Aktualności
Stary, wspaniały świat.
Jonathan Wilsher
To pierwsza postać, z którą stykamy się w ośrodku treningowym. Obiekcie, który ma osiem naturalnych, pełnowymiarowych boisk i dwie sztuczne nawierzchnie. Jonathan pracuje w Swansea od 10 lat. Jest rzecznikiem prasowym. Dowodzi kilkunastoosobowym, profesjonalnym zespołem medialnym, który nie tylko współpracuje z mediami z całej Europy, ale tworzy także własny kontent. Teoretycznie Joanathan powinien więc być korporacyjną maszyną. Odzianą w dość drogi garnitur i szczerzącą śnieżnobiałe zęby. On jest jednak gościem z innej epoki. Kiedy zaczynał tutaj pracować, nie brał za to złamanego pensa. Był lokalnym dziennikarzem, oddanym fanem Łabędzi i tak jak całe miasto marzył o tym, żeby odbudować tożsamość klubu. W czasach, kiedy informacje wpadają nam do głowy w 140 szybkich znakach i wypadają wraz z odświeżeniem timeline’u, jest człowiekiem, który pamiętał, że kiedyś w Swansea, przed Łukaszem Fabiańskim, był przez moment inny Polak. Czy ktoś, bez pomocy wyszukiwarki, odpowie bez zastanowienia jaki? To Artur Krysiak. Rzeczywiście, wychowanek SMS-u Łódź rozegrał dwa mecze w barwach Swansea. W trakcie sezonu, w którym klub zmieniał trzykrotnie. Joanathan był ważny dla tego klubu, kiedy grzebał się w niższych ligach i był ważny wtedy, kiedy cała Europa zachwycała się ich grą nazywając drużynę Brendana Rodgersa „Swanseloną”. Jeśli jest jakiś naukowy sposób na budowanie tożsamości, to żaden nie sprawdza się tak jak szacunek i zaufanie.
Suzan Eames
Albo po prostu Sue. Nie jest wykluczone, że jest już wariatką choć oficjalnie nie zdiagnozowano u niej żadnej przypadłości. Nikt na dobrą sprawę nie wie, od kiedy pracuje w klubie. Prawdopodobnie od zawsze. Dziś pomaga jej nawet jej syn. Nie trzeba być wizjonerem, by nakreślić treść ich rodzinnych dyskusji. Sue w Swansea zajmuje się sprzętem piłkarzy. Kiedy dowiedziała się, że przylecieliśmy kręcić reportaż o Łukaszu Fabiańskim, z emfazą wspomina swój zachwyt, kiedy zobaczyła, że nasz bramkarz jako jedyny wrzuca brudne ciuchy do kosza. To szkoła Arsene’a Wengera. On ma obsesje na punkcie porządku. W Swansea nikt tego nigdy nie pilnował, bo Sue wszystko za wszystkich robiła. W filmie „Jack to a King”, świetnym dokumencie traktującym o historii klubu, Sue opowiada jak Roberto Martinez przyszedł pracować do „Łabędzi” w charakterze trenera.
– Znaliśmy się świetnie – opowiada Sue. – Przecież Robert grał tutaj wiele lat jako piłkarz. Wchodzi do klubu, witając się bardzo oficjalnie. Byłam skonfundowana. Poszłam do jego gabinetu chcąc mu się przypomnieć. Kiedy tylko zamknęłam drzwi rzucił mi się na szyję i wycałował tłumacząc, że nie mógł tak zrobić od razu, bo podważyłoby to jego autorytet trenera.
Sue dzisiaj jest legendą klubu i choć nie przystaje do nowoczesnych realiów, nikt, ani przez moment nie pomyślał o tym, że ktoś mógłby ją zastąpić. No chyba, że jej własny syn.
Dai Jones
Walijska legenda głosi, że jowialny staruszek, o imieniu Dai, spacerując po Swansea natknął się na boisko, na którym trenowało Swansea, obejrzał trening i tak już został. Klubowi kibicuje od 1951 roku, dziś zajmuje się wszystkim co potrzeba. Podaje piłki, pomaga w przygotowaniu murawy. Nie pobiera z tego tytułu żadnego wynagrodzenia.
