Matt Busby, legendarny menedżer Manchesteru United, ocenił go tak: „Piłkarz, który umie wszystko. Chciałbym, aby grał u boku Besta i Charltona”. Real Madryt oferował za niego okrągły milion dolarów, co było kwotą niewyobrażalną dla mieszkańców Polski Ludowej. Niestety, nigdy nie został piłkarzem ani Czerwonych Diabłów, ani Królewskich, choć miał wszystko, czego potrzeba gwieździe światowego formatu: talent, luz i urodę filmowego amanta. 28 lutego urodziny świętuje Włodzimierz Lubański. Trudno uwierzyć, ale już siedemdziesiąte siódme!
A – jak Arkonia. Szczeciński klub, w meczu z którym zaliczył swój ligowy debiut. Zdarzyło się to 21 kwietnia 1963 roku, a napastnik Górnika miał wtedy ledwie 16 lat i 52 dni. Na boisku pojawił się w drugiej połowie, zmieniając Erwina Wilczka. Niespełna pół godziny później trafił do siatki. Do dziś pozostaje najmłodszym strzelcem gola w historii ekstraklasy. Zabrzanie wygrali 4:0.
B – jak brzdąc. „Ojciec był prezesem Górnika Sośnica, zabierał więc syna na stadion niemal od niemowlęcia. W 10. roku życia Włodek został członkiem klubu. Regulamin pozwalał grać w sekcji trampkarzy od 11 lat, ale w tym przypadku stworzono precedens” – taką historię przytaczają autorzy książki „Wielki finał”. Nie ma więc przesady w stwierdzeniu, że Lubański urodził się z piłką przy nodze. Kopał w nią jeszcze w brzuchu mamy.
C – jak ceramik. To jego zawód wyuczony. Ukończył Technikum Ceramiczno-Elektryczne przy ulicy Jana Śliwki w Gliwicach. Istną kuźnię piłkarskich talentów, bo jego absolwentami są także Andrzej Buncol, Jerzy Musiałek i Marek Majka. Jeśli więc potrzebujecie wypalić coś z gliny, możecie z tym uderzyć do pana Włodka. Jak w dym.
D – jak debiutant. W kadrze narodowej też zameldował się błyskawicznie. I oczywiście z przytupem. Biało-czerwoni zmierzyli się wówczas w Szczecinie towarzysko z Norwegią i urządzili sobie ostre strzelanie, zwyciężając aż 9:0. Jedną z bramek zdobył Lubański, który liczył sobie wtedy 16 lat i 188 dni. To również rekord do dziś niepobity. Zarówno jeśli chodzi o najmłodszego reprezentanta, jak i strzelca gola.
E – jak Ernest. Pohl, oczywiście. Czyli starszy kolega z drużyny. ”Był to niezwykły duet. Wyglądali jak stary chłop rolny i młodociany dziedzic fortuny, którzy nie tylko usiedli przy jednym stole, ale przy tym dobrze się bawią. Ernest, który dzień bez wódki uznawał za dzień stracony, oraz Włodek, z którym każdy ojciec wysłałby bez wahania na randkę swoją córkę” – tak opisał ich Marek Wawrzynowski. Do dziś to dwie największe legendy Górnika Zabrze.
F – jak France Football. Lubański to pierwszy Polak, którego nazwisko pojawiło się w plebiscycie na najlepszego piłkarza Europy, organizowanym przez ten prestiżowy tygodnik. W 1967 roku napastnik Górnika zajął w nim 16. miejsce. Potem znalazł się na liście wyróżnionych jeszcze trzy razy: w 1969 roku został sklasyfikowany na 23. pozycji, trzy lata później (igrzyska w Monachium!) na siódmej, a w 1973 roku na miejscu 17.
G – jak Grażyna. Miłość jego życia, na której drodze próbował stanąć pewien Węgier. Lubański tak opowiedział o tym Krzysztofowi Wyrzykowskiemu: „Pobraliśmy się z Grażyną w 1969 roku. Urządziliśmy w Zabrzu skromne przyjęcie, na którym było kilka osób, a wśród nich trener Géza Kalocsay. Było to w przeddzień ligowego meczu ze Śląskiem Wrocław. Kiedy zbliżała się godzina 23, Kalocsay wstał nagle i zwrócił się do zebranych: »Jutro gramy ligę, a zatem Włodek, Musiałek i Szołtysik żegnają się i idą spać. Oczywiście, my z uroczą małżonką możemy bawić się dalej«”. Na szczęście to był tylko żarcik. Konsumpcja miała tradycyjny przebieg.
H – jak horror. Trzy słynne mecze z Romą w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów sezonu 1969/1970. W Rzymie piłkarze Górnika zremisowali 1:1, a w rewanżu na Śląskim niemal do ostatniej chwili przegrywali 0:1. Uratował ich człowiek o żelaznych nerwach, Lubański, który wykorzystał karnego w 90. minucie. Potem była dogrywka i gol pana Włodka, ale rywale wyrównali. I wreszcie mecz na neutralnym terenie w Strasburgu. Znów trafienie Lubańskiego, bramka Fabio Capello i rzut monetą, szczęśliwy dla zabrzan. W finale nie dali jednak rady Manchesterowi City (1:2).
