drużyny. Od 1979 do 1984 zasiadał w zarządzie Polskiego Związku Koszykówki.


L – jak legendy. Rzecz jasna: piłkarskie. Jako sędzia, a potem działacz poznał ich niemało. Najlepiej wspomina swoje spotkania z członkami Złotej Jedenastki: Gyulą Grosicsem, Jenő Buzánszkym i oczywiście Ferencem Puskásem. Ten ostatni zawsze zwracał się do niego per „Miszi” i miał za dobrego kompana do wypitki. „Pewnego razu zadzwonił do mnie, że jest w Warszawie w hotelu przy lotnisku. Spytał, czy bym nie wpadł na kielicha. No to zaopatrzyłem się w płyny i kiszone ogórki. Przyjechałem, schodzę do ogródka, a tam… węgierskie jedzenie na dwadzieścia, trzydzieści osób! Ze swoją polską zagryzką musiałem się schować” – mówił w wywiadzie dla Onetu.

Michał ListkiewiczMichał Listkiewicz
FOT. EAST NEWS

Michał Listkiewicz z żoną Joanną. Zdjęcie wykonano podczas Gali Mistrzów Sportu 2019.

Ł – jak łuskanie fasoli. Czyli świetna okazja do rozważań nad rolą przypadku i przeznaczenia w życiu. Uhonorowany Nagrodą Literacką „Nike” „Traktat o łuskaniu fasoli” to ulubiona lektura pana Michała, a jej autor Wiesław Myśliwski to jego ulubiony pisarz. Miał zresztą okazję poznać go osobiście, co tak wspomina: „Po rozmowie z nim wiem, że czasem jedno zdanie pisze przez tydzień. Doskonale operuje słowem. Wszystko musi być dopieszczone. Nie ma to nic wspólnego z tym, co powstaje teraz”.


M – jak Makuś. Takie przezwisko nosił człowiek, który jako pierwszy zabrał go na mecz. A był nim Marian Łącz, znakomity aktor, przyjaciel jego taty z Teatru Polskiego, a za młodu… świetny piłkarz, trzykrotny reprezentant kraju. Wybrali się razem na trzecioligowe spotkanie Warszawianki z Polonią, w której Makuś kilka lat wcześniej skończył karierę. Wszyscy się na nich gapili, bo było to krótko po premierze filmu „Zerwany most”. Łącz zagrał w nim rolę łącznika dowództwa kompanii.


N – jak niedziela cudów. Pamiętna ostatnia kolejka ekstraklasy sezonu 1992/1993, podczas której niezwykły wyścig o mistrzostwo stoczyły ŁKS i Legia. Oba zespoły miały na koncie tyle samo punktów, o tytule decydowała różnica bramek, więc zaczął się dość absurdalny wyścig o to, kto nastrzela ich więcej. Warszawiacy pokonali 6:0 Wisłę Kraków, a łodzianie 7:1 Olimpię Poznań. Listkiewicz sędziował drugie z tych spotkań. Gdy oba mecze unieważniono i w efekcie odebrano wojskowym mistrzowski tytuł, w geście protestu zrezygnował z funkcji wiceprezesa PZPN.


O – jak Opatrzność. Miała go w opiece, gdy w drugiej dekadzie XXI wieku wybrał się z Andrzejem Strejlauem na mecz Widzewa. Były selekcjoner tak o tym opowiadał w swojej biografii, napisanej z Jerzym Chromikiem: „Niedawno miałem wypadek samochodowy z Listkiewiczem. Mogliśmy zginąć na trasie Gdańsk – Łódź. Za szybka jazda, złe warunki, no i opony nie wybrały wody”. Za kierownicą siedział „Listek”, który podobno podczas poślizgu głośno zaczął się modlić. Bóg go usłyszał.

Michał ListkiewiczMichał Listkiewicz
FOT. CYFRASPORT

Trzech prezesów na jednej fotografii. Od lewej: Michał Listkiewicz, Zbigniew Boniek i Grzegorz Lato.

P – jak prezes PZPN. Pełnił tę funkcję przez dwie kadencje, od czerwca 1999 do października 2008 roku. W tym czasie mianował czterech selekcjonerów (Jerzego Engela, Zbigniewa Bońka, Pawła Janasa i Leo Beenhakkera), z których trzech zdobyło awans do finałów mistrzostw świata (2002, 2006) i Europy (2008). Poza sukcesami były też porażki: za jego czasów wybuchła afera korupcyjna, którą z początku zbagatelizował. „Pomyliłem się w ocenie skali zjawiska, nie doceniając przebiegłości i bezwzględności wielu osób. Moje ruchy były spóźnione, przyznaję” – ocenił po latach w książce „Listek” autorstwa Łukasza Olkowicza i Piotra Wołosika.


