Aktualności
[Bohaterowie z boiska] Janusz trochę nietypowy. Dyrektor szkoły na kibicowskim szlaku
Janusz Długokęcki był jedną z osób, które podjęły rzucone przez nas wyzwanie, by w 2019 roku obejrzeć „100 meczów na 100-lecie PZPN”. Choć dla pana Janusza to w sumie żadne wyzwanie…
– Może trochę. Jest dla mnie bowiem oczywiste, że i bez tego, skądinąd całkiem fajnego i oryginalnego pomysłu – tak jak od lat – oglądałbym mecze na żywo, a w ich poszukiwaniu przemierzałbym prawie kraj cały. Tak naprawdę, dopiero niedawno dowiedziałem się, że to co uprawiam, to groundhopping, czyli turystyka stadionowa. Odkryłem też, że tak jakoś super oryginalny to w swoich pomysłach nie jestem, a tej pasji oddaje się cała rzesza podobnych mi ludzi i to na całym świecie. Wielu z nich udało mi się zresztą poznać osobiście w trakcie swoich eskapad – opowiada pan Janusz, który zabawę zakończył w wynikiem 130 spotkań na liczniku. To tylko oficjalne spotkania w naszym kraju. Licząc ze sparingami i wizytami zagranicą, było ich 184.
Po raz pierwszy na meczu piłkarskim pojawił się pod koniec nauki w szkole podstawowej, około 50 lat temu. Na stadion Górnika Zabrze, który to klub do dziś zajmuje szczególne miejsce w jego sercu, dotarł z kolegą. Urwali się z domów, niezbyt precyzyjnie informując rodziców, dokąd się wybierają.
– Było to tak dawno, że nie pamiętam dokładnie, kiedy. Wiem, że to był mecz z Wisłą Kraków, rozgrywany w totalnym błocie, pod którąś bramką była przepotworna kałuża. Siedział za mną jakiś facet bez nogi, z jedną kulą w jednej ręce, z drugą w drugiej. Co chwilę lał jedna z tych kul albo mnie, albo kolegę. Lał tak przyjaźnie i piękną gwarą pytał: „Widziałś to? Widziałś to? Widziałś to?”. Za którymś razem, jak już dostałem porządnie w łeb, powiedział tylko: „Widziałś to? O mały ciul bołby gol, ino bal stanął w marasie!”. To pierwsze piłkarskie wspomnienie z dzieciństwa. Dość oryginalne doświadczenie – wspomina Długokęcki, który w tamtym czasie chętnie zaglądał też na zawody lekkoatletyczne.
Treningów futbolowych w klubie nigdy nie próbował.
– Była to tylko piłka podwórkowa i doskonale wpisywałem się w stereotyp „gruby na bramkę” – opowiada.
Skoro mowa o stereotypach… Pan Janusz nosi imię, które stało się określeniem osoby skupiającej w sobie negatywne, zaściankowe nieco cechy Polaków, przedstawianej najczęściej jako wąsaty mężczyzna w średnim wieku. „Januszami” pejoratywnie nazywani są też kibice, którzy swoją aktywność podczas meczów ograniczają do spożywania piwa przed telewizorem i wygłaszania „eksperckich” komentarzy, a jeśli już pojawią się na stadionie, to w wymyślnej biało-czerwonej czapce na meczu reprezentacji. Janusz Długokęcki ze swojego imienia oraz wizerunku postanowił uczynić wizytówkę czy wręcz atut. Charakterystyczny wąs trafił nawet na flagę, z którą nasz bohater przemierza Polskę i Europę.
