Aktualności

Enkeleid Dobi: Gianni De Biasi odmienił naszą mentalność

Reprezentacja20.06.2016 
Nawet jeśli nie awansują do fazy pucharowej, dla rodaków już są bohaterami. Nawet jeśli Gianni De Biasi nie będzie dłużej selekcjonerem, za kawę w Tiranie nie będzie musiał płacić już nigdy. O Albanii, która przeżywa swój wspaniały piłkarski sen, opowiedział nam najbardziej polski z Albańczyków – Enkeleid Dobi.

Aby zrozumieć specyfikę tego kraju, trzeba najpierw poznać jego historię. Poczytać o Enverze Hodży i jego reżimie, który odseparował ten kraj - wciśnięty między jugosłowiański tygiel konfliktów i greckie roszczenia - na wiele lat od Europy. Dziś mówi się, że Albańczycy, to najgorsi kierowcy na kontynencie. Być może dlatego, że za komuny nie można było mieć tu żadnej własności prywatnej, w tym także samochodu. Kiedy reżim upadł, na potęgę zaczęto ściągać do kraju Merdecesy. Jeździ ich tu całe mnóstwo. – To po prostu jedyna marka samochodu, która była w stanie przetrwać stan naszych dróg - żartuje Enkeleid Dobi, który 16 lat temu przyjechał do Polski pograć w piłkę, i choć sam się tego nie spodziewał, osiadł tu na stałe.

IZOLACJA

Dobi wychował się w portowym mieście Durres, na północy kraju. Jego ojciec, zagorzały kibic miejscowej Teuty, był kinooperatorem, zaś mama pracowała w laboratorium. Jak sam mówi: nie miał ani dobrze, ani źle. Żyli na przeciętnym poziomie.

– Czym w zasadzie zajmował się wówczas kinooperator? – dopytuję.

– To było kino plenerowe. Jeździliśmy starym Jeepem, wieszaliśmy na ścianie prześcieradło i puszczaliśmy ludziom filmy. Objeżdżaliśmy tak wszystkie wioski w okolicy Durres. Codziennie byliśmy w innej miejscowości. Dla Albańczyków, to była największa rozrywka w tamtych ciężkich, szarych czasach – zawiesza na chwilę głos.

– I co im puszczaliście?

– Nie było wielkiego wyboru. Głównie filmy albańskie, które tak naprawdę opowiadały, o tym jak zły jest kapitalizm. Dopiero później, po roku 1986 sytuacja się trochę poprawiła i te filmy stały się coraz fajniejsze.

Podobnie było z telewizją. Totalną kontrolę nad nią sprawowała władza, która puszczała, co chciała i kiedy chciała. Każdego dnia w albańskich domach, od 18:00 do 20:00, emitowano więc propagandową papkę.

– Ten reżim, w zasadzie miał tylko jedną dobrą rzecz - nie było złodziejstwa. Każdy żył na równym, choć biednym poziomie. Byliśmy odizolowani od świata. Nie wiedzieliśmy, co się tak naprawdę dzieje w Europie. Nie było własności prywatnej, samochodów. Często podróż z jednego końca miasta na drugi – zajmowała pół dnia. To były naprawdę ciężkie czasy. Ciężka dyktatura.

Rozrywek było niewiele. Tą najważniejszą - piłka nożna. Grano w nią wszędzie, najczęściej na nierównych, piaszczystych boiskach. Od świtu do zmierzchu. Od Szkodry po Korcze. – Miałem dwa lata i już kopałem piłkę. Brałem ją wszędzie. Do szkoły, na podwórko, do domu. Nawet spałem z piłką. Ludzie żartowali, że traktuje ją jak przyjaciela.

Od ojca, oprócz wyglądu, słabości do kina i kilku życiowych mądrości, Dobi przejął także miłość do lokalnej drużyny piłkarskiej, Teuty. Gra na kilkutysięcznym stadionie, nazwanym później imieniem byłego bramkarza klubu, Niko Dovana - była marzeniem młodego chłopaka z Durres.

– Kiedyś sobie obiecałem, że w Albanii nie zagram w innym klubie. Tylko w Teucie. A jeżeli miałbym gdzieś odejść, to zagranicę. I słowa dotrzymałem.

ODSTRASZAJĄCY BAZAR

Jako 22-letni chłopak, podpisał kontrakt z chorwackim Varteksem Varażdin. To miał być tylko przystanek w drodze do zachodniej Europy, ale po kilku latach, zamiast na Zachodzie, Dobi wylądował w Zagłębiu Lubin. Jeszcze w szarych czasach, gdy Miedziowi grali na odstraszającym betonową elewacją i rozklekotanymi krzesełkami, 35-tysięcznym stadionie imienia: 40-lecia Powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy.

– Do Lubina przyjechałem w nocy. Zamieszkałem w hotelu Olimp. Nie mogłem jednak spać, bo ciągle budziły mnie jakieś szumy. Myślałem, co tam się dzieje? Otwieram okno i patrzę, a tam jakaś giełda. Pomyślałem, że może jestem zmęczony. Przetarłem oczy raz jeszcze i zobaczyłem wielki bazar. Od razu zadzwoniłem do menedżera i powiedziałem: sorry, ale myślałem, że tu będzie lepiej, niż w Chorwacji. Szybko po mnie przyjedź, albo ja sam uciekam. Uspokoiłem się dopiero następnego dnia, po spotkaniu z prezesem i trenerem. Przekonali mnie żebym został, no i jestem tu do dziś. Uwielbiam to miejsce.

