Aktualności
[50 historii] Jacek Sobczak – legenda Goplanii i porywczy trener z pasją pomaga potrzebującym
Za trenerem Jackiem Sobczakiem trudnie dni. Jesienią prowadzony przez niego Zootechnik Kołuda Wielka zajął drugie miejsce w swojej grupie kujawsko-pomorskiej Klasy A. Wszystko wskazywało, że dające awans do okręgówki. Kujawsko-Pomorski Związek Piłki Nożnej zdecydował jednak, że trzeba rozegrać dodatkowy mecz z Piastem Kołodziejewo, który zgromadził tyle samo punktów. Mecz o wszystko. Jesienią w Kołudzie Zootechnik wygrał 2:1. Teraz wystarczyło zremisować. Skończyło się wygraną Piasta 4:0. Przy stanie 1:0 Zootechnik nie wykorzystał rzutu karnego, a później jeszcze dwóch znakomitych sytuacji. Tuż po przerwie sprezentował rywalom drugiego gola, w końcówce Piast dobił ciężko ranne „Gąsiory”, jak czasem nazywa się ekipę z Kołudy Wielkiej (od mieszczącego się tu Instytutu Zootechniki Państwowy Instytut Badawczy Zakład Doświadczalny Kołuda Wielka, hodującego Gęś Białą Kołudzką).
– Przeciwnik wykorzystał wszystko, co miał. My nic. Jak fizycznie zawodnicy są nieprzygotowani, głowa nie pracuje. Połowa zespołu była w rozjazdach, właściwie nie trenowała. Przerabiałem to wszędzie, gdzie pracowałem. W Unii Gniewkowo, w Goplanii, w Kujawiance Strzelno. Nie ma szans, jeśli zespół jest fizycznie nieprzygotowany osiągnąć coś na dłuższą metę. Nie ma szans – mówi trener, charakterystycznie podkreślając najważniejszą frazę w zdaniu. – Jako człowiekowi, jako trenerowi taki prztyczek w nos jest potrzebny. Jak raz na jakiś czas człowiek dostanie obuchem w łeb, później się opamięta. Mam swoje podejście do piłki. Często porównuję ją do koszykówki. Dlaczego w koszykówce nie analizuje się na przykład, w której sekundzie zespół rzucił za trzy punkty? W futbolu analizuje się posiadanie piłki, liczbę podań. Po co? W koszykówce punkt zdobyty w drugiej czy siódmej sekundzie akcji liczy się tak samo. Piłka nożna polega na strzelaniu golu. Czy ty piłkę posiadasz, czy nie, ile podań wymienisz – jakie to ma znaczenie? Sobotni mecz pokazał, że przeciwnik strzelił cztery gole i zasłużenie wygrał. I tyle. Pewnie, że patrzę całościowo na mój zespół. Jeśli ciągle grałby beznadziejnie, trzeba byłoby szukać przyczyn. Ale analizowanie meczów na podstawie statystyk nic nie wnosi. Nie lubię też porównywania drużyn z różnych okresów. Każdy trener pracuje w innych warunkach, z innymi ludźmi. Gdy prowadziłem Unię Gniewkowo w IV lidze, malowaliśmy z zawodnikami płot przy stadionie i zbierane były pieniądze do puszek, bo klub miał przestać istnieć. Dziś, po 10 latach, klub jest poukładany organizacyjnie i stabilny finansowo. Jak to porównać? Czasami robi mi się przykro, gdy ktoś mówi „A, bo za Sobczaka to Unia grała taką, a nie inną piłkę”. Grała taką piłkę, na jaką pozwalały możliwości zawodników. Powtarzam, w tym sporcie chodzi o zaskoczenie przeciwnika i strzelanie goli, a jak ty to zrobisz, nie ma kompletnie żadnego znaczenia – dodaje szkoleniowiec, kończąc wątek przegranego barażu.
Z prezesem Zootechnika Przemysławem Tomaszewskim podczas klubowej wigilii.
Wszystko wskazuje, że zostanie w Zootechniku na kolejny sezon.
