Aktualności
[50 historii] Jerzy Rejdych – 80-letni trener-legenda wciąż pracuje i chce się rozwijać
Kwarantanna związana z pandemią koronawirusa to trudny czas dla wszystkich, ale dla takich osób jak Jerzy Rejdych – szczególnie. Energiczny, nie potrafi usiedzieć w miejscu, żyje piłką od rana do wieczora, a trening to dla niego świętość. Nie wyobraża sobie dnia bez treningu. Gdy tylko są chętni, nie ma dla niego problemu, by zorganizować i przyjść na indywidualne zajęcia z jedną czy dwoma piłkarkami.
– Jest to niezwykle trudny okres, trudno usiedzieć. Staram się ten czas wykorzystać dla siebie, również oczywiście w sensie ruchowym, na tyle na ile pozwala mi kolana, bo trochę się już w nim PESEL zadomowił i dokucza. Nie jest łatwo. Brakuje mi kontaktu z ludźmi, z dziećmi, z którymi się najlepiej czuję. Trzeba go przeżyć. Jestem poza Lublinem, pozostały wyjścia z psem i rower. Okolica jest ładna i pusta, więc aktywność ruchowa nie jest zagrożeniem ani dla innych, ani dla mnie. Nie jest łatwo nikomu związanemu z piłką. Nie ma co się jednak denerwować rzeczami, na które nie mamy wpływu. Trzeba je zaakceptować i czekać aż wszystko się unormuje. Ruch i kontakt z ludźmi to najlepsze lekarstwo na to, żeby życie nie uwierało. Czas swoje robi, nie da się ukryć, ale jeśli ma się coś, co napędza, dla czego chce się rano wstać i gdzieś pójść, żyje się łatwiej i przyjemniej. Szczególnie spotkania z dziećmi i młodzieżą zawsze są lekcją pedagogiki. Wspomaganie ich w świadomym odbieraniu tego, co się dzieje czy wytłumaczenie trudnych chwil, które przechodzą, są dla mnie bardzo ważne – mówi pan Jerzy.
Dziś jest jedną z najbardziej znanych, lubianych i szanowanych postaci w lubelskim środowisku piłkarskim. Na szacunek pracuje kilkadziesiąt lat.
– Trener to nie tylko działalność sportowa, lecz także w innych dziedzinach życia. Kto jest ktoś. KTOŚ. Jego oddziaływanie ma o wiele szerszy zasięg – streszcza swoje podejście do pracy z ludźmi Jerzy Rejdych. – Dzieciom miłość rodzicielska powinna być dana w momencie przyjścia na świat. Natomiast nie zawsze ona jest w takim wymiarze, jakiego dziecko by oczekiwało. Życie robi się coraz trudniejsze i dla rodziców, i dla dzieciaków. Szczególnie dla dzieciaków. Uważam, że są przeciążone, także ślepym działaniem rodziców chcących im jak najwięcej dać. Trzeba jednak dawać sensownie i w małych dawkach. A nie ładować dzieciakowi tyle, że nie może tego udźwignąć. Dzieci często dziś więcej pracują niż dorośli. Szkoła w dużej mierze odciążając siebie przekazała ten ciężar dzieciakom. Osiem godzin w szkole, do tego jeszcze dwie-trzy godziny trzeba siedzieć w domu, by wszystkiemu podołać, to już jest ponad miarę. A jeszcze przychodzą dodatkowe zadania od rodziców, które pociecha ma zrealizować, „bo jej w życiu będzie łatwiej”. Czy na pewno? Wymagania nieraz przerastają możliwości. Zajmuję się pracą z młodzieżą ponad 50 lat. Spotykałem dzieci z różnych środowisk, w różnych miejscach, z różnymi problemami. Często dzieciaki przychodziły do mnie z tym, o czym na pewno ojciec czy matka nie wiedzieli. Widocznie znaleźli posłuch, widzieli we mnie nie prokuratora, lecz adwokata. A często jest tak, że się do dzieci mówi, ale się z nimi nie rozmawia. Klub często bywa jedynym miejscem, w którym dziecko słyszy, że jest fajne, wartościowe i potrzebne. Miałem w życiu różne przypadki. Matka zmarła, ojciec w więzieniu, zostało trzech chłopców. Pogrzeb się odbył, przy grobie zostałem tylko ja o oni. I trzeba się było nimi zająć. Wyrośli na ludzi – mówi nie bez dumy.
– W regionie chyba wszyscy trenera kojarzą, gdzie nie pojedziemy – większość trenera zna, kojarzy, nierzadko trener drużyny przeciwnej jest jego wychowankiem. Postać nietuzinkowa. Jako człowiek bardzo bezpośredni, mówi prosto w oczy, nie bawi się w konwenanse, nawet gdy rozmawia z jakimś oficjelem z Lubelskiego Związku Piłki Nożnej czy ratusza. Jako trener – stara szkoła. Potrafi głośno krzyknąć. Jest też jednak przy tym bardzo wrażliwy i ktoś, kto obserwowałby tylko jego reakcje przy boisku, nie uwierzyłby, jak potrafi rozmawiać z dziewczynami w szatni. Taki ma styl – charakteryzuje Rejdycha Paweł Basznianin, koordynator w klubie Perły Lublin, gdzie szkoleniowiec uczy futbolowego rzemiosła od 2016 roku, łącząc pracę z dziewczynami z prowadzeniem chłopców w BKS-ie Lublin.