R – jak rzecznik. To w jego życiu tylko epizod, ale wart odnotowania, bo „ustami” piłkarskiej centrali został, gdy był jeszcze… czynnym sędzią. W 1989 roku padła komuna i stery PZPN po byłym milicjancie Zbigniewie Jabłońskim przejął niezależny dziennikarz Jerzy Domański. To właśnie on zaproponował Listkiewiczowi nietypową rolę. „Pracowałeś w gazetach, znasz ludzi, wszystko im pięknie wytłumaczysz. A jak nie daj Boże zaczną zadawać trudne pytania, zawsze możesz im odpowiedzieć po węgiersku” – miał usłyszeć na zachętę.


S – jak synowie. Kajetan i Tomasz. Bardziej znany jest ten drugi, starszy, który sędziuje mecze jako asystent Szymona Marciniaka. Od małego chciał pójść w ślady ojca i krok po kroku realizował swój plan, co w efekcie i jemu przyniosło powody do chwały: jako arbiter pojechał na Euro we Francji i mistrzostwa świata do Rosji. Młodszy też jest rozjemcą, ale w lidze futsalu. W styczniu 2022 roku doznał zatoru tętniczego – na szczęście lekarze zdążyli mu z pomocą.


T – jak teqball. Jeśli nie mają Państwo pojęcia, o co chodzi, spieszymy z tłumaczeniem. To dyscyplina sportu, polegająca na odbijaniu piłki nogami lub głową tak, by trafiła ona w specjalny stół z wygiętym blatem. A co z tym wszystkim wspólnego ma nasz bohater? Otóż w 2019 roku został prezesem Polskiego Związku Teqballa. Nie powinno to dziwić, jeśli dodamy, że tę zabawę wymyślili: były piłkarz Gábor Borsányi, biznesmen György Gattyán i informatyk Viktor Huszár. Każdy z nich to oczywiście Węgier.

Tomasz ListkiewiczTomasz Listkiewicz
FOT. CYFRASPORT

Synowie poszli w ślady ojca. Tomasz Listkiewicz (na zdjęciu) jako arbiter pojechał m.in. na Euro we Francji i mistrzostwa świata do Rosji.

U – jak UEFA. Czyli Unia Europejskich Związków Piłkarskich. To właśnie za prezesury pana Michała w PZPN przyznano Polsce i Ukrainie prawo organizacji Euro 2012. Decyzję ogłoszono w kwietniu 2007 roku w Cardiff, a nasza kandydatura wygrała z chorwacko-węgierską oraz włoską. Tamten sukces to w głównej mierze zasługa Hryhorija Surkisa, lecz nasi działacze nie próżnowali: „Może to brzmi zabawnie, ale przywieźliśmy dwa tiry polskiej żywności, wódki, bigosu i materiałów reklamowych, które pokazywały, jak pięknym jesteśmy krajem. Jak przygotowali się Włosi? Ograniczyli się do dwóch hostess, które polewały alkohol” – wspominał Listkiewicz po latach na łamach „Przeglądu Sportowego”.


V – jak Vanuatu. Był tam tylko raz, ale dałby wiele, aby jeszcze wrócić – choćby na krótkie wakacje. To położone na Nowych Hebrydach państwo składa się z 83 wysepek pochodzenia wulkanicznego. Na niektórych z nich ludzie żyją jak przed dwustu laty: nie ma gazu, prądu, kanalizacji, a handel jest wymienny. Koniec świata, ale jakże piękny – raj na ziemi. „Mój przyjaciel Lambert Maltock, który był prezesem tamtejszego związku piłki nożnej, a teraz przewodzi całej federacji Oceanii, zaprosił mnie tam swego czasu. Zakochałem się w Vanuatu na zabój” – wyznał „Listek” w wywiadzie dla portalu nowiny24.pl.


W – jak wpadki. Jako sędziemu i działaczowi piłkarskiemu trudno mu było ich uniknąć. Które pamięta do dziś? Odpowiedź może zaskoczyć. „Proszę sobie wyobrazić, że gdy byłem prezesem PZPN-u, trzy razy graliśmy z Madziarami u siebie i ani razu nie potrafiliśmy odegrać im hymnu. Śmiali się, że robię to celowo, bo jakaś Węgierka złamała mi serce” – zwierzył się Onetowi. Skończyło się tak, że na kolejny mecz rywale przywieźli już własną płytkę z hymnem. A nawet dwie. Listkiewicz dostał tę drugą – na pamiątkę, by nigdy nie zapomniał o tych wpadkach.

1. połowa

Z – jak ZUS. Czyli instytucja, którą najpierw przeklinasz, a potem jesteś skazany na jej łaskę lub niełaskę. Listkiewicz od pewnego czasu jest w drugiej z tych ról i wcale nie narzeka: „Emerytura zapewnia mi pewną beztroskę, bo wiadomo, że ZUS jest najlepszym płatnikiem, bo mnie nie zwolni. Żona ma świetną pracę, jest w mieście bardzo lubianą osobą. Nad morzem inaczej się oddycha” – mówił w wywiadzie dla „Faktu”. I takich obywateli Polska potrzebuje! Pogodnych, zamożnych, szczęśliwych w miłości, zadowolonych z życia. Tak trzymać, panie Michale, co najmniej do setki!