Nieczęsto się zdarza, że sędzia piłkarski zostaje prezesem sportowego związku. A jeszcze rzadziej, gdy w tych dwóch życiowych rolach sprawdza się człowiek, który za młodu studiował nie wychowanie fizyczne, tylko… hungarystykę. W tym sensie to więc prawdziwy ewenement. 20 maja tego roku 71. urodziny świętuje Michał Listkiewicz: z wykształcenia filolog, z zawodu dziennikarz. Przede wszystkim jednak pierwszy Polak, który jako arbiter wziął udział w finale mundialu. W 2022 roku jego wyczyn powtórzyli: Szymon Marciniak (sędzia główny), Tomasz Listkiewicz i Paweł Sokolnicki (asystenci), którzy poprowadzili finał Argentyna – Francja na mundialu w Katarze.
A – jak aktorskie korzenie. Urodził się w domu, będącym całkowicie we władaniu jednej z olimpijskich muz, Melpomeny. Jego mama Olga Koszutska była aktorką, a potem znakomitą reżyserką teatralną, a ojciec Zygmunt wsławił się świetnymi rolami w filmach m.in Andrzeja Munka i Kazimierza Kutza. Listkiewicz junior też ma za sobą epizod na wielkim ekranie: zagrał działacza piłkarskiego w „Poranku kojota”.
B – jak babcia Halina. Mama jego mamy, najukochańsza z babć. Przed wojną pisała wiersze i bajki dla dzieci, a potem przez wiele lat była redaktor naczelną niezwykle popularnego tygodnika „Przyjaciółka”. Kobieta z charakterem. Gdy w 1968 roku partia kazała jej wyrzucić z pracy wszystkich dziennikarzy żydowskiego pochodzenia, zadzwoniła w ich obronie do samego Władysława Gomułki. Musiał wycofać się z tej decyzji.
C – jak chłopięce lata. Dzieciństwo spędził w Warszawie, ale co roku w wakacje wyjeżdżał do wsi Pólko pod Kaliszem, gdzie jego rodzice mieli daczę. Zaglądał tam czasem daleki kuzyn jego mamy Włodzimierz Sokorski, ówczesny szef Radiokomitetu, który Michała uczył życia, buszując w chłopskich zagrodach w poszukiwaniu młodych dziewcząt. „Z czasem jego wizyty ustały, zdaje się, że w wyniku skarg okolicznych gospodarzy” – wspominał Listkiewicz w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem dla „Rzeczpospolitej”.
D – jak dziennikarz. „Sympatycy mielczan mieli nadzieję, że utrata bramki obudzi ich pupilów z letargu. Owszem, próbowali oni kontratakować, jednak bez większego efektu, w czym sporą zasługę miała wrocławska defensywa” – to fragment relacji młodego żurnalisty z finału Pucharu Polski w roku 1976. Pisał wtedy dla „Tempa” i „Sztandaru Młodych”, potem jeszcze był korespondentem dziennika „Sport”. Zamiłowanie do prasy drukowanej zostało mu do dziś.
E – jak Eric. Ale wcale nie Cantona, tylko Clapton. Ten brytyjski gitarzysta, kompozytor i wokalista, członek Yardbirdsów oraz supergrup Cream i Blind Faith, to jego największy idol. Oczywiście, jeśli chodzi o muzykę. Pan Michał generalnie gustuje w bluesie i blues rocku, a poza Claptonem ma słabość jeszcze do dwóch polskich klasyków: Breakoutu i Dżemu. Często można go spotkać w Blues Clubie w Gdyni.
F – jak finał. Apogeum jego sędziowskiej kariery, czyli 8 lipca 1990 roku. Wtedy, trzymając w ręku chorągiewkę, wyprowadził na murawę Stadio Olimpico w Rzymie dwa zespoły, które zaraz miały zagrać o mistrzostwo świata. Po meczu było gorąco, bo Argentyńczycy, na czele z Diego Maradoną, kopali w drzwi szatni arbitrów, wściekli, że Meksykanin Edgardo Codesal w końcówce spotkania przyznał karnego Niemcom. Listkiewicz jakoś to przetrwał i… przeszedł do historii. Jako pierwszy Polak sędziował w finale mundialu.