– Oczywiście nie wożę jej wszędzie, bo by spowszedniała. Najpierw, dla żartów, zacząłem podkreślać swoje imię. Kiedy dowiedziałem się, że jestem groundhopperem i wymyśliłem sobie, że należy swoje „januszostwo” podkreślić jeszcze wyraźniej, choć moje motto to: „Nie wszyscy Janusze są januszami”, stwierdziłem, że zrobię sobie taką flagę. Trochę także z przekory, bo flagi kojarzą się z nieco innym rodzajem odbioru piłki nożnej niż mój. Swego czasu mocno zagłębiałem temat kibicowania, także naukowo. Gdy zacząłem go drążyć i posiadłem pewną wiedzę, tym bardziej uznałem, że chcę mieć flagę. I stąd ona, stąd także kamizelka wędkarska, której jednak już nie noszę od kilku lat. Nigdy za to nie wpadłem na pomysł zakładania skarpet do sandałów, reklamówki z Biedronki też jeszcze nie mam – śmieje się Długokęcki, który między meczowymi weekendami pracuje jako nauczyciel historii, a przede wszystkim dyrektor Szkoły Podstawowej nr 3 w Namysłowie.
Z Namysłowa blisko do Czech, gdzie Janusz Długokęcki również chętnie zagląda.
– Przyznam nawet, że trochę zazdroszczę klimatu, który mam po czeskiej stronie. Tam nawet na najniższym szczeblu rozgrywek są na przykład dwa punkty gastronomiczne, gdzie można się napić pysznego piwa w szkle, są pamiątki. A ja jako klasyczna „mucha śmieciara”, jak siebie nazywam, zbieram bilety i wszystkie inne możliwe gadżety. U nas też jest jednak wspaniale. Na wielkie stadiony ciągnie mnie rzadziej. Bardziej czuję ten klimat, C-, B-, A-Klasy czy okręgówki. Małe boiska, bo często nawet nie można nazwać ich stadionami, mają niepowtarzalny urok. Któryś z kolegów nazwał się na swoim profilu „kibicem B-Klasy” i to chyba dobrze oddaje także moje podejście. Tam wszyscy znają się na wszystkim. Czasem czuję się zażenowany niektórymi komentarzami czy zachowaniami, ale to też ma swój klimat wpisany we wszystko, co dzieje się dookoła. Nie pochwalam, ale bierzemy mecze z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nierzadko kibice są dla mnie większą atrakcją samą w sobie i to właśnie będąc świadkiem różnych rozgrywek przyglądam się bardziej im, niż temu co dzieje się na boisku. Nie mówię tu o widowiskach z tysiącami szalików wzniesionych nad głowami i przyprawiających o dreszcze chóralnych śpiewach na PGE Narodowym czy stadionach kilku polskich zespołów z lig wyższych. Podziwiam te – czasem kilkuosobowe – młyny, z pełnym zaangażowaniem przez cały mecz wspierające swoich piłkarzy. Podziwiam własnoręcznie wykonane oprawy, flagi i transparenty. Kocham ich za kreatywność w tworzeniu okolicznościowych przyśpiewek i skandowanych haseł. Uwielbiam wreszcie tych najbardziej typowych kibiców klas C, B, A, którzy w każdej decyzji sędziego wietrzą oczywisty spisek i – jakżeby inaczej – przekupność, a na futbolu znają się jak nikt i gdyby tylko słuchał tego trener reprezentacji, to związkowa gablota z Pucharami Świata pękałaby w szwach – opowiada Janusz Długokęcki.
W którym momencie „zwykłe” oglądanie meczów ukochanego Górnika Zabrze rozwinęło się na tyle, że wizytowanie ponad stu spotkań wszelakiego szczebla rocznie stało się dla naszego bohatera życiową namiętnością czy wręcz sposobem na życie?
– Przyznaję się do krótkiej przerwy. Od około 15 lat jeżdżę na mecze bardzo regularnie. Jestem na każdym meczu Górnika u siebie i na zdecydowanej większości wyjazdów. Nie na wszystkich, bo czasami po prostu terminy kolidują z obowiązkami, zwłaszcza w piątki czy poniedziałki. Ale ja to nic. Medal należy się przede wszystkim mojej mamie, lat 80. Do dziś chodzi na wszystkie domowe spotkania Górnika. Ze starszą od siebie koleżanką, 85-latką, doskonale pamiętającą początki naszego klubu (Górnik powstał w 1948 roku – przyp. red.). Obie panie mają na stadionie „zaklepane” miejsca od iluś lat, kiedyś była to stara trybuna prawa, teraz prawie równo na kresce. Podoba mi się, gdy mama idąc przez miasto jest witana z szacunkiem przez niektórych gości stadionowych, siłą rzeczy daleko kojarzonych z – nazwijmy to – wyższą kulturą. Co więcej – gdy wybieram się na mecz niższych lig w Zabrzu czy najbliższej okolicy, mama często mi towarzyszy i bardzo podoba jej się ten sport. Jedyne, czego starsza pani żałuje, to brak powtórek. Nie zawsze nadąża z tempem obserwacji. Lubi ten klimat. Może na 100 meczach w 2019 roku nie była, ale na 50 bankowo – podkreśla dumny syn.
