Aktualności
Mariusz Unierzyski – mistrz Polski i jego piłkarski cud w Staroźrebach z bratem u boku
W ubiegłym roku o gminie Staroźreby zrobiło się głośno w całej Polsce z uwagi na jej gigantyczne – biorąc pod uwagę wielkość budżetu – zadłużenie. W tym samym czasie Świt Staroźreby, którego jest pan grającym trenerem od pięciu lat, sensacyjnie awansował do mazowieckiej IV ligi. Cud?
Z racji tego, że gmina nie pomaga nam zbyt wiele, bo sama jest w trudnej sytuacji finansowej, wszystko co robimy w klubie to zasługa prywatnych osób. Nie da się ukryć, że bez tego nie dalibyśmy rady, nie wystartowalibyśmy w IV lidze. Pan prezes Krzysztof Szałański skrzyknął grono fajnych osób mieszkających w Staroźrebach i okolicy, którzy wspomagają nas jak tylko mogą. Po to, żeby spróbować utrzymać IV ligę przynajmniej na kolejny sezon. Czy to się uda? Trudno powiedzieć. Klub jest zarządzany z głową, sensownie. Zapraszamy tu zawodników, którzy mogą się wybić, wypromować i oni to rozumieją. W okolicach Płocka, oprócz Wisły i jej rezerw, nie mamy zespołu rywalizującego w IV lidze lub wyżej, w związku z czym wielu chce spróbować u nas sił, by zostać na tym poziomie dłużej lub trafić jeszcze wyżej. Tak zbudowaliśmy drużynę, która – jeśli rozgrywki będą kontynuowane – będzie do końca walczyć o utrzymanie. Zimą wzmocniliśmy się trzema piłkarzami, prezes i zarząd obiecali, że zrobią wszystko, żeby w tej walce pomóc. Na razie dotrzymują słowa. Nie stoimy na straconej pozycji. Koronawirus wszystkim pokrzyżował szyki. Mocno pracowaliśmy i poszło to na marne. Teraz jesteśmy uzależnieni od tego, co postanowią władze.
Jesień skończyliście na przedostatnim miejscu, ale strata do bezpiecznej strefy tabeli to tylko dwa punkty. Początek mieliście niezły, punktowaliście, później były głównie minimalne porażki, w końcówce chyba z drużyny trochę zeszło powietrze. Wasza pozycja w tabeli odzwierciedla waszą siłę?
W większości meczów walczyliśmy jak równy z równym, to nie tylko moja opinia. Zabrakło nam typowego snajpera, którego mieliśmy w okręgówce w osobie Maćka Sobiesiaka. Czy stał, czy biegał – piłka gdzieś tam zawsze się od niego odbiła i 20 bramek w sezonie dla nas zdobywał. Gdyby został u nas i strzelił pięć-sześć goli, a jak wspominam nasze niewykorzystane sytuacje, jestem pewien, że tyle by strzelił, bylibyśmy może w innym miejscu. Nie ujmuję innym zawodnikom, którzy grają u nas w ataku. Mieli po prostu trochę słabszą rundę. Wszyscy przepracowali zimę bardzo solidnie, sparingi były obiecujące i nawet z tymi zawodnikami, których mam w składzie, jesteśmy w stanie powalczyć o pozostanie w IV lidze. Wierzę w tych chłopców.
Pan w wieku 45 lat, po kilku sezonach na boiskach okręgówki wrócił do gry w IV lidze. Dla piłkarza z pana doświadczeniem robi to większą różnicę?