Do Pereł Rejdych trafił przypadkiem. Przechodził z psem obok boiska, na którym akurat odbywał się trening. Przystanął, po patrzył i… wziął się do roboty. Odezwała się pedagogiczna i trenerska dusza. Pan Jerzy jest nieustraszonym rycerzem idei poprawnej gry w piłkę. Nie przejdzie obojętnie obok żadnego dziecka kopiącego futbolówkę z niedbale ułożoną stopą
– Nikomu nie odpuści. Od razu się zainteresował, w jaki sposób dziewczyny układają stopy podczas zajęć z piłką. I tak się „zakręcił” przy tej drużynie, że w niej został. Początkowo pracował jako wolontariusz, około półtora roku, aż w końcu został trenerem pierwszej drużyny. Trwało to dwa sezony. Później został trenerem juniorek i młodziczek zarazem, które trenowały w jednej grupie. Obecnie jest trenerem tylko juniorek. Nadal jednak chodzi na mecze seniorek, czasem zajrzy też na trening seniorek i młodziczek. Obserwuje i zawsze chętnie służy dobrą radą – cieszy się Paweł Basznianin.
– To się pokazało, tam skorygowało, tu podpowiedziało. I tak się z nimi skumałem. Bardzo fajna grupa, dziewczyny chętne do pracy, do grania. Gdy zaczynałem, drużyna była oparta na zawodniczkach spoza Lublina, studentkach. Przychodziła przerwa letnia, część wyjeżdżała na Saksy, część wracała do domu. Powstawała luka. Rada w radę, trzeba było stworzyć grupę dziecięcą, stanowiącą zaplecze i zabezpieczenie na przyszłość, związaną z Lublinem. Mam szansę się wyżyć, bo łącząc pracę w BKS-ie i Perłach zajęcia prowadzę praktycznie cały tydzień, trzeba się też do nich przygotować. Nie ma kiedy zardzewieć. Przebywam z młodymi ludźmi, często muszę spojrzeć na współczesny świat z ich poziomu. Co jakiś czas wszystko się zmienia. Charakter ludzki, podejście do życia. Świat się zmienia, to i ludzie się zmieniają, choć natura jako taka oraz problemy, które człowiek ma ze sobą i otoczeniem są zawsze generalnie takie same. Meritum w nas jest takie samo – podkreśla dziarski 80-latek. Urodziny świętował w styczniu. I choć nie pozwala dzieciom jeść słodyczy, tym razem zrobił wyjątek i pojawił się na treningu z pysznym tortem.
W głosie Jerzego Rejdycha słychać, że piłka kobieca stała się jego oczkiem w głowie. Po szkołach w Lublinie i okolicznych miejscowościach rozniósł bezinteresownie kilka tysięcy ulotek zachęcających dziewczynki do gry w piłkę. Na obozach pływa z dziewczynami, gra w siatkówkę, siatkonogę, koszykówkę. Nie skupia się tylko na piłce, dba o wszechstronny rozwój.
– Uwielbiam wszystkie sporty. Jeżdżę dobrze na nartach, jeżdżę dobrze na łyżwach, bo grałem w hokeja. Próbowałem koszykówki, wszystkiego. Siatkonoga? Były czasy, gdy to stało się nałogiem. Przychodziło się półtorej godziny przed treningiem, zostawało godzinę po. Towarzysko i na pieniądze. Wspaniała sprawa. Znakomita forma treningu. Nauka przyjęć i uderzeń, bo do tego dochodzi rywalizacja, są punkty, jest pełna mobilizacja – wymienia Jerzy Rejdych.
Do niedawna jego kolejną namiętnością był tenis. Z powodu kłopotów z kolanem zszedł jednak z kortu. Przynajmniej na jakiś czas.
– Bardzo mnie to zabolało. Próbuję, na ile to możliwe, ale z takiego regularnego grania dwa razy w tygodniu jak do niedawna musiałem zrezygnować. Niewykluczone jednak, że uda się powoli wrócić – ma nadzieję nasz bohater.
Na szczęście kłopoty z kolanem nie uniemożliwiają oddawać się innej sportowej pasji – jeździe rowerem. Pan Jerzy nie ma problemu z przejechaniem kilkudziesięciu kilometrów dziennie. Często dojeżdża tak na treningi i mecze, wspomniane ulotki też rozwoził na dwóch kółkach. Niewiele brakowało jednak, by miłość do roweru stałą się przyczyną tragedii, gdy wracającego z treningu Jerzego Rejdycha potrącił samochód.
– Od pewnego czasu nie mam samochodu, nad czym nie ubolewam, bo coraz trudniej jeździć po mieście. Zdecydowanie wolę rower. Raz, że człowiek dodatkowo się rusza, co sprawia mi dużą frajdę, dwa – jest praktyczniejsze. Nie ma problemu z parkowaniem, dojechaniem. W zeszłym roku miałem „przygodę”. Wracałem alejką po treningu i jadący dość szybko samochód skręcił w stronę, którą jechałem. Odskoczyłem na bok, upadłem. Rozwaliłem nogę, uderzyłem chyba podudziem w pedał. Byliśmy obaj zszokowani. Krew się leje, zostawiłem rower, pojechałem do szpitala, zaszyli, dali zastrzyki odpowiednie i na tym się skończyło. Nic poważnego się nie stało. Za kilka dni byłem na treningu – opowiada trener.
Zanim Jerzy Rejdych poświęcił się pracy z dziećmi, przez kilkadziesiąt lat próbował piłkarskiego chleba jako trener i zawodnik na różnych szczeblach, niemal w całej Polsce, a także w Stanach Zjednoczonych.