G – jak Górski. Za czasów jego prezesury w PZPN zaczął działać w związku jako wiceprezes ds. międzynarodowych. Z początku ta praca polegała głównie na wożeniu Trenera Tysiąclecia na różne spotkania. Jedno z nich, które mocno się przeciągnęło, miało zaskakujący finał. W pewnej chwili „Listek” pochylił się nad szefem i konspiracyjnym szeptem zaproponował wyjście po angielsku. Kilka minut później pan Kazimierz zastukał łyżeczką w szklankę, a gdy zapadła cisza, obwieścił uroczyście: „Bardzo przepraszam, ale my się spieszymy i… wychodzimy po angielsku”.
H – jak hungarysta. „Wspaniała młodość! Studia, praca, Balaton, przepiękne Góry Bukowe... I literatura, którą kocham: Sándor Petőfi, Sándor Márai czy György Moldova, autor opowiadań o tematyce sportowej świetnie tłumaczonych przez Tadeusza Olszańskiego” – tak opowiadał o swojej miłości do madziarskiej kultury Dariuszowi Faronowi z onet.pl. Tytuł magistra filologii zdobył w 1977 roku. Po węgiersku perfekcyjnie mówi do dziś.
Finał mistrzostw świata we Włoszech. Michał Listkiewicz (pierwszy z prawej), a obok niego dwie wielkie sławy: kapitanowie reprezentacji Argentyny i Niemiec, Diego Maradona i Lothar Matthäus.
I – jak internet. „Dla mnie to zło konieczne. Złodziej czasu. Nieopatrznie wszedłem w ten świat, bo jestem na Facebooku i Twitterze, i pomału zaczynam tego żałować. Dopiero tam widać, ilu ludzi jest agresywnych czy po prostu walniętych i zakompleksionych” – zwierzył się kiedyś Miłoszowi Bieniaszewskiemu z „Nowin Rzeszowskich”. Ale widzi też dobre strony życia w sieci. Każdy dzień zaczyna od wizyty na stronach 90minut.pl – jego zdaniem najlepszego w Polsce portalu o piłce.
J – jak Joanna. Czyli trzecia żona. Poznali się w Cetniewie, gdzie Michał prowadził kurs dla sędziów, a Joanna była służbowo (jest prezeską gdańskiej firmy budowlanej Xenon). Całkiem przypadkowo: znajomy poprosił go, aby właśnie jej przekazał paczkę z książkami. I tak się zaczęło. Pobrali się w 2018 roku i zamieszkali na Kaszubach, nad jeziorem Mausz. „Mamy łódkę, żona łowi, ja oprawiam ryby” – opowiadał w wywiadzie dla dziennika „Fakt”.
K – jak koszykówka. Jeden z trzech sportów, które uprawiał za młodu. Zapisał się na treningi do trzech różnych klubów: w Spójni próbował sił jako szczypiornista, w Marymoncie – jako piłkarz, a w kosza grał w Polonii. Przy Konwiktorskiej zadomowił się na dłużej. Przez pewien czas był tam nawet kierownikiem drużyny. Od 1979 do 1984 zasiadał w zarządzie Polskiego Związku Koszykówki.
L – jak legendy. Rzecz jasna: piłkarskie. Jako sędzia, a potem działacz poznał ich niemało. Najlepiej wspomina swoje spotkania z członkami Złotej Jedenastki: Gyulą Grosicsem, Jenő Buzánszkym i oczywiście Ferencem Puskásem. Ten ostatni zawsze zwracał się do niego per „Miszi” i miał za dobrego kompana do wypitki. „Pewnego razu zadzwonił do mnie, że jest w Warszawie w hotelu przy lotnisku. Spytał, czy bym nie wpadł na kielicha. No to zaopatrzyłem się w płyny i kiszone ogórki. Przyjechałem, schodzę do ogródka, a tam… węgierskie jedzenie na dwadzieścia, trzydzieści osób! Ze swoją polską zagryzką musiałem się schować” – mówił w wywiadzie dla Onetu.
Michał Listkiewicz z żoną Joanną. Zdjęcie wykonano podczas Gali Mistrzów Sportu 2019.
