Aktualności
Lepiej uchodzić za chama niż idiotę
Jest Pan trenerem drogim czy wymagającym?
Ocenia się mnie przez pryzmat jednego zdania, które wypowiedziałem, a później każdy powielał. Na pewno jako szkoleniowiec nie zamierzam być nigdzie tylko przystawką.
Jaką najdziwniejszą opinię usłyszał Pan bądź przeczytał na swój temat?
Czytam mało gazet, a artykułów o sobie – w ogóle. Rozśmieszyło mnie, że powiedziano o mojej pazerności na pieniądze. To bzdura! Moi najbliżsi, znajomi, mogą potwierdzić, że kieruję się w życiu innymi wartościami.
Wiara jest dla Pana ważna?
Jestem wierzący i praktykujący. Zdaję sobie sprawę z tego, że słowo „wiara” jest dla ludzi ciężkie, bo oznacza coś, czego fizycznie nie można doświadczyć. Do kościoła chodzę z przyjemnością, nigdy z przymusu. Respektuję też inne religie. Każdy ma prawo wierzyć w to, co chce, ale nie może obrażać wartości innych.
Co z Pana palącym problemem?
Paliłem jako piłkarz, palę jako trener. Wiem, że to nie jest dobre, wszyscy to zresztą wiedzą, ale cóż począć?
Próbował Pan rzucić nałóg?
Tak, ale bezskutecznie. Miałem dwumiesięczną przerwę podczas okresu przygotowawczego, bo wiedziałem, że tak muszę zrobić. Udało się jakoś wytrzymać. Później jednak wróciłem do palenia.
Robotę ma Pan wyjątkowo stresującą. A w Kielcach, to już w ogóle…
Okoliczności wszędzie są różne i trudne, ale trener zawsze jest rozliczany z jednego – wyniku. Po decyzji Rady Miasta Kielce o przyznaniu środków na Koronę, sytuacja wraca do normalności. Trzeba robić wszystko, by ratować przyszłość klubu. Mamy ograniczone możliwości, a tu trzeba dokonać transferów. Mówią o ściąganiu młodych z regionu świętokrzyskiego, ale pytam – których młodych? Ja też bym chciał, żeby grali najlepiej ci z regionu, Polacy, młodzi, ale rzeczywistość jest taka, jaka jest.
Śledził Pan zebranie Rady Miasta, na którym zadecydowano o wsparciu Korony?
Mieliśmy wtedy trening, ale byłem z piłkarzami dobrej myśli. Ja nie jestem od polityki, tylko od trenowania…
Dobrze się Panu żyje w Kielcach?
Wszystko mi się podoba, wszędzie jest blisko, tereny ładne, piękne zabytki. Nie narzekam, ale najważniejsza jest praca dla dobra Korony. To z niej jestem i będę rozliczany. Walczymy o utrzymanie w ekstraklasie.
Dużo przeniósł Pan z kariery piłkarskiej do zawodu trenerskiego?
Dużo. Przede wszystkim jako trener chcę, żeby piłkarze wiedzieli, czego od nich oczekuję. Staram się z nimi dużo rozmawiać, wszystko tłumaczyć. Tak wyglądały moje relacje w Śląsku Wrocław z trenerem Henrykiem Apostelem, które bardzo mi się podobały. Szkoleniowiec mówił, czego oczekuje, jak mam grać i… robiłem to, bo miałem jasność.
Na którym szkoleniowcu wzoruje się Pan najbardziej?
Na swojej piłkarskiej drodze spotkałem wielu dobrych trenerów. O Apostelu wspomniałem, ogromne wrażenie robił na mnie Andrzej Strejlau i bardzo żałuje, że nie osiągnął sukcesu z kadrą, bo na niego zasłużył. W Nancy pracowałem z Aime Jacquetem, który w 1998 roku zdobył z Francją mistrzostwo świata. Coś wspaniałego!
Spotkał się Pan z Jacquetem już po tym triumfie?
W ośrodku w Clairefontaine, gdzie robiłem drugą klasę trenera. On był tam szefem. Trochę sobie pogadaliśmy. Jacqueta cenię, podobnie Arsene’a Wengera. Podczas stażu w Arsenalu często gościł mnie w swoim gabinecie, na pewno też dużo się od niego nauczyłem. Arsenal pozostał moją ulubioną angielską drużyną.
