Aktualności
Artur Andruszczak uczy dzieci zaangażowania i wciągnął go klimat niższych lig
Co sprawia, że w wieku prawie 43 lat zawodnik, który rozegrał 171 meczów ekstraklasy, gra obecnie na najniższym szczeblu w swoim województwie, czyli w Klasie B?
Zawsze byłem ciekawy klimatu panującego podczas meczów Klasy B i wokół nich. Piwka na trybunach i lecących z nich wiązanek słowno-muzycznych. Tego całego kolorytu, niezobowiązującej atmosfery. Połknąłem bakcyla, sprawia mi ogromną przyjemność w tym uczestniczyć. W sezonie 2016/17 też graliśmy z rezerwami Stilonu w Klasie B. Można powiedzieć, że założyłem ten zespół. Później weszliśmy do A-Klasy, ale po roku na tym poziomie zespół się rozwiązał. I teraz od września ubiegłego roku znów walczymy w B-Klasie.
Nie tylko pan gra, ale jest też trenerem swojego piłkarskiego dziecka.
Trenerem… Chyba aż tak nie można tego nazywać. Mam licencję, więc jestem. Traktujemy to jako zabawę. Spotykamy się raz w tygodniu, do tego mecz.
Na razie całkiem nieźle się bawicie, bo po rundzie jesiennej zajmujecie drugie miejsce. Jaki jest plan na wiosnę?
Właśnie zaczynamy przygotowania. Nie możemy przegrać meczu. Jesteśmy wiceliderem, mamy dwa punkty straty do Warty Wawrów, która zebrała fajnych chłopaków i ma mocny skład. Żeby awansować z Serie B do Serie A, bo tak nazywam te rozgrywki, nie możemy sobie pozwolić na jakąkolwiek stratę punktów. Jesienią dwa razy się potknęliśmy, przydarzyły nam się jedna porażka i jeden remis. Było trochę braków kadrowych, graliśmy w niepełnym składzie. Z Wartą jednak u siebie wygraliśmy, więc jeśli wiosnę skończymy z kompletem punktów, to ją przeskoczymy. Trzeba więc „tylko” wszystko wygrać. Nie ukrywam, że wspomagamy się chłopakami z juniorów czy nawet z pierwszego zespołu, co powinno nam ułatwić zadanie. Nasza drużyna to grupa mieszana. Jest trochę starszych piłkarzy, którzy wcześniej w ligach nie grali, kilku sponsorów. Różnie to więc z poziomem bywa. Ale jeśli na najtrudniejsze mecze zmontujemy ekipę, powinno być dobrze. Zwłaszcza u siebie, gdzie gramy na boisku ze sztuczną murawą. Równym, co na tym szczeblu nie zawsze jest możliwe. Wtedy też gra sprawia więcej przyjemności.
Czy poza grą i prowadzeniem rezerw jest pan jeszcze jakoś zaangażowany w pracę w Stilonie?
Nie. Byłem trenerem w III lidze, zaczynałem od młodzika, potem junior starszy i seniorzy. Zmieniła się władza i nasze drogi się rozeszły. Teraz nawet nie miałbym czasu na większe zaangażowanie, choćby z uwagi na pracę w Akademii Młodych Orłów, której w Gorzowie jestem koordynatorem.
Jak pan ocenia projekt i pracę w nim?
Super. Realizuję się. Zupełnie inna praca niż w klubie. Mam tu wyselekcjonowaną grupę o podobnych umiejętnościach. W klubie trzeba grupę podzielić na mniejsze, ze względu na różny poziom. W AMO wszyscy trenują tak samo, w fajnym środowisku, bardzo szybko robią postępy. Projekt AMO szczególnie sprawdza się w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma wiodącej akademii, na przykład klubu z ekstraklasy, gdzie dzieci dążą, żeby tam być. Wyrównuje szanse. Dzieci mają trzy treningi w klubie, do nas przychodzą na dwa. Pięć jednostek w tygodniu plus mecz, to już fajne liczby. Najbardziej się cieszę, że się wzajemnie napędzają. Jest rywalizacja, a dzięki niej poziom idzie w górę.
Chciałby pan jeszcze pracować z seniorami na wyższym poziomie niż rekreacyjna Klasa B?
Nie wykluczam, nie mówię nie. Musiałbym jednak podnieść kwalifikacje. Mam licencję UEFA A, przydałaby się UEFA Pro. Na dzień dzisiejszy jednak realizuję się w piłce młodzieżowej. Napędza mnie to, czerpię satysfakcję z postępów dzieci. Czasem aż mnie głowa boli, tyle wiedzy chciałbym przekazać. Jestem bardzo zaangażowany, w domu analizuję, planuję, kombinuję.
Bezboleśnie przeskoczył pan z roli zawodowego piłkarza do obecnego etapu życia.
Faktycznie, płynnie to wszystko przebiegało. Prowadziłem sklep spożywczy, sklep z ubraniami, ale cały czas byłem związany z piłką. W Stilonie pracowałem z grupami młodzieżowymi, później seniorami. Teraz AMO, jestem też trenerem personalnym w siłowni, prowadzę indywidualne treningi piłkarskie. Cały czas w ruchu. Sylwetka nienaganna. Odnajduję się. Robię to, co lubię.
Nawet o politykę pan zahaczył.