Jakim był piłkarzem?
– Zaczynałem karierę jako prawy obrońca, mimo że nie należałem do ludzi wysokich i mocno zbudowanych. Widocznie przed pierwszym meczem doszli do wniosku, że tam najmniej popsuję. Pojechałem na mecz z ludźmi żonatymi, dzieciatymi. To były zupełnie inne czasy, graliśmy systemem WM. Często jeden obrońca stał przy jednym słupku, drugi przy drugim i rozmawiali sobie z bramkarzem, gdy piłka była daleko. Gdy się zbliżała, startowali. Obrońcy grali tylko do połowy. Pamiętam z tego pierwszego meczu jak stoper, który za mną grał, krzyczał do mnie: „W niego!”. No to Jurek zamykał oczy i w niego. Na tym polegała cała moja gra. Tak zacząłem. Gdy przyjechałem do Lublinianki byłem już pomocnikiem, trener widział, że mam zmysł do grania. I tam grałem cały czas. Raz z boku, raz w środku. Ta pozycja mi najbardziej odpowiadała. Byłem jak najmniej zależny od partnerów. To ja tworzyłem grę. Miałem kontakt i z tymi, którzy byli za moimi plecami, i tymi przede mną. Ja decydowałem komu i gdzie zagrać. Robiłem to przyzwoicie, choć oczywiście nie da się grać tyle lat na tym samym poziomie. Bywały wzloty i upadki. To była moja pozycja. Szczególnie uwielbiałem grę krótką, kombinowaną. Jednym z moich atutów było to, że mogłem zabiegać konia. Nie należałem do sprinterów, ale wytrzymałość miałem końską. Może i dlatego omijały mnie kontuzje. Ruch mnie cieszył i do tej pory cieszy. Nigdy nie zdarzało się, że ktoś musiał mi podpowiadać, żebym się ruszył czy wyszedł na pozycję. To raczej ja tego oczekiwałem od tych, z którymi grałem i których trenowałem. Jeśli nie chcesz się ruszać, zmień dyscyplinę. Podstawą gry w piłkę nożną jest ruch, jest bieg. Ówczesne metody były dla żelaznych organizmów. Byliśmy pod presją tych, którzy byli na piedestale sportowym: Rosjan i Niemców z NRD. Tam się nikt nie liczył z ludźmi. Setki skoków na betonie, tysiące przebiegniętych kilometrów. To była podstawa. Nie było też właściwej opieki medycznej, lekarzy sportowych. Wspomaganie? Kotlet schabowy i kapusta z grochem. Często nie było też ciepłej wody. Zdarzało się, że miałem 10-kilogramowy pas na biodrach i dymałem na Kasprowy Wierch i z powrotem. Kto przeżył, ten żył. Kto nie przeżył, trudno, jego sprawa. Grało się zupełnie inaczej. Starałem się używać jak najwięcej prostych środków. Nie interesowało mnie noszenie piłki na nosie. Kiedyś sławny był Janusz Chomontek, który potrafił przejść 15 kilometrów żonglując lewa, prawa, ale w piłkę nie grał. Najważniejsze, żeby twoje podanie było przemyślane, celne, w określonym miejscu i określonym czasie. To stanowi o artyzmie piłkarza. Nie mówię, że byłem artystą, ale jeśli w ciągu meczu masz piłkę przy nodze trzy minuty, musisz sobie z nią znakomicie radzić, żeby zespół miał z tego korzyść. Nie ma indywidualizmu. U nas jest walka, a wszędzie decydują umiejętności. Najistotniejsza umiejętność u trenera to wyciągnięcie z zawodnika tego, co jest u niego najlepsze. Z tego się składa zespół. A u nas wszystkich traktuje się jednakowo, wszyscy ćwiczą tak samo i to samo. Szybkościowiec nie może trenować jak wytrzymałościowiec. Najważniejsze jest pierwsze pięć metrów, odejście od przeciwnika. Często się to zabija. Uczenie napastnika gry tylko „z klepy” też nic nie daje. Gdy ktoś ma wrodzony drybling, zastrzeliłbym tego, kto krzyczy: „Dlaczego kiwasz?”. To jest dar boży. Tego się nie da nauczyć. Trzeba to po prostu umieć ukierunkować z korzyścią dla zespołu – opowiada niemal jednych tchem. Z niebywałą zdolnością do wychwytywania i zapamiętywania szczegółów. Jakby wydarzenia, które wspomina działy się nie 30, 40 czy 50 lat temu, ale nie dalej jak wczoraj.
Do Lublina i wspomnianej Lublinianki trafił z Trzebini, miasta położonego w połowie drogi między Katowicami a Krakowem. Na pierwszy trening przyszedł mając osiem lat. A właściwie został przyprowadzony przez ojca, byłego piłkarza. Do pierwszego zespołu trafił w wieku 14, może 15 lat.