I – jak inteligent. „Włodek, tak nazywali go kibice. Było w tym zdrobniałym i poufałym określeniu wszystko. Podziw i uznanie, podziękowanie i współczucie, gratulacje i nadzieja. Dla walorów sportowych, umiejętności niezwykłych, ambicji, poświęcenia, ale także dla zalet charakteru, inteligencji, skromności” – pisali o nim Andrzej Gowarzewski i Grzegorz Stański w książce „Wielcy piłkarze, sławne kluby”. Czytanie wywiadów z Lubańskim to zawsze była przyjemność. Mądrej głowie dość dwie słowie.
J – jak Jaszyn. Jeden z najlepszych bramkarzy w historii, o groźnie brzmiącym imieniu Lew, w 1971 roku zaprosił Lubańskiego na swój mecz pożegnalny. „Grałem w drugiej połowie tego spotkania, a fakt, iż w nim wystąpiłem, nie był gestem kurtuazji w stosunku do osiągnięć naszego piłkarstwa, lecz wyrazem uznania, jakim cieszyłem się u Jaszyna. Osobiście dobierał on zawodników zespołu reszty świata” – wspominał ten dzień w rozmowie z Krzysztofem Wyrzykowskim. Warto dodać, że w drużynie gwiazd zagrał też Zygmunt Anczok.
K – jak koniec kariery. Taką diagnozę usłyszał, gdy miał niespełna… 18 lat. Był już gwiazdą ligi, grał w reprezentacji, ale nagle dopadło go drastyczne załamanie formy. Zaczął tracić apetyt i wagę, strasznie bolała go głowa. Zrobiono badania i ustalono, że przyczyną zaburzeń jest pasożyt przewodu trawiennego. Dostał tabletki, ale grał dalej – i nagle zasłabł podczas sparingu z Motorem Lublin. Wtedy zdiagnozowano go dokładniej i okazało się, że cierpi na zaburzenia pracy serca. Miał już nigdy nie wrócić na boisko. Piłkarskie życie uratował mu profesor Leon Tochowicz, który poddał Lubańskiego terapii w klinice w Krakowie.
Włodzimierz Lubański w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela z boiska Zygfryda Szołtysika i trenera Tadeusza Forysia.
L – jak Lokeren. Pierwszy przystanek w jego piłkarskiej podróży po Europie. Zgodę na zagraniczny transfer dostał dopiero, gdy miał 28 lat. Takie były czasy. Zresztą wcześniej i tak nigdzie by nie wyjechał, bo długo leczył kontuzję, jakiej doznał w meczu z Anglią w Chorzowie (2:0). W Lokeren grał przez siedem sezonów, strzelając 82 bramki. Potem jeszcze bronił barw francuskich klubów Valenciennes i Stade Quimper oraz belgijskiego Mechelen.
Ł – jak łowca bramek. Zdobył ich w koszulce z orłem na piersi aż 48, co czyni go najskuteczniejszym strzelcem w historii reprezentacji zaraz po Robercie Lewandowskim. Pierwszego trafienie zaliczył we wspomnianym meczu z Norwegią, a ostatnie w swoim pożegnalnym meczu z Czechosłowacją w Chorzowie. Spotkanie zakończyło się remisem 1:1, a on wykorzystał karnego, którego sędzia podyktował za faul na Zbigniewie Bońku.
M – jak małżeństwo doskonałe. Oprócz żony jest tylko jeden człowiek, z którym rozumie się bez słów. To rzecz jasna Zygfryd Szołtysik. Wspólnie uczyli się piłkarskiego rzemiosła w Górniku, razem grali w reprezentacji Polski juniorów, wreszcie tego samego dnia zadebiutowali w kadrze narodowej. „Lubański imponował szybkością, przebojowością i skutecznością, Szołtysik wyrafinowaną techniką i sprytem. To, co »Mały« zaczynał, Lubański kończył, a korzyść z tego była zawsze obustronna” – tak scharakteryzowano ich w książce „Wielki finał”. O tym, że wiedzieli o sobie wszystko, można się przekonać oglądając poniższe wideo.
N – jak niepowtarzalny. „Chociaż poświęcono mu tysiące linijek tekstu, przeprowadzono setki wywiadów, to właściwie nie udało się zgłębić do końca fenomenu, któremu na imię Lubański. »Można oczywiście mówić o nim godzinami, ale najważniejsze jest to, że Włodek był jeden, niepowtarzalny«” – ostatnie z tych słów wypowiedział Kazimierz Górski, a pochodzą one z tekstu Macieja Polkowskiego w książce „Sportowe asy”. Nikt lepiej od Trenera Tysiąclecia nie umiał jednym słowem trafić w samo sedno.