Grałem na wszystkich szczeblach w Polsce, od okręgówki po ekstraklasę. Przez 30 lat przygody z piłką widziałem bardzo dużo. Najważniejsze to umieć dostosować się do gry w danej lidze. Nie może zawodnik z przeszłością na wyższych szczeblach przenosić pewnych zachowań i oczekiwań do niższych lig, bo to się po prostu nie uda. Należy wbić się w tłum i pamiętać, że to IV liga. Oczywiście trzeba sobie radzić i korzystać z życiowego i piłkarskiego doświadczenia z wyższych lig, bo przygotowanie motoryczne nie będzie już takie jak kiedyś. Młodsi chłopcy są szybsi, silniejsi, wytrzymalsi. Ale jeśli ktoś gra mądrze i otacza się zawodnikami, którzy mu pomagają, a przede wszystkim nie kombinuje, tylko stara się grać to, na co go stać, to i w takim wieku można pograć w IV lidze. Dlaczego nie? Przesunąłem wszystko w czasie. Na pierwszy trening poszedłem, gdy miałem 15 lat. W tamtych czasach zaczynało się w wieku 8–9 lat. Byłem 5–6 lat do tyłu, pewnych rzeczy nie dało się już nadrobić, odpowiednio wyszkolić, ale może i dzięki temu wciąż gram? Mam schorowany kręgosłup, lecz dzięki ciągłemu treningowi, regularnym wizytom w siłowni i basenie staram się utrzymać organizm w takim stanie, by pozwalał mi jeszcze kopać. Rozmawiałem kiedyś z jednym zawodnikiem, który przedwcześnie skończył z grą w piłkę. Powiedział mi: „Maniek, pamiętaj, dopóki zdrowie ci pozwala i masz z tego przyjemność, graj. Chyba że cię wykopią i nikt już nie będzie cię chciał. Jak przestaniesz o będziesz oglądał innych na boisku, a jeszcze będziesz w miarę zdrowy, będziesz żałował, że przestałeś”. I trzymam się tego. Bawi mnie to, od kolegów jeszcze też za bardzo nie odstaję, a wręcz czasem pomogę. Oby tak dalej.
46-letni dziś Mariusz to niejedyny Unierzyski w barwach Świtu. Gra pan z bratem Jarosławem.
Jarek jest młodszy, ale niedużo. Między nami są tylko dwa lata różnicy. Też stara się nam pomagać. W okręgówce grał wszystkie mecze. W IV lidze, także z uwagi na weekendowy charakter pracy, już nie zawsze, ale gdy wchodził na boisko, prezentował się bardzo solidnie. Mimo wieku. Przede wszystkim dlatego, że omijają go kontuzje i regularnie trenuje. Trzy-cztery treningi w tygodniu, podejście i doświadczenie zrobią swoje i to na IV ligę wystarczy. Może nie jest to już zawodnik wiodący w drużynie, ale wpuszczam go i się nie boję, że mi nie pomoże.
Pan jest środkowym obrońcą. Udało się choć raz w tym sezonie stworzyć najstarszy duet stoperów w Polsce, w dodatku braterski?
Niestety nie, do stopera brakuje Jarkowi kilku centymetrów. Całe życie grał i gra w środku pola. Teraz ma już mniej zadań defensywnych. Kreuje grę, trzyma piłkę, zagra otwierające podanie. To tego typu zawodnik.
Pochodzi pan z Płońska. Chciałby pan zagrać w lidze w barwach klubu z tego miasta?
Odchodziłem z Płońska po upadku Tęczy, po sezonie 2011/12. Sytuacja organizacyjno-finansowa była na tyle słaba, że wszystko się rozpadło. Poszedłem grać do Raciąża, ale w Płońsku otworzyłem akademię Football School. Dziś prowadzę pięć grup, po 15–20 dzieci w każdej. Trzy grupy grają w lidze. W międzyczasie powstała też Płońska Akademia Futbolu, ale temat gry w Płońsku jest dla mnie zamknięty. W okręgówce, gdzie występuje PAF, powinni grać i promować się młodzi chłopcy, wychowankowie, a nie zawodnicy 46-letni. W Staroźrebach w okręgówce stworzyłem podstawy, żeby drużyna wydźwignęła się z marazmu i awansowaliśmy do IV ligi. W Płońsku już ktoś inny budował i buduje. Temat jest zamknięty. Robię swoje gdzieś indziej. Być może kiedyś, jako trener, coś takiego się wydarzy. Jako grający zawodnik bez szans.
Wzięcie całej odpowiedzialności na swoje barki i zarządzanie klubem w Płońsku też pana nie interesuje?
Nie zastanawiałem się nad tym. Mam co robić. Poza Świtem i Football School prowadzę też z kolegą w Płońsku DAF, trzecioligową drużynę kobiet. Pracy jest bardzo, bardzo dużo, często w ciągu dnia jeżdżę z treningu na trening. Dziewczyny, akademia, Staroźreby… Czasem wracam do domu o godzinie 22, zmęczony. Na tę chwilę ludzie, którzy zarządzają Płońską Akademią Futbolu robią to w miarę solidnie. Czekamy wszyscy w Płońsku na porządny stadion. Tego nie da się ukryć. Obecny lata świetności ma już za sobą. Być może jeśli nowy obiekt udałoby się wybudować w sensownym czasie, ktoś przyjdzie do mnie z propozycją współpracy. Nie mówię nie, ale na tę chwilę mam co robić i niech tak zostanie.