– Zaczynałem A-Klasie jako szczeniak. Debiut – z Nadwiślanem w Krakowie. Wypadł na tyle korzystnie, że zostałem w pierwszym zespole na stałe. Później nastąpiła reorganizacja, grałem w Hutniku Trzebinia w III lidze. Były propozycje z Cracovii, kandydowałem do reprezentacji Krakowa. W 1959 roku za namową znajomego przyjechałem do Lublina, Lublinianka była w III lidze. Na tyle się spodobałem, że chcieli mnie zatrzymać, pomóc dostać się na studia. Wróciłem jednak do domu i pomyślałem: „Cholera, przecież ja to wszystko mam na miejscu. Będę przy rodzinie, warunki bytowe w moim klubie też mam zapewnione”. Rozmyśliłem się. W tym czasie jednak mój późniejszy teść był propagatorem połączenia Lublinianki z Unią, klubem wojskowym. Stała za tym chęć darmowego pozyskiwania i łatwiejszego utrzymywania zawodników. Trafiłem więc do Lublina do wojska. Unia była wtedy mistrzem województwa i szykowała się do decydującej fazy walki o II ligę. Skończyłem unitarkę i zostałem przeniesiony do drużyny. Było nas ponad 50 z obu klubów, walka była zażarta. Trenowałem z drużyną, ale nie mogłem grać, bo nie uczestniczyłem we wcześniejszej fazie rozgrywek. Po awansie załapałem się jednak na obóz i w pierwszym meczu w II lidze wyszedłem w pierwszym składzie WKS Lublinianki. Nadkomplet widzów, przeciwnikiem Gwardia Warszawa, która spadła z I ligi. Przeciwnik był więc niezwykle trudny. Skończyło się 1:1. Jednocześnie byłem członkiem kadry województwa, zagrałem na przykład w meczu Lewski Sofia – Reprezentacja Lublina. W Lewskim wystąpiło czterech piłkarzy, którzy zagrali później w mistrzostwach świata w Chile. Nas 10 z Lublinianki i jeden Edek Widera z Motoru. Konkurencja była bardzo duża, do Lublinianki trafiali piłkarze z całego kraju. Inny wojskowy klub, Legia, miał pierwszeństwo i sprawdzał wszystkich zdolniejszych, ale często gdy ktoś tam nie pasował, trafiał do Lublinianki. Niestety, po roku spadliśmy, nie daliśmy rady. Było to bardzo przykre, bo kibicowało nam mnóstwo ludzi, często siadali nawet na drzewach otaczających stadion Lublinianki. Pamiętam radość po wygraniu meczu o awans, 2:0 z Górnikiem Wałbrzych. To był początek grudnia, graliśmy wtedy systemem wiosna – jesień, przymrozki, zimno, a niektórzy kibice w euforii kąpali się razem z zawodnikami pod prysznicami. W kapeluszach, w jesionkach, pod krawatem! To było nieistotne, nieważne. Lublinianka była w II lidze! Niesamowita radość. Gdy już w II lidze wróciliśmy z Gdyni, gdzie wygraliśmy z Arką, wieziono nas przez Lublin dorożkami, a ludzie wiwatowali. Normą był tłum gromadzący się pod redakcją gazety w oczekiwaniu na wynik wyjazdowego meczu naszego czy Motoru. Po spadku niestety nie udało się zdobyć mistrzostwa województwa, by wziąć udział w walkach o awans – wspomina Rejdych.
Jesienią 1962 roku, po skończeniu służby wojskowej, wrócił do Trzebini. Tym samym nie miał przyjemności pracować z Kazimierzem Górskim, który był szkoleniowcem Lublinianki w latach 1963–64.
– Z perspektywy czasu bardzo żałuję, że nie było mi dane – nie ukrywa pan Jerzy. – Wtedy jednak nie mogłem tego przewidzieć. Uważałem, że wolę swobodę niż stanie na baczność, chociaż wojsko nie zrobiło mi nic takiego, żeby mnie zniechęcić. Warunki mieliśmy świetne. Tyle, że trzeba było chodzić w mundurze. Poza tym propozycja pozostania nie była atrakcyjna. Klub nie musiał się starać, by zatrzymywać cywilów, skoro cały czas trafiali do niego utalentowani żołnierze. Dostawali gotowych ludzi, bez kosztów, zależnych od władzy wojskowej. W każdej chwili można było delikwenta wsadzić do kozy albo wysłać do Orzysza czy Gołdapi – przypomina Rejdych.
W Trzebini pograł tylko pół roku. Kolejnym przystankiem w karierze była Stal Mielec.
– Przyjechano wieczorkiem, spakowano do auta i wywieziono do Mielca. Targi trwały trzy miesiące. Hutnik nie chciał mnie puścić, byłem ważną postacią zespołu, rozwinąłem się jako piłkarz, dojrzałem jako człowiek. Stal miała argumenty, ja też chciałem tam trafić, żeby grać na wyższym poziomie. W Hutniku była III liga raczej bez perspektyw na szybki awans – mówi obiecujący wtedy piłkarz.
Przygoda ze Stała potrwała dwa lata, po czym los ponownie rzucił Jerzego Rejdycha do Lublina. Jeszcze w wojsku poznał w tym mieście żonę, a Lublinianka była ciągle w II lidze.