– Znam wszystkich piłkarzy, są moimi przyjaciółmi, wszyscy są fantastyczni. O Swansea myślę cały czas, zarówno w ciągu dnia ale też wtedy kiedy śpię – szczerość i entuzjazm z jakim o tym opowiada jest rozbrajająca. Raz zdarzyło się nawet, że pan Jones dał popis piłkarskich umiejętności. Razem z Paulo Sousą, ówczesnym trenerem, pokopali sobie piłkę przed treningiem. Nikt w klubie nie odważył się jednak zrecenzować jego techniki użytkowej.
Alan Curtis
Człowiek, który jest synonimem Swansea City. Kiedy razem z Łukaszem Fabiańskim opuszczaliśmy ośrodek treningowy, piątkę przybił nam starszy jegomość. – Kto to jest? – pytam. – Nie pamiętam jak się nazywa, ale wszyscy mówią o nim „Legenda” – tłumaczy bramkarz Swansea. Za same statystyki można by mu postawić pomnik. Dla Swansea zagrał w 274 spotkaniach i strzelił 71 goli. Dziś pracuje jako jeden z trenerów w sztabie Garry’ego Monka, ale w klubie po zakończeniu kariery piastował chyba większość z dostępnych funkcji. Od przedstawiciela społeczności kibiców, przez szkoleniowca grup młodzieżowych, po tymczasowego trenera pierwszego zespołu. W zeszłym roku obchodził 60. urodziny i z tej okazji na oficjalnym kanale klubu opublikowano specjalny filmik, z którego wynika, że Curtis nie był typowym, „wyspiarskim” napastnikiem. Dobry drybling, krótkie prowadzenie piłki, finezyjne zagrania piętą. Można odnieść wrażenie, że jak mało kto z tamtych czasów pasował do dzisiejszej filozofii klubu.
Huw Jenkins
– Mój syn prezesem klubu? To niemożliwe. W życiu bym nie powiedział, że będzie jakimkolwiek prezesem a już na pewno nie zarządcą dużego, piłkarskiego przedsiębiorstwa – opowiadał w filmie „Jack to a King” Gordon Jenkins, który miłością do Swansea zarażał swojego syna od dziecka.
– Pamiętam pierwszy mecz na który zabrał mnie ojciec. Pojechaliśmy do Cardiff i musieliśmy zaparkować daleko od stadionu. Nie mogliśmy się przyznać, że kibicujemy Swansea – twierdzi Huw.
Podczas naszej wizyty prezes pojawia się w ośrodku. Chce porozmawiać z Garrym Monkiem. Podobnie jak my. Wiadomo kto ma pierwszeństwo. Czekamy na niego ponad godzinę.
– Gdzie jest trener, długo jeszcze? – pyta Łukasz Fabiański rzecznika klubu.
– Rozmawia z prezesem. Jeśli też chcesz z nim pogadać, to nie jest dobry dzień, żeby podnosić kwestię podwyżki – śmieje się Jonathan.
Huw Jenkins nie wygląda jednak na tyrana. Jawi się nam raczej jako pogodny, zabawny gość. Chce być taki jak wtedy, kiedy kibice przejmowali władze w klubie i sprzątali po nieudolnych rządach Tony’ego Petty. Każdy kolejny sezon będzie dla niego coraz trudniejszy. Utrzymanie rodzinnej, sielankowej atmosfery, w dobie drapieżnych, bezwzględnych korporacji wydaje się zadaniem jałowym. Na Liberty Stadium wszyscy wierzą, że to się może udać.
Nigdy nie byłem typem, który szybko zakochiwał się klubach, czy drużynach. Raczej kręcili mnie pojedynczy piłkarze. Nigdy też nie deklarowałem miłości żadnej zagranicznej reprezentacji. Nie ściskałem kciuków za Realem Madryt ani za Barceloną. Nie interesowały mnie potyczki samozwańczych fanów Manchesteru United i Liverpoolu. Nigdy nie miałem też natury hipstera, który obsesyjnie poszukiwał klubu, w drugiej lidze islandzkiej (mają tam drugą ligę?), żeby złożyć mu śluby wierności zaraz po tym, jak po wpisaniu jego nazwy w Google, liczba wyników nie przekroczyła 10. Ale w Swansea się zakochałem. I nie chodzi nawet tutaj o ten konkretny klub. Imponujący jest mechanizm, który teoretycznie nie przystaje do naszych czasów. A jednak funkcjonuje, i to niemal bezbłędnie. To jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Dopóki tak będzie, dopóty będę ściskał kciuki za Swansea.
Łukasz Wiśniowski
TAGI: Łukasz Fabiański, Swansea, Reprezentacja, Polska,