Jest Pan specjalistą od robienia awansów, gdyż do ekstraklasy awansował i ze Śląskiem Wrocław, i z Zawiszą Bydgoszcz. Z tym pierwszym klubem zdobył Pan również Puchar Ekstraklasy, a z drugim – Puchar Polski. Jakie są trenerskie cele Ryszarda Tarasiewicza?
Przede wszystkim chcę mieć świadomość, że rzetelnie wykonuję swoją pracę. Mówię zawodnikom, że możemy pracować ze sobą krótko, bądź długo, ale najważniejsze by na koniec podać sobie rękę i spojrzeć w oczy. Teraz walczymy z Koroną Kielce o utrzymanie w ekstraklasie. To jest dla mnie najważniejsze. Kiedyś powiedziałem zaś, że chciałbym być trenerem reprezentacji Polski. Ktoś to przekręcił i napisał, że będę selekcjonerem. Głupio wyszło… Od razu uprzedzam, że nie zamierzam bawić się w autoryzację tego wywiadu. Podchodzę poważnie do rozmowy i tego samego oczekuję od dziennikarza. Proszę więc napisać tak, jak powiem. Tak, chciałbym być kiedyś selekcjonerem reprezentacji Polski.
Na razie nie ma jednak takiej potrzeby. Reprezentacja Adama Nawałki świetnie spisuje się w eliminacjach mistrzostw Europy 2016. Ma Pan satysfakcję, że jednym z liderów drużyny, jest człowiek, któremu podał Pan rękę, gdy wielu w niego zwątpiło? Mowa oczywiście o Sebastianie Mili.
Wówczas najtrudniej było mi przekonać działaczy do wysokiego transferu, ale udało się. Wierzyłem w Sebastiana, bo to klasowy piłkarz i nie zawiodłem się na nim. W Polsce często jest tak, że gdy 30-letni zawodnik zagra dwa, trzy słabe mecze, to mówi się, że powinien dać sobie spokój z futbolem. To błędne rozumowanie, bo obecnie „żywotność” piłkarzy jest dłuższa. Gracze, którzy skończyli 30 lat, podpisują dobre kontrakty, wielu gra na poziomie drużyn narodowych. W tym gronie jest również Sebastian, który w znakomitym stylu wrócił do kadry. Kibicuję mu z całego serca!
Pan zakończył karierę w wieku 34 lat. Jest Pan zadowolony z reprezentacyjnej przygody?
Trochę w tej kadrze przeżyłem, zaliczyłem udział w mundialu, zdobyłem parę ładnych goli. Gdyby nie problemy ze zdrowiem, mój dorobek pewnie byłby okazalszy, ale wielu zawodników chciałoby pewnie znaleźć się na moim miejscu.
A czego Pan najbardziej żałuje?
Chyba tego, że nie udało się wygrać z Anglią. W październiku 1989 roku, Wyspiarze z Linekerem, Waddle’m, Bryanem Robsonem, Butcherem, Pearce’m, Shiltonem w bramce, niemal cudem uratowali bezbramkowy remis na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Po moim potężnym uderzeniu z dystansu w doliczonym czasie piłka odbiła się od poprzeczki, a prócz tego stworzyliśmy wiele sytuacji. Najlepsze miał Darek Dziekanowski. Dramatycznym bojem przeciw Irlandii w Poznaniu, gdy zremisowaliśmy 3:3, zamknąłem zaś swój reprezentacyjny rozdział. Jako kapitan, co też stanowiło powód do satysfakcji.
Dlaczego kadrze z Panem w składzie nie wyszedł mundial w Meksyku? Wydawało się, że mamy świetną drużynę…
Nie mam pojęcia. Wbrew temu, co niektórzy głosili, w reprezentacji wcale nie panowała zła atmosfera. Wszystko było OK! Pewnie, że jakieś tam grupki istniały, ale każdy, kiedy wychodził na boisko, dawał z siebie maksimum. Mundialu nie gra się codziennie! W zespole Antoniego Piechniczka byli piłkarze mający w dorobku start na poprzednich mistrzostwach w Hiszpanii, a do tego dochodziła grupa bardzo zdolnych zawodników młodszego pokolenia. Dobra mieszanka! Stać nas było na znacznie więcej niż 1/8 finału.