– Gdybym w Mielcu dostał od razu mieszkanie, może inaczej by się to potoczyło. Urodziła nam się córka, ciągłe dojazdy. Młodzi ludzie, chcieliśmy być razem. Mój teść był wtedy członkiem PZPN i wykorzystaliśmy przepis o możliwości łączenia rodzin. PZPN wyraził zgodę na transfer. I tu mój rozwój jako zawodnika się zatrzymał. Po roku z Lublinianką spadliśmy z II ligi. Klub nie miał zbyt wiele do zaoferowania i stwierdziłem, że na takich warunkach nie jestem w stanie utrzymać rodziny na przyzwoitym poziomie. W międzyczasie zainteresowała się mną Avia Świdnik, która montowała skład mający powalczyć o II ligę. Klub zakładowy, większe możliwości. Tam spędziłem pięć lat. Zakotwiczyłem na dłużej, graliśmy w II lidze za Miecia Gracza, w III lidze. Zacząłem się już jednak zastanawiać, co dalej. W 1968 roku, w wieku 28 lat, zdobyłem pierwsze uprawnienia szkoleniowe – pomocnika instruktora. Potem jeszcze kurs instruktora prowadzony przez PZPN w Kluczborku. Gdy miałem 34 czy 35 lat zgłosiła się do mnie III-ligowa Stal Poniatowa i się tam przeniosłem, jeszcze jako zawodnik. Po trzech, może czterech meczach mój ówczesny trener Zygmunt Kuś mówi: „Słuchaj, Jurek, ja już nie daję rady, niczego tych chłopców już nie nauczę, moje możliwości się skończyły. Chciałbyś wziąć zespół?”. Dotychczas dojeżdżałem tylko na mecze, trenowałem sam. Teraz się tam przeniosłem, byłem grającym trenerem. Po meczu w Olsztynie z Warmią miejscowi działacze zaproponowali transfer, ale odmówiłem. Powiedziałem: „Panowie, mam już 36 lat, różnie wszystko się może potoczyć. Nie chcę słuchać z trybun, żeby dziadek zszedł z boiska, bo przeszkadza”. Zostałem w Poniatowej. W tym czasie PZPN w porozumieniu z AWF w Warszawie stworzyli możliwości dokształcania się dla tych, których to interesuje i spełniają określone warunki: przynajmniej I klasę sportową i zdać sprawnościowy egzamin praktyczny. Zacząłem więc studia. Pierwsze dwa lata mieliśmy na miejscu, w Lublinie. Nie było żadnej taryfy ulgowej, trzeba było posiąść odpowiednią wiedzę. Po dwóch latach ci, których interesowały kierunki trenerskie szli do Warszawy, specjalność nauczycielska do filii Białej Podlaskiej. Kolejne dwa lata spędziłem więc w Warszawie. Bardzo miło wspominam ten czas. Mieliśmy znakomitą kadrę wykładowców. Ludzi znanych w Europie ze swojej wiedzy i doświadczeń. Wymagania były bardzo wysokie, co mi pasowało, bo traktowałem to poważnie. W 1977 roku obroniłem pracę magisterską i zostałem trenerem II klasy, a po pięciu latach zdałem egzamin państwowy na trenera I klasy. Już po skończeniu studiów zacząłem pracę z Motorze, zostałem pierwszym trenerem. Pracowałem z pierwszym zespołem rok. Niestety, miałem być realizatorem myśli szefów klubu. Nie akceptowałem tego. Miałem grupę juniorów, piłkarzy swoich czy z najbliższej okolicy. A szefowie co tydzień przywozili mi kogoś nowego. Nie dałem zarobić, nie dało się ze mną pracować. Rozstaliśmy się w zgodzie, chociaż miałem trochę żalu. Przy mnie młodzież miała złote czasy. Oczywiście, wymagania były bardzo wysokie, ale gdy na kogoś postawiłem, to wiedziałem, że się sprawdzi. A stawiałem chętnie, także wtedy w Motorze – przypomina.
Na kolejnych etapach swojej pracy Jerzy Rejdych odcisnął piętno na rozwoju karier kilku piłkarzy, których swego czasu można było nazwać gwiazdami polskiej piłki nożnej, a także tych, którym do miana gwiazdy niewiele brakowało. Z Lublina szkoleniowiec powędrował na Śląsk.
– Przeniosłem się do Victorii Jaworzno, gdzie trafiłem na Jana Urbana, wówczas juniora. Jaśko się bronił rękami i nogami przed przejściem do seniorów, w których wtedy w III lidze musiał grać co najmniej jeden junior. Jemu się dobrze grało w juniorach. Z wielkimi oporami udało mi się Jaśka przekonać, że warto. Niestety, nasze spotkanie trwało tylko rok. Spadliśmy z III ligi, zespół złożony w wyniku fuzji Victorii i Górnika był skłócony, działacze również – twierdzi Rejdych.
Wrócił do domu, zaczął się sezon i pojawiła się propozycja z II-ligowego Włókniarza Pabianice.
– Pojechałem tam jako ratownik, zespół wygrał chyba tylko dwa z 11 meczów. Okazało się na miejscu, że zawodnicy są dobrej klasy, a drużyna jest w stanie grać na bardzo przyzwoitym poziomie. Wygraliśmy z liderem Zagłębiem Wałbrzych. Mówiono: „Przyszedł cudotwórca”. Na wyjazdach remisowaliśmy, u siebie wygrywaliśmy. Ciągle to było mało, zwłaszcza że za zwycięstwo przyznawano dwa punkty, ciągle śmierć zaglądała nam w oczy. Przegraliśmy najpierw z Lechią Gdańsk u siebie, później w Wałbrzychu i spadek był przesądzony. W ostatnim meczu przyjechał Jurek Kopa z Pogonią Szczecin i mówi: „Wariaci, co wyście zrobili, że spadliście. Przecież widziałem, jak gracie”. Dodam tylko, że to były czasy, gdy dobry zespół często nie wystarczał, żeby wygrać mecze. Wiele rzeczy układano poza boiskiem – nie ukrywa legenda lubelskiej piłki.
