Jego mama Adelajda i ojciec Teodor spotkali się tuż po wojnie w chorzowskim AKS-ie. Ona zapisała się tam do drużyny piłkarek ręcznych, on wrócił właśnie na stare śmieci. Zawodnikiem jednego z najstarszych klubów na Śląsku został już podczas okupacji, ale wówczas Koniczynki występowały pod nazwą Germania Königshütte. Grał tam przez niespełna trzy lata, bo dostał ultimatum: albo będzie kopał piłkę, albo pojedzie na front. Ostatecznie jednak nie uniknął wcielenia do wojska. Pod koniec 1944 roku trafił do Wehrmachtu, a kilka tygodni później… do radzieckiej niewoli. Został osadzony w obozie jenieckim w Brandenburgu, gdzie doszło do niezwykłego spotkania. Pewnego dnia na placu podszedł do niego młody chłopak i zapytał:
– To pan jest ten Teo z AKS-u?
Wieczorek od razu go poznał. To był ten sam młokos, który parę razy założył mu siatkę, gdy grał przeciw Bismarckhütter SV, czyli Ruchowi Chorzów. Jak on się nazywał?
– Gerard? – przypominał sobie wreszcie. – Ty tutaj?
Tak, to był Gerard Cieślik. Miał wtedy niespełna 18 lat, a w kieszeni nakaz wywózki do łagru – za próbę ucieczki. Teo wiedział, czym to pachnie: podczas wojny pracował w kopalni z rosyjskimi jeńcami i słyszał, jak kończą więźniowie Gułagu. Dzięki temu, że miał poważanie u obozowych władz i znał język, mógł się wstawić za młodszym kolegą. Nakaz cofnięto. I tak piłkarz AKS-u uratował życie przyszłej gwieździe Ruchu i reprezentacji Polski. Cieślik do końca swych dni był mu za to wdzięczny.