– Pracuję tam, gdzie mnie chcą. Nigdy nie zdarzyło mi się składać cv, dzwonić, wypytywać. To nie ma sensu. Jeżeli chce się zatrudnić trenera, jeżeli ktoś uzna, że Sobczak jest godny rozmowy, znajdzie do mnie kontakt. Kiedyś, już w Kołudzie, zrobiłem przebierankę. Na odprawę przed meczem sparingowym założyłem zimową czapkę z herbem Unii Gniewkowo i kurtkę z herbem Goplanii. Wszedłem tak do szatni. Kołuda leży w gminie Janikowo, wielu chłopców jest właśnie z Janikowa, piłkarsko wywodzi się z tamtejszej Unii, często przyjeżdżali na treningi w jej barwach. I cały czas gdzieś ta Unia siedziała im w głowach. Stanąłem przed nimi tak ubrany. Nie wiedzieli, o co mi chodzi. Zapytałem, czy chcieliby, żebym prowadził ich w takim stroju podczas tego sparingu. Cisza. „No to, mówię, już wam tłumaczę. Ten klub, pokazuję im herb Unii Gniewkowo, wprowadziłem z A-Klasy do IV ligi i trzy lata go tam prowadziłem. Żaden z was pewnie w IV lidze nie grał, może ze dwóch. W tym klubie, pokazuję na Goplanię, grałem 18 lat, z czego ponad 10 w III lidze, przeciwko takim i takim zespołom i piłkarzom, strzeliłem tyle i tyle goli. Mógłbym się tym wszystkim przed wami chwalić i się tak ubierać”. Pod spodem miałem bluzę Zootechnika. Zdjąłem kurtkę, czapkę i mówię: „Ja was zawsze i wszędzie będę prowadził w tych barwach, bo ja tu jestem i tego się nie wstydzę. I proszę, żebyście nie wchodzili do tej szatni w sprzęcie innych klubów, bo po prostu nie będziecie trenować”. Trzeba się utożsamiać z miejscem, w którym się pracuje – podkreśla nasz bohater.
Jacek Sobczak od urodzenia był skazany na piłkę. Dorastał na Dolnym Śląsku, w Mirsku. Na świat przyszedł w Gryfowie Śląskim, bo w Mirsku nie było szpitala. Ojciec pochodził z Inowrocławia. Mama była repatriantką, urodziła się na terenie byłego ZSRR.
– W Gryfowie szpital stoi naprzeciwko stadionu, w Mirsku do 15. roku życia mieszkałem naprzeciwko stadionu. Mój ojciec też grał w piłkę, był wychowankiem Górnika Inowrocław, później krótko grał w Goplanii. Bardzo szybki, lewa noga. Trafił do wojska do Lubania Śląskiego i tam poznał moją mamę – wspomina.
Młody Jacek na stadionie spędzał całe dnie, ale w juniorskich drużynach Włókniarza zbyt wiele nie grał. Odstawał fizycznie od rówieśników. W 1984 roku rodzina Sobczaków przeniosła się w miejsce, skąd wychodzą korzenie jej głowy, do Inowrocławia. Marzeniem ojca pana Jacka było, by syn grał w Goplanii.