Jak się pan odnajduje w pracy z kobietami?
Trzeba mieć więcej cierpliwości. Czasami ugryźć się w język. Przy mężczyznach czy nawet przy chłopcach możemy sobie pozwolić na więcej, choćby przy seniorach użyć nieparlamentarnego słowa. To jest piłka nożna, nie grają w nią święci, trzeba sobie powiedzieć, co się myśli o jednym czy drugim zagraniu. U kobiet to nie wypada, dziewczyny inaczej odbierają pewne rzeczy. Podejmują też czasem niezrozumiałe decyzje, na boisku i poza nim. Musimy do tego przywyknąć. Nie można prowadzić wojen, to nie ma sensu. Rozmawiałem z wieloma trenerami żeńskich zespołów i specyfika pracy z kobietami jest taka, że pewne rzeczy trzeba po prostu zaakceptować. Nie walczyć z nimi. Bardzo pozytywnie oceniam te pięć lat naszej współpracy. Dziewczyny są w czołówce III ligi. Jeśli w danym okręgu jest zapotrzebowanie na piłkę kobiecą i są zawodniczki potrafiące grać, warto coś z tym robić. Gra w III lidze wymaga już sporych umiejętności. Zebranie takiej grupy w tak małym mieście jak Płońsk bywa sporym wyzwaniem, a nie możemy sobie pozwolić na to, żeby zabrać na trening i wystawić w meczu dziewczynę w wieku 15–16 lat, która wcześniej nie miała z piłką zbyt wiele do czynienia. Jesteśmy Kopciuszkiem i staramy się rywalizować z zespołami o większym potencjale organizacyjnym. I radzimy sobie całkiem nieźle. Pięcioletnia praca, moja i Dawida Kręta, przynosi efekty.
W piłkę grała również pana córka Paulina.
Dziś już się od tego odcięła. Występowała w drużynie, którą prowadziłem. Później poszła w sędziowanie, B-Klasa na linii, rozgrywki dzieci. Wyprowadziła się jednak do Warszawy. Studiuje, pracuje i z piłką dała sobie spokój.
Obiecującym piłkarzem jest pana 9-letni syn. Czy nie założył pan szkółki z taką myślą, że najlepiej będzie szkolić Alana u siebie?
Akademię zakładałem w 2013 roku, gdy syn miał dwa lata, więc nie myślałem w tych kategoriach. Oczywiście, garnął się do piłki od samego początku. Wiadomo, jest z rodziny piłkarskiej, nie miał innego wyjścia, od małego ciągle z piłką. Musiał przynajmniej spróbować, ale nikt nie wybiera dzieciom ich drogi. Idzie mu całkiem nieźle. Jego drużyna bryluje w całym okręgu, syn rozwija się bardzo dobrze, podobnie jak cała grupa. Jeśli tylko będzie chciał sumiennie pracować, może z tego coś być i nazwisko Unierzyski nie musi zniknąć z boisk…
… gdy tata już zdecyduje się zakończyć karierę za te 10 lat.
No, może za 12.
Alan Unierzyski (na zdjęciu z prawej)
Było o seniorach, o młodzieży, o dziewczynach, ale to nie koniec pana piłkarskiej aktywności. Występuje pan też w oldbojach.
Mamy fajny zespół Liberpol Oldboy Płońsk. Od wielu lat gramy w turniejach w całej Polsce, jeździmy też zagranicę. Gdzie tylko ktoś nas zaprosi, choć czasem musimy odmawiać. Wiek robi swoje, oldboj to 35+, u nas większość to już 45+. Regularnie odwiedzamy Litwę, Bełchatów… Mógłbym długo wymieniać. Ostatnio rozmawialiśmy z kolegami i stwierdziliśmy, że musimy zbudować solidną gablotę na nasze puchary. Jest ich około 200. Chłopcy oczywiście grają dłużej ode mnie, bo zajmowałem się piłką zawodowo i nie zawsze mogłem im pomóc. Od ośmiu lat organizujemy coraz bardziej znany turniej międzynarodowy, na który zawsze przyjeżdża około 20 drużyn, w tym kilka z zagranicy. Co roku mamy coraz więcej chętnych. Pomaga nam miasto, impreza jest dwudniowa, na dużą skalę. W tym roku udało się wygrać. Pokonaliśmy w finale zespół z Ukrainy, naszego etatowego przeciwnika. Również oldboje, ale wybitnie futsalowi. Musimy się sprężać, żeby z nimi wygrać. Przez wiele lat grałem też w Warszawskiej Lidze Oldbojów, w drużynie Marymontu Warszawa. Tam można było spotkać wielu już nie tylko ligowców, co wręcz reprezentantów. Grałem w drużynie z Czarkiem Kucharskim, Michałem Probierzem, Maćkiem Szczęsnym, Sergiuszem Wiechowskim, Piotrem Orlińskim, Bartoszem Karwanem, Maćkiem Murawskim, Wojtkiem Szalą. Regularnie walczyliśmy o mistrzostwo z Legią. Niestety, Marymont już w lidze nie gra. Trzeba było odmładzać skład, chętnych nie było zbyt wielu. Teraz uczestniczymy już tylko w turniejach.