W Pabianicach spotkał kolejnych młodych-zdolnych
– Zwróciłem uwagę między innymi na Piotra Nowaka. Jego ojciec Józek był piłkarzem ŁKS-u, chłop z wielkim humorem. Często się spotykaliśmy, zwłaszcza że trenował młodzież we Włokniarzu. Wpuszczałem Piotrka do grania w II lidze, chociaż niektórzy pukali się w głowę, bo miał wtedy pewnie z 16 lat, w dodatku był niewielkiej postury. Bardzo zdolny. Raz, drugi, trzeci… Dobrze gra. To ja za telefon do pana Mieczysława Broniszewskiego, wówczas trenera kadry juniorów do 17 lat i mówię: „Słuchaj, kolego, mam tu takiego chłopca, który wart jest zainteresowania”. Oddzwonił za parę dni z informacją, gdzie Piotrek ma się pokazać. Zimą na obozie przygotowałem dla Piotrka specjalny trening. Pojechał na sprawdzian. Latem, już po spadku, udaliśmy się do Węgorzewa na obóz. W tym czasie w Suwałkach odbywał się mecz Polska – Rumunia do 17 lat i Piotrek już był kapitanem reprezentacji. Dostał solidnego kopa. Wtedy przyszedł też do Włókniarza Mirosław Sajewicz, z Wrocławia, ale po rocznej przerwie. Pracowałem z nim indywidualnie pół roku, miał mnóstwo zaległości. Zimą graliśmy w Pabianicach sparing z Widzewem Łódź, w pełnym składzie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Wygraliśmy 2:0 lub 2:1. Mirek zrobił furorę. Po tygodniu Widzew przyjechał po Sajewicza. Oberwało mi się wtedy po tym, gdy powiedziałem drużynie, że życzę sobie i im wszystkim, żeby takich gości, w takiej sprawie, przyjeżdżało tu jak najwięcej. Były pretensje, że mamy walczyć o powrót do II ligi, a ja wygaduję takie rzeczy. A jak mogłem być niezadowolony, że bierze od nas piłkarza najlepszy zespół w Polsce, jeden z lepszych w Europie?! Rzekomo nie wierzyłem w awans i się rozstaliśmy – rozkłada ręce Rejdych.
Jego drogi z Nowakiem, późniejszym kapitanem pierwszej reprezentacji, się jednak nie rozeszły.
– Piotrek po odejściu z Widzewa podpisał kontrakt z Motorem. Nie przeradzało się to jednak w konkretne działania. Był w Lublinie, nieraz spał u mnie, tak zupełnie na marginesie to niewiele zresztą brakowało, żeby został moim zięciem. Przesympatyczny chłopak, podobnie jak inny utalentowany piłkarz z Pabianic z tamtych czasów Paweł Szałecki. Mam dwie córki, utworzyły się dwie pary. Ale wracając do meritum. Przychodzi do mnie Piotrek i pyta: „Trenerze, co mam robić? Sezon niedługo się zaczyna, Motor gra na zwłokę, kontrakt podpisany, a tu odezwał się Zawisza Bydgoszcz”. Poradziłem mu, żeby wypiął się na Motor i skontaktował się z Zawiszą, gdzie był wcześniej w wojsku i spędził sezon. Bydgoszczanie zaproponowali, że choć nie będzie mógł grać, zostanie potraktowany jak pełnoprawny zawodnik pierwszego zespołu. Pensja, premie. I Piotrek się zdecydował. Jeśli na samym początku był traktowany w Lublinie niepoważnie, później mogło być jeszcze gorzej. W Motorze to była częsta praktyka. Brakowało na podstawowe sprawy, ale gdy jechało się po zawodnika, jakoś te pieniądze, których nie było się znajdowały – śmieje się nestor polskich trenerów.
Po powrocie z Pabianic Jerzy Rejdych zaczął pracę jako nauczyciel w szkole. Aż przyszła kolejna propozycja. Tym razem ze Stomilu Olsztyn, gdzie spotkał kolejnego piłkarza, który później zrobił karierę.
– Pojechałem, pobyłem tam rok, graliśmy w III lidze. Nie było ani warunków, ani atmosfery do awansu. Znów trafiłem jednak na kilku ciekawych chłopców w juniorach. Najbardziej znany to Adam Zejer. Podobny do Piotrka Nowaka, jeśli chodzi o budowę. Żywe srebro. Było tam dwóch działaczy – jeden szef zaopatrzenia, drugi szef partii w zakładach Stomil. Obaj chcieli mieć drużynę piłkarską złożoną z koszykarzy. „Jak to jest możliwe, żeby w drużynie grało takie małe jak Zejer?” – takie argumenty padały. I tak mu obrzydzali życie, że w końcu Adaś powiedział, że musi się z Olsztyna wynieść. Byliśmy na obozie w Nowym Targu, gdzie spotkaliśmy Motor, którego trenerem był Lesław Ćmikiewicz. Padła później propozycja od działaczy, żebym został jego asystentem. Umówiliśmy się chyba w październiku, że dadzą znać. Tak dawali znać, że przyszedł styczeń i mówią, że zaczynamy treningi. Mówię: „Jak to? Trzy miesiące się nie odzywaliście. Nie zgadzam się. Traktujecie mnie niepoważnie”. Pewnie inni im odmówili, to przypomnieli sobie o Rejdychu. Ćmikiewicz też mnie nie znał, więc nie naciskał, absolutnie nie mam do niego pretensji. Na tym obozie Adaś też wpadł im w oko. Przyszedł jednak ktoś z działaczy i powiedział: „Gdzie taki mały w Motorze będzie grał?”. Zejer trafił ostatecznie do Zagłębia Lubin i zagrał nawet kilka razy w pierwszej reprezentacji Polski – przypomina Jerzy Rejdych.