Ł – jak łuskanie fasoli. Czyli świetna okazja do rozważań nad rolą przypadku i przeznaczenia w życiu. Uhonorowany Nagrodą Literacką „Nike” „Traktat o łuskaniu fasoli” to ulubiona lektura pana Michała, a jej autor Wiesław Myśliwski to jego ulubiony pisarz. Miał zresztą okazję poznać go osobiście, co tak wspomina: „Po rozmowie z nim wiem, że czasem jedno zdanie pisze przez tydzień. Doskonale operuje słowem. Wszystko musi być dopieszczone. Nie ma to nic wspólnego z tym, co powstaje teraz”.
M – jak Makuś. Takie przezwisko nosił człowiek, który jako pierwszy zabrał go na mecz. A był nim Marian Łącz, znakomity aktor, przyjaciel jego taty z Teatru Polskiego, a za młodu… świetny piłkarz, trzykrotny reprezentant kraju. Wybrali się razem na trzecioligowe spotkanie Warszawianki z Polonią, w której Makuś kilka lat wcześniej skończył karierę. Wszyscy się na nich gapili, bo było to krótko po premierze filmu „Zerwany most”. Łącz zagrał w nim rolę łącznika dowództwa kompanii.
N – jak niedziela cudów. Pamiętna ostatnia kolejka ekstraklasy sezonu 1992/1993, podczas której niezwykły wyścig o mistrzostwo stoczyły ŁKS i Legia. Oba zespoły miały na koncie tyle samo punktów, o tytule decydowała różnica bramek, więc zaczął się dość absurdalny wyścig o to, kto nastrzela ich więcej. Warszawiacy pokonali 6:0 Wisłę Kraków, a łodzianie 7:1 Olimpię Poznań. Listkiewicz sędziował drugie z tych spotkań. Gdy oba mecze unieważniono i w efekcie odebrano wojskowym mistrzowski tytuł, w geście protestu zrezygnował z funkcji wiceprezesa PZPN.
O – jak Opatrzność. Miała go w opiece, gdy w drugiej dekadzie XXI wieku wybrał się z Andrzejem Strejlauem na mecz Widzewa. Były selekcjoner tak o tym opowiadał w swojej biografii, napisanej z Jerzym Chromikiem: „Niedawno miałem wypadek samochodowy z Listkiewiczem. Mogliśmy zginąć na trasie Gdańsk – Łódź. Za szybka jazda, złe warunki, no i opony nie wybrały wody”. Za kierownicą siedział „Listek”, który podobno podczas poślizgu głośno zaczął się modlić. Bóg go usłyszał.
Trzech prezesów na jednej fotografii. Od lewej: Michał Listkiewicz, Zbigniew Boniek i Grzegorz Lato.
P – jak prezes PZPN. Pełnił tę funkcję przez dwie kadencje, od czerwca 1999 do października 2008 roku. W tym czasie mianował czterech selekcjonerów (Jerzego Engela, Zbigniewa Bońka, Pawła Janasa i Leo Beenhakkera), z których trzech zdobyło awans do finałów mistrzostw świata (2002, 2006) i Europy (2008). Poza sukcesami były też porażki: za jego czasów wybuchła afera korupcyjna, którą z początku zbagatelizował. „Pomyliłem się w ocenie skali zjawiska, nie doceniając przebiegłości i bezwzględności wielu osób. Moje ruchy były spóźnione, przyznaję” – ocenił po latach w książce „Listek” autorstwa Łukasza Olkowicza i Piotra Wołosika.
R – jak rzecznik. To w jego życiu tylko epizod, ale wart odnotowania, bo „ustami” piłkarskiej centrali został, gdy był jeszcze… czynnym sędzią. W 1989 roku padła komuna i stery PZPN po byłym milicjancie Zbigniewie Jabłońskim przejął niezależny dziennikarz Jerzy Domański. To właśnie on zaproponował Listkiewiczowi nietypową rolę. „Pracowałeś w gazetach, znasz ludzi, wszystko im pięknie wytłumaczysz. A jak nie daj Boże zaczną zadawać trudne pytania, zawsze możesz im odpowiedzieć po węgiersku” – miał usłyszeć na zachętę.