30 lat na ligowych boiskach. Mnóstwo kontaktów, wspomnień. Mistrzem Polski też nie każdemu jest dane zostać. Ma pan w kolekcji tytuł wywalczony w 2000 roku z Polonią Warszawa, choć zagrał pan w tamtym sezonie tylko w dwóch ligowych meczach.
W tym roku minie 20 lat… Jakiś tam udział jest, medal jest i tego nigdy nie zapomnę, nikt mi tego nie odbierze. Wiadomo, że szedłem do Polonii po więcej występów, ale też nikt w drużynie nie przypuszczał, że będziemy walczyć o mistrzostwo. O ile jesienią z powodu kontuzji grałem mniej, ale byłem ważną częścią drużyny, tak już wiosną została gra w rezerwach. Janusz Romanowski jako prezes oraz trenerzy Dariusz Wdowczyk i Jerzy Engel stworzyli ekipę, w której by załapać się do kadry meczowej trzeba było wznosić się na wyżyny i mieć nazwisko. Ja poszedłem do Czarnych Koszul z IV ligi. Wiadomo, że nikt nie będzie stawiał na Unierzyskiego, skoro przychodzą tacy zawodnicy jak Tomasz Wieszczycki, Tomasz Kiełbowicz czy Jacek Paszulewicz. Samo znalezienie się z IV ligi w drużynie, która walczyła o tytuł i wywalczyła go jest dla mnie dużym sukcesem. Podobnie jak wszystkie znajomości. Teraz codziennie wieczorem Canal+ Sport przypomina tamte sezony, emitując archiwalne wydania Ligi+. Siedzę przed telewizorem z rodziną i wspominam. Z tym grałem, z tym mieszkałem, z tym się na boisku często kopałem. W każdej drużynie jest wielu zawodników, do których mogę zadzwonić, z którymi widuje się na kursokonferencjach, rozmawiamy, wspominamy. 30 lat wyczynowego grania w piłkę, z czego 15–16 zawodowego, zostawiło swój ślad. Sport to piękna życiowa droga. Nie ma chyba miasta w Polsce, gdzie nie miałbym znajomego, z którym lub przeciwko któremu grałem. Zawsze możemy się spotkać, pogadać, pomóc sobie.
Jednym z ciekawszych i nietypowych okresów w pana karierze były trzy lata występów w węgierskiej ekstraklasie i 100 meczów we wszystkich rozgrywkach w barwach Vasasu Budapeszt. Był pan później na wakacjach na Węgrzech?
Kontakty się pourywały. Od wyjazdu z Węgier nie udało mi się tam zawitać. Trzeba to zmienić, bo sentyment zostaje. To był najlepszy okres w mojej karierze, jeśli chodzi o aspekt sportowy. Grałem tam wszystko, od dechy do dechy, jeśli oczywiście nie pauzowałem za kartki lub z powodu urazu. Byłem w piątce najlepszych obrońców w lidze, to też o czymś świadczy. Muszę się wybrać. Czasami spoglądam na zdjęcia znajomych z wycieczek do Budapesztu i przypomina się to wszystko. Znajome uliczki, mosty… Szkoda, że nie było okazji tam wrócić. Muszę to nadrobić.
Rozmawiał Szymon Tomasik
Fot. Świt Staroźreby, Krystian Jobski
Bohaterami cyklu „Jeszcze im się chce” byli wcześniej:
Daniel Pliński – tekst POD TYM LINKIEM
Marcin Malinowski – tekst POD TYM LINKIEM
Remigiusz Sobociński – tekst POD TYM LINKIEM
Artur Andruszczak – tekst POD TYM LINKIEM
Paweł Sibik – tekst POD TYM LINKIEM