Pobyt w Olsztynie trwał półtora roku.
– Było sympatycznie, ale nie na tyle, żeby został dłużej. Zawsze jesteś obcy, zawsze nieswój. Z powrotem odezwała się Poniatowa. Graliśmy wcześniej w 1/16 finału Pucharu Polski, dwóch piłkarzy trafiło do młodzieżowej reprezentacji Polski. Bardzo sympatyczne środowisko, przyjechałem z powrotem. Równocześnie pracowałem w szkole. Później był Kraśnik, też w III lidze, tam również spędziłem rok, utrzymaliśmy się. Wróciłem do grup młodzieżowych Lublinianki – opowiada Rejdych.
Tam, a jakże, podobny scenariusz jak w przypadku Piotra Nowaka i Adam Zejera.
– Wybijał się między innymi Waldemar Kamiński. Znów polecałem go do kadr i słyszałem: „Takie małe?”. „Tak, takie małe. I ma jeszcze jedną wadę: w piłkę umie grać. Wzięliście tylko dużych i przegraliście 0:6 z Francją, gdzie grał i mały, i duży, i gruby, i chudy”. W końcu na szkoleniu udało się porozmawiał z selekcjonerem kadry Markiem Śledzianowskim i jeszcze raz przekonywałem go, żeby dał szansę Kamińskiemu. Zimą kadra juniorów przygotowywała się do meczu kwalifikacyjnego z Belgią. Przyszedłem do klubu i sekretarka pokazuje mi powołanie dla Kamińskiego. Pojechał na zgrupowanie, gdzieś nad morze. Biorę do ręki „Sztandar Młodych”, a tam w tekście napisane, że rewelacją obozu jest Waldemar Kamiński z Lublinianki. Nie dałem plamy, poleciłem odpowiedniego człowieka. W Belgii było 1:1, a Kamińskiego oraz Krzysztofa Kołaczyka z Rakowa Częstochowa chwalił wtedy Włodzimierz Lubański. Ta ja za telefon i do Widzewa. Powiedzieli, że przedyskutują sprawę i się odezwą. Nie chciałem czekać na ich dyskusje, telefon do Górnika Zabrze. Znali już chłopaka, powiedzieli, że są zainteresowani. Umówiliśmy się na przyjazd kierownika drużyny, prosili, żeby powiadomić rodziców Waldka i zorganizować spotkanie. Za dwa dni przyjechał kierownik, spotkanie u mnie w domu, są rodzice Waldka. Kierownik mówi: „Proszę państwa, nie mam dużo czasu, bo chciałbym jeszcze załatwić sprawę w klubie i od razu pojechać do Warszawy potwierdzić go do gry”. Uprzedziłem szefa klubu, pułkownika Wiśniewskiego o wizycie, nie chciałem, żeby nie był zaskoczony. Pułkownik na to: „Jurek, coś ty k… narobił! Przecież mnie z wojska wyrzucą jak się dowiedzą, że zamiast do Legii Kamiński idzie do Górnika!”. Najwięksi konkurenci, regularni kandydaci do mistrzostwa Polski. „Prezesie, ale to już się stało” – odpowiedziałem. Na szczęście udało się uniknąć kłopotów. Z rodzicami też nie było problemu. Kierownik mówi: „Szkoła załatwiona, mieszkanie załatwione, małe auto stoi pod blokiem. Wystarczy?”. Mało z foteli nie pospadali. Chłopak nie miał jeszcze 18 lat, a już takie możliwości zaistniały. Wyrazili zgodę. Chłopak z Lubartowskiej, biednej ulicy, gdzieżby kwestionowali? Kierownik pojechał do klubu, załatwił sprawę i Walduś został ulubieńcem publiczności w Zabrzu, mimo że grał tam niewiele – snuje opowieść pan Jerzy. W Lubliniance pracował też między innymi z bramkarzem Jakubem Wierzchowskim, późniejszym graczem między innymi Werderu Brema oraz dwukrotnym reprezentantem Polski.
W 1993 roku, mając 53 lata, Rejdych zrewolucjonizował swoje życie. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie spędził prawie pięć lat. Mieszkał w Rochester, nad brzegiem jeziora Ontario. Pracował tam seniorów w klubie Rochester Rhinos oraz w programie olimpijskim, gdzie był jednym z siatki skautów, których finalnym zadaniem było wyselekcjonowanie olimpijskiej reprezentacji USA na igrzyska w Atlancie. Ba! W lokalnej telewizji prowadził nawet przez kilka miesięcy program, w którym pokazywał treningi.
– Popularność piłki nożnej na poziomie amatorskim już wtedy była w USA ogromna. I jest gdzie to robić. Z moimi chłopcami wygrywaliśmy wszystko, co się dało. Prowadziłem też wykłady. Miało to też inny wydźwięk, bardzo materialny. Sport jest na takim poziomie, że stwarza możliwości dostatniego życia. Dlatego do sportu w USA ludzie się garną, rodzice chętnie przyprowadzali dzieci na treningi. Jeśli ktoś ma trochę talentu, może go wykorzystać i stara się osiągnąć poziom gwarantujący stypendium, bo studia są tam dość kosztowne – argumentuje.
Równocześnie w USA dojrzewał talent wnuka pana Jerzego, Kamila Witkowskiego, o którym głośno zrobiło się w kwietniu 2008 roku, gdy w barwach Cracovii strzelił trzy gole Lechowi Poznań i zainteresował się nim nawet selekcjoner reprezentacji Polski Leo Beenhakker.