Był Pan piłkarzem konfliktowym?
Jest takie francuskie powiedzenie, które mówi, że lepiej uchodzić za chama niż idiotę. Jak mi się coś nie podobało, waliłem prosto z mostu, bez ogródek. Hipokryzja to nie mój styl, nie lubię czegoś mówić za plecami. W Meksyku nie wytrzymałem, chciałem już lecieć do domu… Powiedziałem trenerowi Piechniczkowi, że nie przyjechałem na mundial na wycieczkę, tylko aby grać i dostałem taką możliwość w spotkaniu z Brazylią w 1/8 finału. To było niefortunne spotkanie, bo sędzia podyktował rzut karny za mój rzekomy faul na Carece. Napastnik „Canarinhos” wpadł w szesnastkę, zderzył się ze mną i sędzia zagwizdał… Moja frustracja sięgnęła zenitu. Przegraliśmy 0:4 mecz, który mogliśmy wygrać. Ja trafiłem w słupek, Jan Karaś w poprzeczkę. W końcowej fazie Brazylijczycy nas wypunktowali, grali z kontry. Wówczas nie spodziewałem się, że mój pierwszy mecz na mundialu, będzie tym ostatnim.
Podobał się Panu przydomek „Maradona Alp”?
Byłem porównywany do Maradony, Hagiego, ale w tamtych czasach media nie miały takiej siły przekazu, jak teraz. Do Polski to jednak dotarło i cóż – miło się zrobiło. W sezonie 1989/90 znajdowałem się w wyśmienitej dyspozycji, strzelałem sporo goli w klubie, nieźle poczynałem sobie w kadrze, zostałem najlepszym piłkarzem roku według tygodnika „Piłka Nożna”. Z sentymentem wracam do tego okresu.
Pobyty w Szwajcarii i we Francji wspomina Pan najlepiej? Co tak naprawdę Panu dały?
Wyjazd za granicę był dla mnie nowym wyzwaniem i motywacją. Chciałem pokazać się z jak najlepszej strony jako Polak – piłkarz i człowiek – żeby Szwajcarzy i Francuzi mieli dobrą opinię o naszym kraju. To był główny cel, który mi przyświecał. Oczywiście, kiedy się wtedy opuszczało ojczyznę, duże znaczenie miały aspekty finansowe. A sam wyjazd dał mi także możliwość poznania języka, co jest dużą wartością.
Czuje się Pan bardziej związany ze Szwajcarią czy z Francją?
Z Francją, w której spędziłem więcej czasu. Mam pewne przyzwyczajenia, dotyczące choćby kuchni, godzin posiłków. Nie zawsze da się coś przenieść do Polski, ale jak jest okazja, jem śniadanie o ósmej rano, obiad o trzynastej, a kolację o osiemnastej. Francja nauczyła mnie kultury, tolerancji, otwartości. Być może tam łatwiej było się ludziom uśmiechać, bo nie doświadczyli tego, co naród polski.
Rozmawiał Jaromir Kruk
Współpraca Paweł Drażba
Sylwetka Ryszarda Tarasiewicza
Urodzony 27 kwietnia1962 roku we Wrocławiu. Kariera piłkarska: Śląsk Wrocław, Neuchatel Xamax, AS Nancy, RC Lens, Besancon, Etoile Carouge. W reprezentacji Polski: 58 spotkań – 9 goli, uczestnik finałów MŚ 1986 w Meksyku. Ze Śląskiem zdobył Puchar Polski w 1987 roku. Najlepszy piłkarz Polski według tygodnika Piłka Nożna 1989. Kariera trenerska: Śląsk Wrocław, Jagiellonia Białystok, Śląsk, ŁKS Łódź, Pogoń Szczecin, Zawisza Bydgoszcz, Korona Kielce.
TAGI: Ryszard Tarasiewicz, reprezentacja Polski, Korona Kielce,