Już więc chyba mamy jednoznaczną odpowiedź, skąd u pana Janusza nietypowe wciąż hobby. Wyssał je z mlekiem matki.
Janusz Długokęcki nie ukrywa, że będąc na meczach różnych rozgrywek zadaje sobie pytanie, co dla niego jest w tym wszystkim aż tak atrakcyjnego, by pokonywać setki, czasem przeradzające się w tysiące kilometrów tylko po to, by – bez względu na pogodę – zobaczyć mecz „jednejstoktórejś” pucharu, Klasy C, turniej dzikich drużyn czy rozgrywaną na Słowacji towarzyską potyczkę występującego w Klasie B Fairantu Kraków z ekipą z Ciernego Balogu, podczas której między trybuną a boiskiem przejeżdża pociąg…
– Tak jak przy uprawianiu jakiegokolwiek hobby trudno o jakieś logiczne i racjonalne wyjaśnienie oddawania się tej pasji. Z pewnością dużą rolę odgrywa moje zamiłowanie do podróży i to nie ważne jak dalekich i jak egzotycznych. Przyznaję, że również nie bez znaczenia jest dla mnie, przy okazji futbolowych wypraw, poznawanie okolic ciekawych historycznie i turystycznie, a że z wykształcenia jestem historykiem, nigdy nie mijam ich obojętnie. Atrakcyjne są dla mnie także potrawy kuchni narodowych i regionalnych odwiedzanych stron, w tym oczywiście oferta stadionowa, którą z uporem godnym lepszej sprawy testuję, gdzie tylko to możliwe. Przy tym wszystkim i tak najważniejsze są jednak same mecze, to one motywują mnie do podróżniczej aktywności. Zauważam jednak, że z czasem przestałem przywiązywać zbyt wiele wagi do samej gry „boiskowych wirtuozów” czy jakiejś unikatowej myśli trenerskiej. Gdyby to było ważne, pewnie siedziałbym przed telewizorem i podziwiał mecze lig topowych, europejskich pucharów i takie tam. Może wtedy kilka razy w roku wybrałbym się na Camp Nou czy inne Anfield. Zdecydowanie jednak bardziej atrakcyjne dla mnie są czasem rozgrywki, w których, bez względu na warunki, nieznani prawie nikomu piłkarze grają za przysłowiowe piwo i kiełbasę z pomeczowego grilla. Tu każdy mecz ma swoją historię – tłumaczy, także sam sobie…
Przerwa zimowa to zawsze trudny czas dla osób takich jak pan Janusz. Kilkumiesięczna przerwa w ligowych terminarzach (zwłaszcza) niższych klas bywa bardzo uciążliwa. Nasz bohater też już nie może się doczekać powrotu piłkarzy, a przede wszystkim swojego, na boiska.
– Już pytałem rzecznika mojego ulubionego klubu, gdzie odbędzie się sparing z Banikiem Ostrawa. Lubię sparingi choćby z tego względu, że jest większy dostęp do zawodników. Nie ma ochrony, można spokojnie pogadać. Ma to swój urok. W sobotę więc pewnie zacznę sezon, choć z głodu kibicowania byłem już na trzech meczach hokeja w tym roku. Sparing ma być podobno blisko Zabrza, więc pewnie się wybiorę. Obowiązkowo z mamą – podkreśla Janusz Długokęcki.
Szymon Tomasik