– Kamil jest w trakcie kursu na licencję UEFA A, prowadzi zajęcia w Motorze z młodzieżą. Ma duży talent, może zostać dobrej klasy szkoleniowcem. Miał zresztą dobrych trenerów. Kamil wpadł w oko Leo Beenhakkerowi, miał pojawić się na zgrupowaniu reprezentacji Polski. Niestety, pod koniec obozu Cracovii w Słowenii po starciu z obrońcą na treningu uszkodził bark. Wyjazd z głowy. Wie pan, kto został powołany za niego? Robert Lewandowski. W młodzieżówce u trenera Andrzeja Zamilskiego gra Kamil, a na ławce siedział Łukasz Piszczek, wtedy jeszcze napastnik. Najmłodszy wnuk, Krystian, też był powoływany do reprezentacji przez Michała Globisza, ale postawił na naukę. Gdyby zagrał w kadrze, byłby traktowany jako zawodowy piłkarz i nie mógłby grać na uczelni. Dziś jest trenerem w akademii West Point. Krystian miał podpisany kontrakt z Philadelphia Union, gdy pracował tam Piotrek Nowak. Nieszczęśliwie jednak zderzył się z kimś głowami na treningu i doznał urazu – przypomina rodzinne losy dziadek braci Witkowskich.
Po powrocie ze Stanów w 1998 roku Jerzy Rejdych nie zamierzał siedzieć w domu.
– Lublinianka była w rozsypce, a ja musiałem się czymś zająć. Najpierw był Sławin Lublin, dzielnicowa drużyna, potworzyłem tam grupy młodzieżowe. Po jakimś czasie poproszono mnie, żebym poprowadził BKS Lublin. Miejscowa drużyna, pod moim domem. Również tworzyłem tam strukturę szkolenia i pracuję do dziś. Później jeszcze dla urozmaicenia i chęci spróbowania zacząłem prowadzić zajęcia z drużyną kobiet – streszcza ostatnie lata szkoleniowiec, który nie ma zamiaru przestać się rozwijać. Właśnie jest w trakcie kursu na licencję UEFA B.
Być może panu Jerzemu da się jeszcze przyłożyć rękę do wychowania kolejnego świetnego piłkarza, a właściwie piłkarki. Ostatnio bardzo dużo czasu poświęca bowiem na opiekę nad małą Alessandrą, córką Kamila Witkowskiego.
– Coś, czego się nie spodziewałem, a co sprawia mi największą radość i jest dodatkowym bodźcem do trzymania jak największej sprawności. Kiedy wróciłem ze Stanów, moja wnusia miała 2,5 roku i widziałem ją dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach wyjechała, też do USA, gdzie do teraz mieszka. Nie miałem kiedy nacieszyć się tym maleństwem. Teraz mam ogromną frajdę, że Bozia jeszcze mi dała możliwość przytulić, pobawić się, pohasać. Alessandra jest bardzo zdolna ruchowo, do niczego nie będzie się jej przymuszać, ale jeśli wykaże takie zainteresowania, to postaramy się jej pomóc. Jest to konieczne. Ludzie, którzy mieli do czynienia ze sportem, na jakimkolwiek poziomie, są zupełnie inni w środowisku, w kontaktach międzyludzkim, zupełnie inaczej patrzą na świat. Znakomity, ogromny czynnik wychowawczy. Ilu chłopców dzięki niemu udało się wyciągnąć z kłopotów. Szedłem do szkoły i dyrektorka pyta: „Panie, coś pan zrobił, że on się tak zmienił?”. Nic nie zrobiłem. Powiedziałem tylko, że jeśli jeszcze raz będę musiał pójść do szkoły, bo się źle zachowujesz, oddajesz sprzęt i wynoś się z klubu – uważa wielokrotnie nagradzany (m.in. Srebrną Odznaką PZPN i tytułem Wychowawca Młodzieży 80-lecia LZPN) trener i pedagog.
– Nie pracuje się jednak dla tego. Najważniejsze, żebyś widział, że ten mały, zapłakany Jasio, któremu szpik wisiał do brody i z którym miałeś przyjemność pracować, stał się radzącym sobie w życiu Janem. Nie ma nic wspanialszego niż gdy słyszysz jak małe dzieci mówią do siebie po kątach: „To jest ważne, bo tak powiedział trener”. Mówisz do nich, robią wielkie oczy i słuchają cię z otwartą buzią. Jeszcze wspanialsze są momenty, gdy idę ulicą, mijasz kogoś, jak przez mgłę przypominasz sobie twarz i słyszysz: „Trenerze! Jak to miło pana spotkać! Co dobrego, jak zdrowie?”. To najlepsza zapłata za wszystkie wysiłki i trudy. Pamięć ludzka najistotniejsza. Różnie się zdarza, czasem trzeba było dużo czasu komuś poświęcić. Pójść do domu, zobaczyć, w jakich warunkach mieszka, jak rodzice podchodzą do jego zainteresowań. Zdarzało się, że chłopak rok trenował, a z domu pies z kulawą nogą się nie zainteresował, nie przyszedł, nie zobaczył, czy on chodzi, do kogo chodzi, kto zacz ten trener, czy ma szansę mu nie zaszkodzić w jego wychowaniu? A że przy okazji udało się niejednemu chłopcu pomóc na tyle, że później wkładał koszulkę z orłem na piersi, tym wspanialej – podsumowuje Jerzy Rejdych.
Szymon Tomasik
Fot. Perły Lublin