S – jak synowie. Kajetan i Tomasz. Bardziej znany jest ten drugi, starszy, który sędziuje mecze jako asystent Szymona Marciniaka. Od małego chciał pójść w ślady ojca i krok po kroku realizował swój plan, co w efekcie i jemu przyniosło powody do chwały: jako arbiter pojechał na Euro we Francji i mistrzostwa świata do Rosji. Młodszy też jest rozjemcą, ale w lidze futsalu. W styczniu 2022 roku doznał zatoru tętniczego – na szczęście lekarze zdążyli mu z pomocą.
T – jak teqball. Jeśli nie mają Państwo pojęcia, o co chodzi, spieszymy z tłumaczeniem. To dyscyplina sportu, polegająca na odbijaniu piłki nogami lub głową tak, by trafiła ona w specjalny stół z wygiętym blatem. A co z tym wszystkim wspólnego ma nasz bohater? Otóż w 2019 roku został prezesem Polskiego Związku Teqballa. Nie powinno to dziwić, jeśli dodamy, że tę zabawę wymyślili: były piłkarz Gábor Borsányi, biznesmen György Gattyán i informatyk Viktor Huszár. Każdy z nich to oczywiście Węgier.
Synowie poszli w ślady ojca. Tomasz Listkiewicz (na zdjęciu) jako arbiter pojechał m.in. na Euro we Francji i mistrzostwa świata do Rosji.
U – jak UEFA. Czyli Unia Europejskich Związków Piłkarskich. To właśnie za prezesury pana Michała w PZPN przyznano Polsce i Ukrainie prawo organizacji Euro 2012. Decyzję ogłoszono w kwietniu 2007 roku w Cardiff, a nasza kandydatura wygrała z chorwacko-węgierską oraz włoską. Tamten sukces to w głównej mierze zasługa Hryhorija Surkisa, lecz nasi działacze nie próżnowali: „Może to brzmi zabawnie, ale przywieźliśmy dwa tiry polskiej żywności, wódki, bigosu i materiałów reklamowych, które pokazywały, jak pięknym jesteśmy krajem. Jak przygotowali się Włosi? Ograniczyli się do dwóch hostess, które polewały alkohol” – wspominał Listkiewicz po latach na łamach „Przeglądu Sportowego”.
V – jak Vanuatu. Był tam tylko raz, ale dałby wiele, aby jeszcze wrócić – choćby na krótkie wakacje. To położone na Nowych Hebrydach państwo składa się z 83 wysepek pochodzenia wulkanicznego. Na niektórych z nich ludzie żyją jak przed dwustu laty: nie ma gazu, prądu, kanalizacji, a handel jest wymienny. Koniec świata, ale jakże piękny – raj na ziemi. „Mój przyjaciel Lambert Maltock, który był prezesem tamtejszego związku piłki nożnej, a teraz przewodzi całej federacji Oceanii, zaprosił mnie tam swego czasu. Zakochałem się w Vanuatu na zabój” – wyznał „Listek” w wywiadzie dla portalu nowiny24.pl.
W – jak wpadki. Jako sędziemu i działaczowi piłkarskiemu trudno mu było ich uniknąć. Które pamięta do dziś? Odpowiedź może zaskoczyć. „Proszę sobie wyobrazić, że gdy byłem prezesem PZPN-u, trzy razy graliśmy z Madziarami u siebie i ani razu nie potrafiliśmy odegrać im hymnu. Śmiali się, że robię to celowo, bo jakaś Węgierka złamała mi serce” – zwierzył się Onetowi. Skończyło się tak, że na kolejny mecz rywale przywieźli już własną płytkę z hymnem. A nawet dwie. Listkiewicz dostał tę drugą – na pamiątkę, by nigdy nie zapomniał o tych wpadkach.
Z – jak ZUS. Czyli instytucja, którą najpierw przeklinasz, a potem jesteś skazany na jej łaskę lub niełaskę. Listkiewicz od pewnego czasu jest w drugiej z tych ról i wcale nie narzeka: „Emerytura zapewnia mi pewną beztroskę, bo wiadomo, że ZUS jest najlepszym płatnikiem, bo mnie nie zwolni. Żona ma świetną pracę, jest w mieście bardzo lubianą osobą. Nad morzem inaczej się oddycha” – mówił w wywiadzie dla „Faktu”. I takich obywateli Polska potrzebuje! Pogodnych, zamożnych, szczęśliwych w miłości, zadowolonych z życia. Tak trzymać, panie Michale, co najmniej do setki!