– Gdy przeprowadziliśmy się do Inowrocławia, grała w lidze okręgowej. Jednak w 1978 roku, gdy jeszcze mieszkaliśmy na Dolnym Śląsku, awansowała do II ligi, czyli na zaplecze ekstraklasy. Miałem wtedy dziewięć lat. Ojciec zabrał mnie na trzy mecze Goplanii w II lidze. Byłem w Wałbrzychu, 1:5 z Górnikiem. Byłem w Lubinie, 0:1 z Zagłębiem. Mecz w strugach deszczu. Bramkarz Lechu Ślęga bronił koncertowo, aż w doliczonym czasie przepuścił szmatę, piłka przeszła mu po brzuchem. Chyba łączą nas jakieś fluidy. Kiedyś siedziałem ze znajomymi i wspominałem ten mecz. Nagle dzwoni telefon. Patrzę – Lechu… Wreszcie byliśmy też w Inowrocławiu na spotkaniu z Małąpanwią Ozimek, przegranym 0:2. Mało tego, to były oczywiście czasy przedinternetowe. Żeby poznać wynik Goplanii, siedzieliśmy z tatą przy radiu i nasłuchiwaliśmy audycji „Przy muzyce o sporcie”. Miałem obiecane, że jak Goplania wygra, dostanę mniej więcej w przeliczeniu na dzisiejsze realia 100 złotych, jak będzie remis – 50 złotych. A tu w łeb, w łeb, w łeb. Płakałem i mówiłem: „Tata, ciągle przegrywają”. W końcu ojciec się zlitował i stwierdził, że dostaną swoją dolę bez względu na wynik. Dziś ojciec ma 81 lat. Jeździ samochodem, zaczął się uczyć języka angielskiego. Mistrz świata. Mama ma lat 78 i też jest w świetnej formie – cieszy się dumny syn.
Droga młodego Jacka do Goplanii wiodła jednak przez inne inowrocławskie klubu: Noteć i Cuiavię.
– Do Noteci ściągnął mnie trener Gulewicz, nauczyciel wychowania fizycznego w II Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej, którego byłem uczniem. Chciałem iść do technikum budowlanego, chodziła mi po głowie architektura, ale technikum było w Inowrocławiu tylko wieczorowe, więc poszedłem do „Konopy”. W Noteci grałem półtora roku, trochę przewyższałem umiejętnościami chłopaków w juniorach młodszych. Zgłosiła się Cuiavia. Zagrałem tam jeden mecz w juniorach i trener seniorów Jan Radziński, ojciec Tomka, późniejszego gracza Anderlechtu, Evertonu czy Fulham i reprezentanta Kanady, stwierdził, że bierze mnie do siebie. Miałem niespełna 17 lat i kapitalnie wspominam ten czas. Byłem wtedy w najgorszym wieku, już nie dzieciak, a jeszcze nie mężczyzna, człowiek wchodzi w różne tematy. Trener Radziński oraz zawodnicy, z którymi grałem, dwa razy ode mnie starsi, bardzo mocno mnie ukształtowali. Janek Zajączkowski, Heniu Kowalski… Trafiłem na super ludzi. W Cuiavii powiedzieli mi wprost: „Idź wyżej”. Wtedy jako jedyny chłopak z Inowrocławia grałem w reprezentacji województwa bydgoskiego w Pucharze Michałowicza. Dwa lata, wszystkie mecze. Wygraliśmy na przykład z Gdańskiem, w składzie z Tomaszem Wałdochem i Radosławem Michalskim. Swoją drogą, Wałdoch przerastał wtedy wszystkich o dwie klasy, jakby wziąć kogoś z kosmosu. Po tym Pucharze Michałowicza zdałem maturę. Transfer zaproponowała mi Polonia Bydgoszcz, wtedy lider III ligi, na której stadionie graliśmy wszystkie spotkania jako gospodarze. Miałem pójść do milicji, dostać mieszkanie służbowe. Od służb mundurowych, zwłaszcza milicji, delikatnie mówiąc było mi jednak daleko. Polonia przyjechała do nas na mecz w Pucharze Polski. Strzeliłem głową dwa gole, z głowy wpadało mi prawie wszystko. Namawiali, przyjeżdżał do moich rodziców Roman Kostrzewski, kierownik sekcji. Negocjował z mamą, ale mama twardo obstawała przy zdaniu, że wybór należy do mnie. Za tydzień zgłosiła się Goplania i poszedłem do Goplanii – opowiada Jacek Sobczak.
W klubie z ulicy Orłowskiej jako zawodnik spędził 18 lat. W tym czasie przeżył z nim niemal wszystko i stał się jednym z najlepszych oraz najbardziej szanowanych piłkarzy w całej jej dziś już 99-letniej historii. Jako defensywny pomocnik lub środkowy obrońca strzelił 102 gole w oficjalnych meczach, co czyni go trzecim (po Zbigniewie Orczyku i Andrzeju Sokołowskim) najskuteczniejszym snajperem w dziejach Goplanii.