O – jak olimpijczyk. Na igrzyska pojechał tylko raz, ale od razu przywiózł z nich złoty medal. Zagrał w sześciu meczach i zdobył dwie bramki: jedną strzelił reprezentacji Ghany (4:0), kolejną Marokańczykom (5:0). Pełnił podczas turnieju funkcję kapitana, więc po zwycięskim finale z Węgrami (2:1) wziął od jednego z kibiców biało-czerwoną flagę i pobiegł z nią na czele drużyny dookoła stadionu. Na trybunach zapanowało istne szaleństwo. Tak samo było, gdy złoci medaliści wrócili do kraju.
P – jak przebojowiec. „Tak mówiono o nim przez lata. Zawodnik o kapitalnym przyspieszeniu, który zostawiał rywali niemal w miejscu, niezwykłej dynamice i fantastycznym strzale. Potrafił zaskoczyć nawet najlepszych bramkarzy uderzeniami z nadzwyczaj trudnych pozycji, a strzały, choć nie zawsze najsilniejsze, miały ogromną precyzję i zazwyczaj dochodziły do celu” – to kolejny cytat z książki „Wielcy piłkarze, sławne kluby”. Lubański został tam opisany obok takich tuzów, jak Pelé, Franz Beckenbauer i Johan Cruyff. Dobre towarzystwo!
R – jak Real. Słynny klub z Madrytu zagiął na niego parol latem 1970 roku – po pamiętnym finale PZP. Z transferu jednak nic nie wyszło, co tak w książce „Ja, Lubański” wspominał nieco rozgoryczony piłkarz: „Delegacja Realu przybyła do Warszawy. Wiedziano o tym w klubie (Górniku Zabrze – przyp. red.), a w PZPN rozmawiano z nimi, pertraktowano. Tylko nikomu nie wpadło do głowy, by mnie o tym powiadomić. Hiszpanie położyli na stół czek w wysokości miliona dolarów. Zgody jednak nie było, a mnie dopiero po latach poinformował o tym jeden z działaczy biorących udział w rozmowach”.
S – jak Stara Zagora. Miasto, z którego wracał jak niepyszny. Lubański słynął z dżentelmeńskiej gry, tymczasem właśnie w Bułgarii – w meczu kwalifikacji olimpijskich 1972 – stracił nad sobą kontrolę i został wyrzucony z boiska. Osłabił przez to zespół, który przegrał 1:3. Czerwoną kartkę pokazał mu odsądzany potem od czci i wiary rumuński sędzia Victor Pădureanu. Słusznie, bo mistrz elegancji po kolejnej niekorzystnej dla nas decyzji zwyzywał arbitra od „k… i baranów”.
Włodzimierz Lubański na ławce po otrzymaniu czerwonej kartki w meczu z Bułgarią. Drugi od lewej trener Kazimierz Górski. W tamtych czasach zawodnik usunięty z boiska nie musiał udać się do szatni – mógł naocznie śledzić przebieg spotkania aż do ostatniego gwizdka.
T – jak trener. Licencjonowany – i to na dobrej uczelni. Po zakończeniu kariery Lubański ukończył bowiem Szkołę Trenerów Federacji Belgijskiej. Jako szkoleniowiec jednak się nie naharował. Samodzielnie prowadził tylko dwa kluby: Lokeren (1987-1988) i grecką Gianninę (1990). Pracował też z młodymi adeptami futbolu w Anderlechcie Bruksela.
U – jak UNESCO. Ta zasłużona dla kultury, sztuki i nauki organizacja przyznała mu w 1978 roku nagrodę Fair Play za to, co zrobił podczas meczu z Danią (4:1) w eliminacjach argentyńskiego mundialu. Lubański miał szansę strzelić gola na 2:0, ale widząc, że bramkarz Per Poulsen rzuca mu się pod nogi i może trafić go w głowę, przeskoczył nad nim, ratując mu zdrowie. Bramka i tak padła, bo po chwili piłkę do siatki wbił Grzegorz Lato. Gest pana Włodka odbił się jednak szerokim echem.
W – jak więzadło. Krzyżowe. I swoisty krzyż na drogę, który z mozołem niósł przez ponad dwa lata. Gdyby nie kontuzja, której doznał 6 czerwca 1973 roku podczas wygranego 2:0 meczu z Anglią, jego kariera mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Zapewne miałby na koncie medal mistrzostw świata w RFN, a także olimpijskie srebro z Montrealu. W Polsce lekarze nie zdołali go postawić na nogi, pomogła dopiero operacja w Wiedniu, po której opiekujący się nim profesor Oswald Schwinger powiedział: „Wierzę, że będzie pan jeszcze grał w piłkę. Jestem tego pewien!”. Na szczęście miał rację.
Z – jak Zabrze. Miasto, w którym spędził najlepsze lata piłkarskiej kariery. Był zawodnikiem Górnika przez prawie trzynaście lat, a w tym czasie siedem razy sięgnął po mistrzostwo i sześciokrotnie po Puchar Polski. Do tego cztery razy z rzędu – w latach 1966-1969 – został królem ligowych strzelców. W uznaniu tych zasług w 2012 roku Lubańskiemu przyznano tytuł Honorowego Obywatela Miasta Zabrze.
► ZOBACZ GOLE WŁODZIMIERZA LUBAŃSKIEGO W REPREZENTACJI I EUROPEJSKICH PUCHARACH