Cztery lata zasiadałem w Radzie Miasta Gorzowa Wielkopolskiego. W 2018 roku do ponownego wyboru zabrakło mi 60 głosów. Podwoiłem ich liczbę w porównaniu z poprzednimi wyborami, ale to i tak okazało się za mało. Nie był to jednak mój priorytet. Gdy byłem radnym, pomogłem na ile mogłem. W tym czasie powstały w Gorzowie nowe boiska. Oczywiście to nie tylko moja zasługa, ale na każdym spotkaniu z prezydentem czy na sesji powtarzałem, że trzeba inwestować w infrastrukturę. W Gorzowie nie było żadnego pełnowymiarowego sztucznego boiska! Pierwsze powstało rok temu, a obok niego pełnowymiarowe trawiaste. Niewiarygodne. Musieliśmy jeździć do Barlinka czy Międzyrzecza na sparingi. Teraz są już dwa boiska ze sztuczną nawierzchnią. Drugie zbudowała Warta z pomocą miasta. To ważne, bo można układać nawet najlepsze plany treningowe, ale trzeba jeszcze mieć gdzie je realizować. Ile ja się nakombinowałem, gdy pracowałem z seniorami! Uroki trenowania zespołów w niższych ligach. Nie ma to jak ekstraklasa, gdzie trener zajmuje się głównie taktyką i mobilizacją, resztę roboty wykonuje sztab.
Czy zgodzi się pan, że gdyby podsumować pana karierę piłkarską, najcelniej byłoby użyć sformułowania „solidny ligowiec”?
Nie byłem wybitnym piłkarzem. Bazowałem na dobrym przygotowaniu motorycznym i bardzo dużym zaangażowaniu. Pełniłem rolę zadaniowca. Nie wyróżniałem się kreatywnością, ale spełniałem oczekiwania trenerów. Mało strat, dużo odbiorów, niezła gra jeden na jednego w bocznych sektorach. No i dzięki temu kilka meczów w ekstraklasie udało się rozegrać. Dziś też powtarzam młodym piłkarzom, że dla każdego jest miejsce w zespole. Nie wszyscy muszą być kreatywni, każda pozycja potrzebuje innego typu zawodnika. Jedna cecha jest wspólna i powinna dominować – trzeba bardzo chcieć i być pewnym swoich umiejętności. To już dużo. Resztę można wyćwiczyć.
Wycisnął pan, ile się dało?
Pewnie można było więcej osiągnąć, ale zdrowie nie pozwoliło. Przed 21. rokiem życia przeszedłem sześć operacji. Pierwszą, na kolanie, w wieku 15 lat. W tamtych czasach dochodziło się do siebie pół roku, bez rehabilitacji, treningu przygotowawczego. Wychodzi na to, że straciłem trzy lata w kluczowym okresie rozwoju. W seniorach zadebiutowałem w wieku 15 lat i 9 miesięcy. W I lidze, czyli wtedy na drugim poziomie rozgrywek. Od 16. roku życia trenowałem z seniorami, więc mój okres szkolenia był bardzo krótki, dynamiczny. W seniorach nie ma czasu na szkolenie. Jest przygotowanie do meczu. Dawne dzieje, inne czasy. Zimą podczas przygotowań nie dotykaliśmy piłki przez kilka tygodni.
Ma się pan jednak czym pochwalić. Był pan członkiem drużyny trenera Andrzeja Zamilskiego, która w 1993 roku została mistrzem Europy do 16 lat.
To było już po pierwszej operacji. Najpierw mistrzostwo Europy w Turcji, później 4. miejsce w mistrzostwach świata w Japonii. Sukces niebywały, który do dzisiaj procentuje. Mówi się, że najpierw ty pracujesz na nazwisko, a później nazwisko pracuje na ciebie. W moim przypadku to się sprawdza. Oczywiście, trzeba temu pomagać ciężką pracą i cały czas się rozwijać. Ale nikt mi już tego nie odbierze. Często, gdy jestem przedstawiany, słyszę: „Artur Andruszczak, mistrz Europy do lat 16”. To miłe. Nie każdemu jest to dane, nawet w grupach młodzieżowych. W nas wtedy mało kto wierzył. Pojechaliśmy, zdobyliśmy i było fajnie.
Z tamtego zespołu tylko Mirosław Szymkowiak, Mariusz Kukiełka i Arkadiusz Radomski poważnie zaistnieli w pierwszej reprezentacji. Andrzej Bledzewski i Maciej Terlecki zaliczyli w niej epizody. Mało…
Od lat jest w tym problem. Nawet, gdy mamy sukcesy w grupach młodzieżowych, przeskok do seniorów jest tak duży, że niewielkiej grupie udaje się go dokonać. Dziś to się już zmienia, wiodące akademie lepiej do niego przygotowują. Junior starszy powinien trenować jak senior, żeby nie było potrzeby adaptacji, lecz od razu płynnie wchodził w drużynę. Nadal jednak dużo talentów ginie.
Utrzymuje pan kontakty z kolegami ze złotej drużyny?
Z Jackiem Magierą często mam kontakt, z Mirkiem Szymkowiakiem, widujemy się z Andrzejem Bledzewskim na turnieju u Olka Moskalewicza w Świdwinie. Gdy mieszkałem pod Poznaniem, często też spotykałem Marcina Drajera. Regularnych spotkań czy zlotów jednak nie organizujemy. Może trzeba by było zagrać jakiś mecz? Na przykład z kadrą Michała Globisza, która też była mistrzem Europy do 18 lat w 2001 roku. Paka na pakę. O pakę.
Rozmawiał Szymon Tomasik