– I Lechii Gdańsk się strzelało, i rezerwom Amiki Wronki prowadzonym przez szalejącego przy ławce Czesława Michniewicza w meczu dla nas o utrzymanie, dla nich o pierwsze miejsce – przypomina nasz rozmówca.
Wycinki z relacjami z tych najważniejszych spotkań do dziś skrzętnie przechowuje.
Początki w zespole wcale nie były jednak łatwe. Sobczak wspomina, że było mu bardzo trudno zaaklimatyzować się w nowym zespole.
– Dzisiaj koledzy patrzą na mnie pozytywnie. Wtedy mówili na mnie „Filozof” albo „Profesor” i wcale nie chodziło o cechy boiskowe, a podejście do życia. Zawsze miałem swoje zainteresowania, pasje, spojrzenie na różne sprawy. Koledzy, choć złego słowa o nich nie powiem, poza piłką nie mieli już takich tematów. Dziś, po latach, mówią, że byłem inny, ale pozytywny. Szkoła życia niezapomniana. To była elitarna jednostka. W Goplanii grali ludzie, którzy musieli mieć psychikę na odpowiednim poziomie. Nie wszyscy byli w stanie podołać pasji, zaangażowaniu na treningach, fizyczności. Nie dawali rady. I właściwie grali sami swoi ludzie, z Inowrocławia, ewentualnie z ościennych miejscowości, ale charakterni. Bardzo rzadko trafiał ktoś „z Polski”. Coś niesamowitego, co człowiek tu przeżył. Presja kibiców była niesamowita. Kiedyś z Zagłębiem Piechcin w III lidze wygraliśmy 9:0, strzeliłem cztery gole, ale i zmarnowałem dwie świetne okazje w końcówce. Myśli pan, że ktoś pamiętał mi te cztery gole? Miało być 10:0! Piękne czasy. Wyjazdy III-ligowe to była siła tego zespołu. Jeździliśmy po całej Polsce. Wiadomo, 20 chłopów, różne charaktery, ale to co się działo w szatni czy autokarze, nigdy nie wyszło poza zespół. Jeden za drugiego w ogień by skoczył – mówi Sobczak.
Z czasów gry w Goplanii. Jacek Sobczak czwarty od lewej w górnym rzędzie.
Zdarzały się też oczywiście zabawne historie, jak na przykład ta z wyjazdu do Stargardu, gdy jeden z zawodników podczas postoju znalazł w lesie… arbuza. Spakował go do torby i poinformował drużynę, że żona spakowała mu owoc na wyjazd. Chętnych na poczęstunek nie zabrakło, ale konsekwencje były opłakane, bo arbuz okazał się nie do końca świeży. Jakby tego było mało, gdy kierowca podjechał pod stadion, ktoś z obsługi poinformował go, że w tym miejscu parkować nie może i musi wycofać. „Panowie, musicie wysiąść i mnie popchnąć, bo wsteczny mi nie działa” – zakomunikował szofer. Albo ta z meczu w Gdyni z Arką, gdy jeden z Goplanistów wsiadł do autokaru niemal prosto po weselu, a później na 20 minut pojawił się na boisku. Gola nie strzelił, mimo że zszokowani obrońcy gospodarzy skłonni do szczelnego krycia raczej nie byli… W pamięć Sobczaka zapadł też mecz z rezerwami Amiki w Popowie, wygrany przez Goplanię 3:2. Pewnie dlatego, że przy stanie 2:2 złamał nos, a wcześniej gospodarze mieli taką przewagę, że nasz rozmówca pierwszy raz kopnął piłkę w 20. minucie.
W Goplanii kształtował się też jako trener. Przeszedł przez wszystkie szczeble – od orlika do seniora. Zaczął w wieku 30 lat.
