Aktualności
Czułem, że będę dla nich umierał na boisku
Tak właściwie, to powinienem opowiedzieć o towarzyskim meczu Polska - Rosja z 1998 roku w Chorzowie, bo rozegrałem wtedy znakomite spotkanie i, grając na pozycji obrońcy, zdobyłem dwie bramki. Oczywiście, ważniejsze są mecze o punkty, dlatego myślę, że opowiem o meczu rewanżowym z Norwegią na Stadionie Śląskim w eliminacjach do mistrzostw świata 2002 w Korei Południowej i Japonii. Jak wiadomo, wygraliśmy grupę, mając za przeciwników tak uznane firmy jak Ukrainę, Norwegię i Walię oraz mniej liczące się Białoruś i Armenię. Awans wywalczyliśmy w wielkim stylu, bo jako pierwsza drużyna europejska zapewniliśmy sobie prawo gry w finałach mistrzostw świata. Warto również przypomnieć, że był to nasz powrót po 16. latach do elity światowego futbolu.
Zaczęliśmy te eliminacje od wysokiego C, czyli od wygranej z Ukrainą na wyjeździe w stosunku 3:1. Potem "przysnęliśmy", stąd kilka remisów, które postawiły awans pod znakiem zapytania. Wyniki następnych meczów sprawiły, że odzyskaliśmy prowadzenie w grupie i... wreszcie nadszedł arcyważny mecz z Norwegią u siebie, w którym wygrana dawała nam kwalifikację do finałów mistrzostwa świata.
Do spotkania z Norwegią w Chorzowie przystąpiliśmy w pełni skoncentrowani, w dużej mierze dzięki trenerowi Jerzemu Engelowi, który perfekcyjnie wprowadził nas w to spotkanie. Na przedmeczowych treningach widać było, że cała drużyna jest w optymalnej formie. Trener Engel, nakreślając plan taktyczny na to spotkanie, zwrócił uwagę między innymi na organizację gry obronnej oraz zachowanie odpowiednich odległości między zawodnikami i poszczególnymi formacjami tak, aby skutecznie zastosować pressing. Podczas przygotowań na własną prośbę przedłużaliśmy treningi, doskonaląc niektóre z elementów taktyki. Atmosfera w drużynie była znakomita. Pamiętam, jak po wspólnych posiłkach nie rozchodziliśmy się, tylko przy kawie długo ze sobą rozmawialiśmy. Nie tylko o piłce.
Koniecznie trzeba również wspomnieć o niepowtarzalnej atmosferze Stadionu Śląskiego. To właśnie ona sprawiała, że zawodnikom nie trzeba było żadnych dodatkowych bodźców emocjonalnych. Na tym stadionie każdy dawał z siebie wszystko. Jeżeli zakłada się koszulkę z orzełkiem na Śląskim, to - nie powiem - łezka w oku się kreci. Pamiętam wiele spotkań reprezentacji, podczas których nasi kibice przebierali się za husarię. Czułem dreszcze na plecach i wiedziałem, że przez te 90 minut będę dla nich umierał na boisku.
Po zwycięskim meczu z Norwegami poszedłem do szatni i czułem się tak, jakbym mógł zagrać kolejne 90 minut. W tym czasie chłopaki cieszyli się jeszcze na murawie, odstawiając dzikie tańce. Emocje były naprawdę ogromne: gratulacje kibiców i to, że ci kibice absolutnie utożsamiali się z drużyną narodową i jej sukcesem.
Stosunkowo niedawno oglądałem nagranie z tego meczu. Śmiało mogę powiedzieć, że pierwsza połowa była dosyć wyrównana. Później rozkręciliśmy się i zyskaliśmy przewagę w polu, udokumentowaną golem Pawła Kryszałowicza w ostatniej minucie pierwszej odsłony i dwoma trafieniami Emmanuela Olisadebe i Marcina Żewłakowa w drugiej połowie. "Kocioł czarownic" się zagotował. Oglądając to spotkanie odnosi się wrażenie, że tamta ekipa była prawdziwym monolitem. Doskonale rozumieliśmy się i uzupełnialiśmy.
To był pierwszy, oficjalny mecz polskiej reprezentacji, w którym wystąpiłem obok Tomka Wałdocha na środku obrony. Pewnie dlatego trener Engel zdecydował się na takie ustawienie, gdyż wraz z Tomkiem zbieraliśmy wtedy bardzo dobre recenzje za grę w barwach Schalke 04 Gelsenkirchen. Również w meczu z Norwegią nie dopuszczaliśmy Skandynawów do groźnych sytuacji. Czy odczuwaliśmy przed spotkaniem tzw. stres przedmeczowy? Absolutnie nie! Jeżeli ma się zawodników, którzy grają o najwyższe trofea za granicą, to jaki miał być stres? Przecież w tej drużynie obok mnie i Tomka występował Jerzy Dudek, Emmanuel Olisadebe czy czołowa postać Olimpique Marsylia - Piotr Świerczewski.
Należałoby powiedzieć kilka słów o Jerzym Engelu. Był selekcjonerem, z którym zawsze można było porozmawiać, podjąć jakąś polemikę. Jego rola nie ograniczała się do funkcji selekcjonerskiej. Potrafił szanować zawodników, tak jak szanowano nas za granicą. Był naszym partnerem, ale też niekwestionowanym szefem ekipy. Nie dyskutowaliśmy z nim o pomyśle na grę, tylko wykonywaliśmy jego polecenia.
Polska piłka z tego okresu potrzebowała sukcesu sportowego jak ryba wody. Daliśmy jej to, ale organizacyjnie dopiero raczkowaliśmy. Europa odjechała nam daleko. Wiadomo, że wynik sportowy w sposób decydujący wpływa na inne sprawy związane z daną dyscypliną. Jednak dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzę na to z pełną pokorą i dumą.
I jeszcze na koniec dygresja. Pamiętam, że przed meczem z Norwegami wspólnie postanowiliśmy, że w przypadku wygranej cała drużyna ścina sobie włosy. Wszyscy dotrzymaliśmy słowa poza Marcinem Żewłakowem, któremu szkoda było zadbanej fryzury. Kiedy dojeżdżaliśmy do Warszawy w maszynce padła bateria i Bartek Karwan został głową ogoloną... do połowy.
Wysłuchał Jacek Janczewski