Aktualności
[ANALIZA] Spokój i kontrola, od startu do lądowania
Nie dali wiary
Przed czwartkowym spotkaniem selekcjoner Armenii, Artur Petrosjan tłumaczył, że jego zespół problemy w defensywie ma poważne, zawieszenia wyrzuciły z meczu przeciwko Polsce dwóch podstawowych obrońców. Dotychczas grający głównie w ustawieniu z trójką stoperów drużyna musiała się przestawić, do tego na pozycje po lewej i prawej stronie wprowadzając pomocników.
Dlatego zadanie na pierwsze minuty było dla biało-czerwonych proste: nie dać zastępcom przekonania, że mogą powstrzymać atak Polaków. Udało się w zasadzie w pierwszych dwóch akcjach, zresztą zbudowanych przez skrzydłowych. Na początku Howhannisjan nie zablokował Kamila Grosickiego i ten dośrodkował do Roberta Lewandowskiego. A już kilkadziesiąt sekund później Jakub Błaszczykowski zabrał swojego obrońcę, a szybkie rozegranie i brak doświadczenia rywala na nowej pozycji pozwolił Łukaszowi Piszczkowi ruszyć skrzydłem, wpaść w pole karne i zaliczyć asystę. I znów: Howhannisjan nie nadążył za Grosickim, który otworzył strzelanie Polaków.
Nerwów w obronie Ormian było co nie miara, z tego wziął się trzeci gol, gdy bramkarz złapał podanie od swojego stopera we własnym polu bramkowym. A gol Błaszczykowskiego? Kolejne złe zachowanie bocznego obrońcy, który przy długim zagraniu poszedł w pojedynek główkowy z Piszczkiem i przegrał, a dzięki temu skrzydłowy miał już niemal otwartą drogę do bramki.
Owszem, poziom prezentowany przez rywali nie zachwycał, pewnie ostatni raz z tak słabo zorganizowaną defensywą Polacy grali z Gibraltarem. Jednak nadal trzeba było to wykorzystać, mieć przekonanie i jakość, by od początku zbudować przewagę psychiczną nad przeciwnikiem. Polakom udało się to kilka razy, można powiedzieć, że dokonali tego, czego zabrakło w Astanie na początku eliminacji (2:2).
Świetny Błaszczykowski
I na tym zaskakująco spokojnym terenie to Błaszczykowski pokazał wielką klasę. Prawoskrzydłowy nie tylko świetnym podaniem rozpoczął akcję na 1:0, ale dodatkowo strzelił gola, miał wszystkie sześć prób dryblingów udane, zaliczył również cztery odbiory.
Jednak najciekawsza jest jego statystyka pojedynków: miał ich aż 22 (59% wygranych), czyli więcej od Roberta Lewandowskiego (21). To nietypowe, w dotychczasowych meczach eliminacji to napastnik walczył najwięcej, skupiał na sobie uwagę przeciwnika. Tym razem Błaszczykowski przejął tę rolę na siebie, głównie za sprawą dryblingów.
O nim selekcjoner mówi, że nie obawia się o formę i ilość czasu spędzonego na boisku w klubie, bo wie, że w reprezentacji skrzydłowy będzie sobą, że z Łukaszem Piszczkiem stworzy duet, który będzie atutem kadry. Oczywiście, że z wiekiem to już nie jest ten sam Błaszczykowski, którego rajdy w ofensywie przychodzą co kilka minut. Częściej zdarzają się nawet mecze, gdy to Piszczek ma więcej kluczowych zagrań, podań w pole karne.
Ale w czwartek kibice mogli zobaczyć dawnego Błaszczykowskiego: idącego w pojedynek, pewnego z piłką przy nodze, dokonującego dobrych wyborów. Lepszego momentu w tych eliminacjach nie mogli i trener, i sam piłkarz sobie wymyślić na taki występ. Z nadzieją, że w niedzielę będzie podobnie.
Kontrola Krychowiaka
Niemal rok minął od ostatniego występu Grzegorza Krychowiaka w podstawowym składzie reprezentacji, niemal odzwyczaili się kibice biało-czerwonych od widoku środkowego pomocnika, który zbiega między obrońców, bierze piłkę i rozgląda się, jak poprowadzić akcję.
Ale mecz w Erywaniu nie był pod tym względem koncertem wspomnień, raczej udowodnieniem, że nie zmieniło się nic. Zapowiadali to trener z piłkarzem przed spotkaniem – „Grzegorz nie musi wracać, jak do czegoś nieznanego”, mówił Adam Nawałka – może to bardziej kibice chcieli zobaczyć dowód na boisku.
I Krychowiak zaczął mocno, to w pierwszym kwadransie zaliczył najwięcej akcji, kontaktów z piłką w meczu. Chciał poprowadzić wyższy pressing Polaków, zbierać drugie piłki, blokować możliwe kontry już na ich początku. Później to była już gra polegająca na kontroli: typowe dla Grzegorza przyjęcie piłki, poprawka i zagranie na lewo lub prawo. A gdy zbliżał się przeciwnik, to ochrona, zasłona i wymuszenie faulu – tak jak w samej końcówce, gdy wkurzył Michitarjana.
Wrócił większy spokój i organizacja, a Krychowiak po prostu był sobą. Znów miał najwięcej podań w drużynie – to też zmiana, z obrońców na pomocnika – to on najczęściej zbierał drugie piłki (11 razy, pięć na połowie przeciwnika), wygrał większość pojedynków.
Nie pokazali słabego ogniwa
To nie mógł być łatwy mecz dla Bartosza Bereszyńskiego. Chociaż piłkarz wywalczył sobie na powrót miejsce w pierwszym składzie Sampdorii Genua i jego forma rosła, to w kadrze ostatni raz zagrał jedenaście miesięcy temu – w meczu towarzyskim ze Słowenią. A na lewej obronie występ zaliczył jeszcze dawniej, będąc piłkarzem Legii, gdy ta walczyła o Ligę Mistrzów z Dundalk i był to dla 25-latka kilkudziesięciominutowy epizod.
Tym trudniejsze wyzwanie na niego czekało, ponieważ Ormianie wyczuli, że może to być ich jedyna szansa na ugranie w meczu z Polską czegokolwiek. Z premedytacją prowadzili akcje stroną Bereszyńskiego i Grosickiego, to prawy obrońca zaliczył więcej pojedynków (17), niż jego koledzy z formacji razem wzięci. Piszczek został zmuszony do ledwie jednej próby odbioru, Bereszyński interweniował skutecznie aż pięciokrotnie. Pewnie czuł się również w rozegraniu, częściej kierując podania do przodu, niż z powrotem do Michała Pazdana czy Krychowiaka, najczęściej piłkę od niego dostawał Robert Lewandowski (siedem razy).
Spokój od startu do lądowania
Selekcjoner zacierał ręce z zadowolenia, ale pełna satysfakcja przyjdzie dopiero po niedzielnym meczu z Czarnogórą. Jednak wyjazd do Erywania – drugi najdalszy, dla Polaków historycznie ciężki (dotychczas kończony remisem i porażką), z nieprzewidywalnym rywalem – okazał się bezproblemowy.
Adam Nawałka po zwycięstwie przyznał, iż wszystko ułożyło się tak, jak się tego spodziewał. – Chcieliśmy narzucić własny styl, dominować na boisku, po stracie szybko odbierać i być dobrze ustawionym. To w przeciągu całego meczu realizowaliśmy – tłumaczył. – Wykonaliśmy sporo pracy, by wrócić na właściwe tory, dzisiaj był pierwszy zwiastun naszej lepszej gry, dobrej organizacji. Tak jak zawsze: są pewne rezerwy – zastrzegł na koniec.
Rezerwy – choć rozumiane inaczej – dało spokojne tempo drugiej połowy i pełna kontrola wydarzeń na boisku. Im dłużej Polacy wymieniali piłkę, tym mniej się męczyli. A i tak zadbano, by regeneracja zaczęła się jak najszybciej. Tak szybko biało-czerwoni jeszcze nie zebrali się ze stadionu, w powietrzu i w trasie do Warszawy byli już nieco ponad dwie godziny od ostatniego gwizdka. Na pokładzie samolotu czekały na nich specjalne urządzenia, które przyspieszają przywracanie właściwego krążenia w nogach, pozwalają stawom i mięśniom wypocząć po wysiłku. Taki cykl trwa około 40 minut, zawodnicy stosowali je naprzemiennie, by przed niedzielą wszyscy byli w stu procentach gotowi.
O wyniku meczu Danii z Czarnogórą zawodnicy dowiedzieli się już w samolocie, kilka chwil przed odlotem. Nie było rozczarowania brakiem potwierdzenia awansu na mundial, a raczej pozytywna myśl, którą wyraził Michał Pazdan. – Lepiej zapewnić sobie miejsce na mistrzostwach zwycięstwem u siebie – powiedział środkowy obrońca. A jedynym nerwowym momentem pierwszej części październikowej misji drużyny było lądowanie w deszczowej, wietrznej Warszawie. Była „kołysanka”, choć pilot miał wszystko pod kontrolą. Zupełnie jak reprezentacja i oby tak zostało do końca jej zgrupowania.
Michał Zachodny