– Mało jest takich trenerów, a szkoda. Szkoleniowiec powinien przejść przez całą drabinę. Młodzi trenerzy, zaraz po dyplomie, nie mogą pracować z dziećmi. Powinni się przyuczać, obserwować. Dzieci powinny być kształtowane przez doświadczonych fachowców. U nas niestety jest odwrotnie. Oczywiście wiem, że to wiąże się z finansami, ale takie jest moje zdanie – jak zwykle nie owija w bawełnę Sobczak.
Goplaniście z krwi i kości tym bardziej przykro, gdy widzi, że jego ukochany klub od lat popada w organizacyjną, finansową i sportową mizerię. Dziś gra w okręgówce, jeszcze niedawno w Klasie A. Kilka lat temu grupa osób, która chciała zmian, zaproponowała jednemu z najbardziej zasłużonych zawodników w historii objęcie stanowiska prezesa. Wahał się, ale stwierdził, że spróbuje. Ostatecznie sprawy potoczyły się w nieco innym kierunku. Jacek Sobczak wszedł do zarządu, kilka miesięcy był wiceprezesem, ale szybko stwierdził, że w tamtym układzie jego zaangażowanie i pomoc nie mają sensu. Zrezygnował.
– Boli mnie to, co tam się dzieje. Po ostatnim meczu w karierze, zagrałem 20 minut w derbach z Cuiavią, dostałem od kolegów piękny fotel. Przyjechała ekipa TVP Bydgoszcz i pytany o wrażenia powiedziałem wtedy do kamery takie słowa: „Moja żona twierdzi, że ożeniłem się nie tylko z nią, ale także z piłką nożną, a zwłaszcza z Goplanią”. I to doskonale oddaje mój stosunek do tego klubu. Myślę sobie i marzę, że jeszcze kiedyś do tej Goplanii wrócę – podkreśla legenda tego klubu.
Na razie Jacek Sobczak jako organizator i zarządca realizuje się w innym klubie. Od półtora roku jest prezesem Akademii Piłkarskiej Błękitni Inowrocław. W tym roku planował rozszerzenie działalności. Plany pokrzyżowała pandemia koronawirusa, ale wciąż są one aktualne.
– Błękitni nie są nakierowani na wynik sportowy. Założeniem będzie piłka nożna bez barier i ograniczeń. Łącznie z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Jestem już po pierwszych rozmowach. Chciałbym stworzyć i prowadzić coś podobnego, co robi w Kielcach trener Tomasz Wilman. Kupiłem też już sprzęt do boccia, chciałbym również zaangażować podopiecznych w tę dyscyplinę. Akademia ma być dla wszystkich, którzy chcą uprawiać piłkę nożną, bez względu na ograniczenia. Oczywiście mam też grupy, które grają w rozgrywkach, ale nie nastawiam się na wynik, to nie jest dla mnie priorytet. Akademia powstała w 2014 roku. Początkowo szła w kierunku, jak wszystkie inne: szkolenie, selekcja, wynik. Komercja robi wiele złego polskiej piłce. Wystarczy, że przejdę się po orliku i zobaczę, gdzie podczas treningu przebywają rodzice. Jeżeli są przy boisku, to znaczy, że to nie są zajęcia treningowe. Trenerami są wtedy nie szkoleniowcy, a rodzice, bo płacą. Po przejęciu Błękitnych stwierdziłem, że pójdziemy inną drogą. Na niej bardziej będę się spełniał – ma nadzieję prezes akademii. – Zawsze podstawą pracy z młodzieżą były dla mnie dyscyplina i wychowanie. Dlatego też staram się rozwijać dzieci także na innych polach. Wyjazdy piłkarskie łączymy z innymi atrakcjami. Byliśmy na meczach Polska – Litwa, Polska – Słowenia, byliśmy też na przykład w sejmie. Choć jestem bezpartyjny, uwielbiam politykę i rozmowy o niej. Ale tylko do momentu, gdy mój rozmówca się nie zdenerwuje. Argumenty, nie emocje – śmieje się Sobczak.