Do znajomości albańskiego, francuskiego, włoskiego i podstaw chorwackiego, po pół roku Dobi dorzucił także polski. Nauka języka nabrała w jeszcze tempa, gdy poznał swoją przyszłą żonę - Magdalenę.

– W szatni pomagała mi znajomość chorwackiego, bo jest sporo podobieństw w obu tych językach. Paru chłopaków, jak Grzegorz Lewandowski czy Jurek Podbrożny, mówiło też trochę po angielsku czy francusku. Mieliśmy bardzo fajną drużynę. Żuraw, Klimek, Grzybowski, Lewandowski, Adamski…  – wymienia. – Wielu z nich zrobiło później fajne kariery. Jedynym problemem było to, że mieliśmy za duży szacunek do tych najmocniejszych drużyn w tamtym okresie, czyli Legii i Wisły. Zresztą, tamta Wisła była chyba najmocniejszą polską drużyną w ostatnim dwudziestoleciu. Z Kosowskim, Żurawskim, Frankowskim i Moskalem. W pierwszym sezonie, kiedy przyszedłem, awansowaliśmy do finału Pucharu Polski i Pucharu Ligi, a w lidze zajęliśmy czwarte miejsce.

Po trzech latach w Polsce, udało mu się w końcu wyjechać na Zachód. Do wymarzonej Francji, gdzie mieszkała część jego rodziny. Co prawda, tylko do trzeciej ligi, ale poziom sportowy miał tu drugorzędne znaczenie.

– Po prostu marzyłem żeby mieszkać i grać we Francji. Łącznie w Paryżu spędziłem osiem lat, ale pojechałem tam przede wszystkim, żeby być bliżej rodziny. Piłkarsko także był to dla mnie dobry okres. Grałem w trzech różnych drużynach i co ciekawe, zostałem nawet najlepszym strzelcem trzeciej ligi. I to wszech czasów. Na dłuższą metę jednak życie w Paryżu jest męczące. Dużo turystów, cały czas jest głośno. Ciężko to wytrzymać. Ja mieszkałem w podparyskim regionie Il de France, więc było trochę spokojniej. Do centrum mieliśmy jakieś 15 minut drogi, żeby skoczyć na kawę czy na jakąś kolację, ale i tak tęskniliśmy już z żoną za Polską.

SELEKCJONER WZOREM

Od kilku lat, Dobi pracuje w Zagłębiu Lubin jako trener młodzieży. Często jednak podróżuje do ojczyzny, gdzie aktualnie robi licencję UEFA Pro. Po ostatnim zjeździe, wszyscy kursanci, zgodnie z obietnicą prezesa federacji, wyruszyli do Lens, na historyczny mecz dla całego narodu albańskiego. Na Euro, ze Szwajcarią.

– To była jedyna drużyna, której tak naprawdę nie chcieliśmy wylosować - kręci głową. - Tam prawie połowa drużyny jest albańska. Brat z bratem. I to przeciwko sobie. Na tych samych pozycjach – mówi, myśląc o Granicie i Taulencie Xhaka.

Kiedy rozmowa schodzi na temat głównego architekta tego sukcesu – włoskiego trenera Gianniego de Biasiego, Dobi wyraźnie promienieje i szuka w głowie kolejnych słów, które byłyby komplementami.

– To świetny człowiek, o mocnym charakterze, który odmienił naszą mentalność. My wierzyliśmy w nasze umiejętności. Wierzyliśmy, że stać nas na wiele, ale nie robiliśmy nic, żeby te marzenia spełnić. A on uwierzył i pracował. Namówił wielu zawodników do gry dla naszej reprezentacji. Odwiedził wraz ze sztabem chyba ze 170 piłkarzy. Wiedział, że najpierw musi trafić do serca Albańczyka, jeżeli później chce go przekonać do swojej taktyki. Dziś już nie musi płacić rachunków w Tiranie. Po awansie do mistrzostw, stał się bohaterem, ale co ciekawe - bardzo zależy mu także na podniesieniu poziomu szkolenia w naszym kraju. Prowadzi wykłady w szkole trenerów, pomaga federacji w ściąganiu na kurs innych trenerów z Włoch, dzięki czemu mieliśmy już zajęcia z Alberto Zaccheronim czy z Vincenzo Montellą. Wiele ludzi się mnie pyta, a dlaczego robisz licencję w Albanii? Bo tam naprawdę mogę się wiele nauczyć – podkreśla.

– A ty jakim będziesz trenerem? - pytam na koniec, dostrzegając fascynację włoską myślą szkoleniową.

– Grałem w różnych krajach, w każdym czegoś się nauczyłem i chcę to przetworzyć po swojemu. W każdym kraju pracuje się inaczej. Gdyby tak nie było, to moglibyśmy wziąć gotowca od Belgii, bo oni tam super pracują z młodzieżą i przełożyć to na polski grunt. Ale to tak nie działa. Trener musi być jak kucharz. Najpierw musi zobaczyć, jakie ma składniki, a dopiero potem zacząć gotować. Jeżeli mam gotować lasagne, a widzę, że mam składniki na spaghetti, to dam radę? Może dam. Pytanie tylko, ile zajmie mi to czasu? Czy ktoś jest na tyle cierpliwy, żeby czekać? Nie, bo wszyscy będą głodni.

Jakub Polkowski

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności