Aktualności
[WYWIAD] Ireneusz Mamrot: Nasza droga do finału wcale nie była łatwa
Przy każdej okazji podkreślał pan jak bardzo zależy wam na spełnieniu marzeń białostockich kibiców o wspólnej wyprawie na PGE Narodowy. Dotrzymaliście słowa.
Na pewno bardzo się z tego cieszę. Na chwilę wróćmy jednak do sytuacji sprzed półtora roku, kiedy odpadliśmy w pierwszym meczu z silnym wówczas Zagłębiem Lubin. Zrobiłem kilka zmian, spotkanie nie było transmitowane i odbiór tego rezultatu był nie za dobry. Nie można jednak powiedzieć, że już wtedy nam nie zależało. W rozmowach z kibicami dało się odczuć spory zawód, do czego nie chcieliśmy doprowadzić tym razem. Jeszcze przed pierwszym meczem przeprowadziliśmy rozmowę w szatni odnośnie tego, o co gramy w tym sezonie. Później podkreślaliśmy to na każdej przedmeczowej odprawie. Nie chcę jednak mówić o tym w kategorii dotrzymania słowa. Nam również bardzo zależało na grze w finale, chcieliśmy zrobić wszystko, aby tak było, a teraz możem wspólnie z kibicami przeżyć to piłkarskie święto.
Zaczęło się od męczarni w Dzierżoniowie.
Wydawać się mogło, że rywal z trzeciej ligi nie powinien napsuć nam wiele krwi, ale rzeczywistość okazała się inna. Z połączenia naszych kontuzji i kartek oraz zaangażowania gospodarzy wyszła naprawdę ciężka przeprawa. Z jednej strony to dobrze, bo ten mecz pokazał chłopakom, że nie będzie łatwo i że przed żadnym spotkaniem nie można już myśleć o kolejnej rundzie, ponieważ w tych rozgrywkach mecze wyglądają po prostu inaczej, niż w lidze.
Apetyt rósł z rundy na rundę. Po przystawkach czas uważniej przyjrzeć się głównemu daniu i przygotować się do niego tak, żeby nie było po nim niestrawności.
Awans do finału to jedna sprawa. Natomiast gdy już się w nim jest, to nie po to, żeby do domu wrócić z niczym. Zarówno my, jak i Lechia będziemy mocno walczyć o trofeum. Kluczowa będzie determinacja i odpowiednie przygotowanie do tego spotkania, które dodatkowo wypełnia i tak już mocno wypełniony grami kalendarz. Nikt nie odpuści. Chcemy grać o europejskie puchary, a żeby tak się stało, to musimy wygrać puchar albo awansować do pierwszej czwórki w lidze.
Jakie odczucia dominowały po gwizdku kończącym półfinałowy mecz z Miedzią Legnica? Radość czy bardziej ulga?
Od razu po gwizdku była wielka radość. Przed meczem nie mieliśmy jednak wielu powodów do szczęścia. Przeżywaliśmy gorszy okres, który przerwaliśmy dopiero zwycięstwem z Zagłębiem Sosnowiec. Każdy z nas mocno to przeżywał. Wiedzieliśmy, że puchar mocno trzymał po naszej stronie kibiców, dla których te rozgrywki są bardzo ważne. Tym bardziej w obliczu słabszej w naszym wykonaniu rundy. Może gdybyśmy wygrali różnicą trzech-czterech goli, to czułbym ulgę, ale po zwycięstwie w takich okolicznościach, po bramce w 90. minucie, to był prawdziwy wybuch radości, którą zresztą było widać po nas wszystkich.
Awans do finału ratuje sezon, w którym Jagiellonia po raz trzeci z rzędu miała mocno włączyć się do walki o historyczny tytuł mistrza Polski.
Powiedzmy to sobie szczerze – w Białymstoku z roku na rok oczekiwania są coraz większe, a o tytuł walczy każdy. Gra w europejskich pucharach zazwyczaj mocno odbijała się na sytuacji w lidze polskich zespołów. Poza Lechem Poznań i Legią Warszawa większość miała problemy. Nam jesienią udało się powalczyć w jednych rozgrywkach, nie zaniedbując przy tym drugich. Kluczowa dla obecnej sytuacji w lidze była zima, podczas której w drużynie zaszło wiele zmian. Rozpoczęliśmy przebudowę, która moim zdaniem trwa do tej pory. Patrząc na to z bliska wydaje mi się jednak, że przy dołożeniu jeszcze dwóch ważnych ogniw w kolejnym sezonie, znów będziemy grać o najwyższe cele. Tej wiosny ta decyzja kosztowała nas jednak stratę wielu punktów, przez co finał Pucharu Polski jeszcze bardziej zyskuje na ważności z uwagi na to, że może zmienić postrzeganie tego sezonu.
Mecze w ćwierćfinale i półfinale przypadły na okres, w którym zespołowi wiodło się nieszczególnie. Do Opola jechaliście po trzech z rzędu spotkaniach bez zwycięstwa w lidze. Z Miedzią zagraliście po ograniu Sosnowca, ale przed nim również zanotowaliście serię trzech meczów bez zwycięstwa.
Ja bym to jednak rozgraniczył. Trudniejszy mentalnie był wyjazd do Opola. W meczu z Odrą było widać, że zespół niesamowicie mocno chciał wygrać. Nie brakowało nerwowości w naszej grze, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Do spotkania z Miedzią przystępowaliśmy natomiast po wygranej z Sosnowcem. Gdybyśmy tego meczu, poprzedzającego półfinał, nie wygrali, to mogliśmy mieć problem. Początkowa faza starcia z Zagłębiem również była bardzo nerwowa. Mocno chcieliśmy, ale w naszych poczynaniach był spory paraliż. W półfinale funkcjonowaliśmy już dużo lepiej. Postawa była solidna, nie popełnialiśmy błędów z tyłu, a sami nie baliśmy się grać piłką.
Pucharowe zmagania pozwalały na chwilę oderwać zespół od tego, co działo się w lidze?
Na pewno tak. Dodatkowo każdy z nas wiedział, z jaką reakcją się spotkamy, jeśli nie uda się awansować do finału. To powodowało, że nikt nie brał pod uwagę innego rozwiązania, niż awans na PGE Narodowy. To nas mocno motywowało, ale też powodowało sporą presję. Widać było po zawodnikach, że meczami o Puchar Polski chcą słodzić ten sezon kibicom. Zarówno w starciu z Odrą, jak i Miedzią zaprezentowali dużą determinację, co mnie jako trenera bardzo cieszyło.
Poza Arką Gdynia i Miedzią Legnica mierzyliście się z drużynami z niższych lig. Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że mieliście łatwą drogę do finału?
Spójrzmy na to z dwóch stron. Po pierwsze, przed dwoma laty Arka Gdynia, zdobywając Puchar Polski, do finału nie zagrała ani jednego meczu z drużyną z ekstraklasy. Dopiero w finale czekał na nią Lech, a o wyjazd na PGE Narodowy grała z Wigrami Suwałki. Z drugiej strony zobaczmy, ile drużyn z ekstraklasy odpadło z zespołami z niższych klas rozgrywkowych. Wbrew pozorom to nie są łatwe mecze. My też wcale nie mieliśmy łatwo. Po drodze musieliśmy pokonać na wyjeździe Arkę, która zagrała w dwóch ostatnich finałach. W trakcie rozgrywek odpadły Legia i Lech, a to dodatkowo pokazuje pucharową specyfikę. Zdarzały się również mecze, w których drużyny trzecioligowe eliminowały naszych ligowych znajomych.
Gra w pucharze jest jak spacer po polu minowym?
Trochę tak. Dla zespołów z niższych lig mecze z drużynami z ekstraklasy często są spotkaniami sezonu. Na naszym przykładzie można wskazać batalie w Dzierżoniowie i Katowicach, które pokazały, jak wymagające są to rozgrywki. Nie chcę przy tym zaciemniać rzeczywiści. Oczywiste jest, że gdyby przyszło nam grać na wyjeździe z Legią czy Lechem, to byłyby to mecze jeszcze trudniejsze, ale te wszystkie zespoły też już poodpadały, co pokazuje, że za darmo nikt nam tego finału nie dał.
Jak mocno Patrykowi Klimali pomógł przepis o obowiązku gry młodzieżowca w rozgrywkach Pucharu Polski?
Nie ma co ukrywać, że Patryk jest największym beneficjentem tego przepisu w naszym zespole, choć ostatnio i bez niego również gra dużo. Po kontuzji Stefana jest jedynym nominalnym napastnikiem, jakiego mamy. Na pewno dużo na tym zyskał, choć ostatnio sam również miał kłopoty zdrowotne.
Gdyby nie kontuzja Scepovicia i ten przepis, Klimala grałby równie dużo?
Wiele zmieniło się po odejściu trójki napastników. Patryk zrobił spory postęp, zyskał sporą pewność siebie, bo wiedział, że będzie częściej grał. Gdy w kadrze zostaje dwóch napastników, to wtedy występują obaj. W takim sensie, że jeden zaczyna mecz, a drugi często go zmienia i łapie swoje minuty. Później był taki moment, że Klimala nawet wygrał walkę o skład, co go dodatkowo napędzało. Nie ukrywam jednak, że wolałbym, żeby ta rywalizacja nadal była taka, jak przed kontuzją Stefana. Na szczęście wypaliła nam opcja z Jesusem Imazem, który jest dla nas kolejnym wariantem w ataku.
Jak wiele razy mecz finałowy został już rozegrany w pana głowie?
Jeśli mam być szczery, to jeszcze o tym nie myślałem. Najzwyczajniej w świecie nie miałem na to czasu. Walczyliśmy do końca o górną ósemkę, później znów mieliśmy spore natężenie meczów w lidze. Momentami przypominali mi o tym finale znajomi, którzy pytali o bilety, ale generalnie skupiałem się na spotkaniach ligowych.
Rozmawiał Kamil Świrydowicz