Jako prezes i trener Błękitnych Inowrocław.
Trener legitymuje się dziś licencją UEFA B.
– Ponad 50 osób zdawało egzamin końcowy przed komisją, której przewodniczył Andrzej Strejlau. Każdy po egzaminie wychodził na kilka minut, po czym komisja z powrotem go wołała i informowała czy zdał, czy nie. Mam ogromną satysfakcję, że mój egzamin trener Strejlau podsumował słowami: „Z inteligentnymi ludźmi egzamin przeprowadzam bardzo krótko”. Podał mi rękę i pogratulował licencji UEFA B. Wyszedłem więc z sali wiedząc już, że zdobyłem dyplom. Chłopaki pytają, dlaczego się tak uśmiecham. „Bo zdałem”. „A skąd wiesz?” „Bo mi powiedziano”. Usłyszeć coś takiego z ust takiego fachowca to ogromna satysfakcja. Czytałem niedawno autobiografię pana trenera. Mamy wiele wspólnych cech, łącznie z pochodzeniem, charakterem, podejściem do życia, piłki. Trener wywarł na mnie ogromne wrażenie – cieszy się Jacek Sobczak.
Z czasów pracy w Unii Gniewkowo.
Na ławce i w szatni często furiat, dla którego nie ma drogi na skróty, choć zawszę będący z drużyną i potrafiący wyluzować („Nigdy nie było problemem, oczywiście w granicach rozsądku, usiąść z zawodnikami po meczu i wypić piwo. To żaden wstyd, byle z głową. To piłka amatorska, to ma być przyjemność”). Do niedawna także postrach kujawsko-pomorskich sędziów, którym nie szczędził „komplementów” („Ostatnio wyluzowałem. Nawet po jednym z meczów jeden z sędziów podszedł do mnie i zapytał, czy wszystko w porządku z moim zdrowiem, bo nic nie usłyszał”). Także kibice muszą liczyć się z ciętą ripostą z okolic ławki dla rezerwowych, przy której mecz przeżywa szkoleniowiec. Ale Jacek Sobczak ma też inne zawodowe oblicze, o którym wspomniał już kreśląc plany rozwoju AP Błękitni Inowrocław. To oddany swoim podopiecznym opiekun osób, dla których życie nie było i nie jest łaskawe. Od ponad 20 lat pracuje w Domach Opieki Społecznej, Środowiskowych Domach Samopomocy i schroniskach dla bezdomnych.
– Ogólnie mówiąc: z osobami trudnymi. Zresztą mówią, że sam jestem trudny, choć ja tak nie uważam. Jestem bezpośredni, prawdomówny, otwarty. Pewnych ludzi boli, że mówię wprost. Niektórzy tego nie akceptują, ale najczęściej słyszę jednak, żebym się nie zmieniał. Trzeba być sobą. W człowieku siedzą emocje, a ja jestem prawdziwy, chociaż, przyznaję, czasem mnie poniesie. Wracając do pracy – mój brat zmarł w wieku 11 lat na białaczkę. Ja miałem wtedy pięć lat. Traumatyczne przeżycie. Brata nie pamiętam, najwcześniejsza rzecz, która z dzieciństwa została mi w głowie, to jego pogrzeb. Moja zawodowa droga, praca z ludźmi niepełnosprawnymi ma chyba początek właśnie w tamtych doświadczeniach. Gdzieś podświadomie siedzi we mnie, że trzeba pomagać ludziom potrzebującym i chcę to robić. Daje to ogromną satysfakcję. Dwa lata pracowałem z bezdomnymi. Z drużyną piłkarską Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta w Inowrocławiu byłem dwa razy na mistrzostwach Polski, we Wrocławiu i Cieszynie. Coś pięknego. Zdarzają się różne historie. Wiadomo jak to z bezdomnymi, widzimy ich w różnych okolicznościach. Dla niektórych to sytuacje mało komfortowe. Szedłem kiedyś z podopiecznymi ze Środowiskowego Domu Samopomocy, gdzie wtedy pracowałem, na gimnastykę. Na ławce leżał pan, poznałem, że to mój były podopieczny. Przybrudzony, w nieciekawym stanie. Wszyscy patrzyli na niego wiadomo jak. A on podniósł się i mówi: „Dzień dobry opiekunie. O Boże! Jak dobrze pana widzieć!”. Oczywiście, wolałbym się spotkać w innych okolicznościach, ale to są niesamowite chwile. Potwierdzają, że moja praca ma sens. Że podopieczni mnie poznają i szanują. A dyscyplinę tam trzymałem… – nie ukrywa Sobczak.
Obecnie trener pracuje w Domu Pomocy Społecznej w Warzynie (gmina Gniewkowo).
– Zajmuję się schizofrenikami. Mam tam podopiecznego, takiego małego Kazia, jestem jego pracownikiem pierwszego kontaktu. On na mnie czeka. To ogromna satysfakcja, gdy po przyjściu na dyżur słyszę, że on za mną tęsknił. Gdy widzę te uśmiechy… Oni nie kłamią. Osoby niepełnosprawne intelektualne mają niesamowite wyczucie do ludzi – twierdzi opiekun.
W Warzynie zatrudnił się trzeci raz.
– Pracuję w tego typu placówkach prawie 25 lat. Co kilka lat trzeba zmienić środowisko. Człowiek się wypala, bo to praca bardzo satysfakcjonująca, ale chyba jeszcze bardziej angażująca i wyczerpująca. Z zawodu jestem rehabilitantem, teraz pracuję jako opiekun. Zajmuję się też oczywiście sportem. Założyłem drużynę Tury Warzyn, byliśmy w ubiegłym roku na międzynarodowym turnieju w Niechorzu, jeździmy też na inne turnieje. Gdy przyjeżdżam do pracy, aż się palą, żeby grać. Oczywiście specyfika prowadzenia takiej drużyny jest zupełnie inna niż ligowej. Trzeba umieć się dopasować. Dyżury nocne, teraz zagrożenie koronawirusem… Nie jest lekko, ale praca wiele mi daje. Mogę pomóc ludziom, którzy mają ciężko. Cały czas mnie to rozwija – podkreśla.
Piłka nożna, absorbująca praca zawodowa, rodzina. Dużo, zwłaszcza, że Jacek Sobczak nie uznaje półśrodków. Jeśli w coś się angażuje, to całym sobą. Tak też jest z jego nową pasją – tenisem.
– Kiedyś grałem w tenisa stołowego. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będę grał w ziemnego. Trzy lata temu znajomy zaproponował, żebyśmy wyszli na kort. Ja? Emeryt? Ale dałem się namówić. Przypadek. Wciągnąłem się na tyle, że przed tym sezonem zapisałem się do ligi w Inowrocławiu. Siedem meczów wygrałem, cztery przegrałem. Mam grać w barażu o awans. Jeden właśnie, z Zootechnikiem, przerąbałem, może teraz się uda? Grałem też mecz z kibicem Unii Gniewkowo. Wchodzę do szatni, dzień dobry, dzień dobry… „Pan Jacek?”. “No tak”. „Pan Jacek Sobczak?”. „No tak”. „Pan były trener Unii?”. „No tak”. „Hmmm, spodziewałem się, że będę grał z kimś młodszym…”. Osz ty kur… cwaniaczku, pomyślałem. Ale mnie rozsierdził! 6:0, 6:0 dla mnie. To był chyba jedyny taki wynik w całym sezonie w całej lidze. Po meczu w szatni rywal nic nie mówił pięć minut. „Bo ja myślałem…” – zaczął, ale przerwałem mu w połowie zdania. „No właśnie, za dużo myślałeś, a za mało grałeś. I nigdy nie oceniaj człowieka po wyglądzie i wieku”. Następnym razem jak tylko wszedłem do hali, to słyszę, jak krzyczy do mnie: „Dzień dobry, panie Jacku!”. „Dzień dobry, jak ci idzie?”, odpowiedziałem. „Dobrze, wygrałem”. „A pytałeś o wiek?” – oczywiście anegdotycznie podsumowuje swoje tenisowe dokonania junior, jeśli chodzi o ten sport.
Gdy zasiada przed telewizorem, by obejrzeć piłkę nożną, najchętniej jest to mecz FC Barcelony.
– Od dzieciaka jeździłem na różne mecze. Byłem na Górnik Zabrze – Real Madryt na Stadionie Śląskim czy meczu Lecha z Barceloną. Do dziś mam bilety na pamiątkę – podkreśla.
– Od czasów Guardioli zacząłem kibicować właśnie Barcelonie. Sposób gry, historia klubu, jego filozofia i otoczka. Zaintrygowało mnie to. Nie jestem jednak fanatykiem, chociaż jak byliśmy z rodziną na wczasach pod Barceloną, udało się zwiedzić Camp Nou. Oglądam, emocjonuję się – dodaje.
Czy prawie 51-letni Jacek Sobczak wierzy, że jego kariera trenerska nabierze jeszcze rozpędu i będzie mu dane pracować choćby w III lidze lub wyżej?
– Chciałbym. Kierowanie klubem zajmuje mi dużo czasu, do tego praca zawodowa, Zootechnik… Koronawirus trochę pokrzyżował mi szyki. Podstawą jest uzupełnienie kwalifikacji, zdobycie dyplomu UEFA A. A wtedy może chętni się znajdą. Chociaż zawsze przy okazji takich rozmów pytam, czy druga strona na pewno jest przygotowana na pewne rzeczy, bo jeżeli nie, to nie ma sensu. Mam 50 lat, przede mną spokojnie 15–20 lat pracy trenerskiej – snuje plany doświadczony już szkoleniowiec.
Siłę do ich realizacji daje Jackowi Sobczakowi rodzina.
– Mam wspaniałą żonę od prawie 28 lat. Zastanawiam się, jakim cudem tyle ze mną wytrzymała. Mamy dwójkę dorosłych dzieci: córkę i syna. Liczę, że pojawią się też wnuki. Jestem zdrowy, aktywny ruchowo. Zawsze można więcej osiągnąć. Cieszę się z tego, co mam. Nikomu niczego nie zazdrościłem. Żeby osiągnąć sukces trzeba pracować. Nikt nie broni mi na przykład zrobić licencji UEFA A czy nawet UEFA Pro i spróbować prowadzić zespół z górnej półki. Ale to trzeba od siebie dać. Mam tego świadomość. Trzy kluby wyciągnąłem za uszy w bardzo trudnych okolicznościach. Unię obejmowałem po spadku z okręgówki, na pierwszy trening przyszło pięciu piłkarzy. W Kujawiance Strzelno mieliśmy 11 punktów i przedostatnie miejsce w okręgówce. Utrzymaliśmy się. W Zootechniku podobnie – sześć punktów po jesieni w Klasie A i utrzymanie. Coś we mnie jest takiego, że potrafię ludzi zmobilizować, choć z drugiej strony dlatego, że jestem wymagający, ludzie mnie nie lubią. W pracy nie wchodzę w tematy inne niż zawodowe. Niektórzy podchodzą do tego trochę inaczej. Zdaję sobie sprawę, że w piłkarskim światku wzbudzam emocje, ale mam z tego satysfakcję. Jestem jakiś. Lubię, jak ludzie gadają – puentuje w swoim stylu Jacek Sobczak.
Szymon Tomasik
Fot. Anna Powałowska, Grzegorz Gębala, archiwum Jacka Sobczaka
Bohaterami cyklu „50 historii” byli wcześniej:
Jacek Paszulewicz – tekst POD TYM LINKIEM
Kamil Walczak – tekst POD TYM LINKIEM
Jerzy Rejdych – tekst POD TYM LINKIEM
Mateusz Cieśliński – tekst POD TYM LINKIEM
Leszek Zawadzki – tekst POD TYM LINKIEM
Filipe Felix – tekst POD TYM LINKIEM