Aktualności
„Niemożliwe nie istnieje”. Raków nie przeprasza, że jest lepszy
Sędzia gwiżdże, zawodnicy Rakowa ustawiają piłkę i patrzą w stronę ławki rezerwowych. Ale nie szukają podpowiedzi u Marka Papszuna, lecz tego, co powie im jego asystent, Maciej Kędziorek. On ma wszystkie schematy przy sobie i w głowie, poprawia ustawienie, krzyczy, jak mają się zachować zawodnicy w polu karnym, a jak uderzający. I Raków korzysta, bo tą bronią trafia niemal każdego. W środę najnowszą ofiarą stała się Legia.
W sytuacji, która skończyła się rozstrzygającym ćwierćfinał golem kibice już stracili nadzieję. Raków posłał w pole karne Legii swoje najwyższe wieże, ale zamiast kopnąć piłkę w ich stronę, to od razu, to zaczął rozgrywać. I wydawało się, że przekombinował, a na pewno myśleli tak rywale, bo stali jak wryci, gdy Bartl jednak znalazł miejsce po dryblingu i dośrodkował. A tam już było jak w schemacie: idealny timing Andrzeja Niewulisa i gol.
– Jesteśmy w tym elemencie mocni, ale dziś pokazaliśmy, że możemy tak strzelić gola nawet drużynie, która mało tak bramek traci – mówił później strzelec gola.
Ależ to był widok w tym momencie przy Limanowskiego. W miejscu, które kipiało energią na długo przed pierwszym gwizdkiem, lecz w dogrywce entuzjazm był stłumiony. Swoje zrobiły spadający deszcz oraz temperatura. Jedna erupcja radości kilkutysięcznej widowni była czymś, co każdy obecny zapamięta na długo. Ci ściśnięci głowa przy głowie na trybunach, osoby starsze kucające na nielicznych murkach, młodzież uwieszona na płocie, by widzieć drugi koniec boiska… To była skumulowana w kilkadziesiąt sekund definicja pucharowej sensacji.
– Zrobiliśmy to, co wydawało się niemożliwe – mówił po spotkaniu Papszun, choć sam się później poprawił. – Nie, bardziej chodziło mi o to, że niemożliwe nie istnieje – tłumaczył.
Bo czego Raków ma się obawiać? Legii nie zdominował tak, jak jesienią poznańskiego Lecha (1:0 w drugiej rundzie), ale mistrz Polski i obrońca Pucharu nie zrobił nic, co by zawodnikom pierwszoligowca pozwoliło sądzić, że wchodzą na nieznany teren. – Trener mówił nam, że nie popełniliśmy żadnego błędu. A Legia nie zrobiła żadnej świetnej akcji – kwitował Andrzej Niewulis.
– Myślałem, że nas bardziej zdominują – analizował Petrasek. – Legia zepchnęła nas dopiero, gdy wszedł Carlitos. To był bodziec, który ich napędził, ale tylko na chwilę. Nie było takich akcji, że nas klepali, raz, dwa i do bramki – dodawał.
W podobnym tonie wypowiadał się Papszun. Tak samo było po pokonaniu Lecha, gdy siedział obok Ivana Djurdjevicia i dziwił się, że dziennikarze tak naciskają trenera rywali, gdy to nie była jego wina, że Raków okazał się zespołem lepszym. W środę wydźwięk jego wypowiedzi się nie zmienił. To jego piłkarze mieli więcej sytuacji, to Legia oddawała im piłkę, nie radziła sobie z wysokim pressingiem, nie potrafiła przebić się przez obronę.
Papszun nie potrafił powiedzieć, czy te zwycięstwa w Pucharze Polski pozwoliły mu lepiej poznać jego drużynę. – Trzeba mieć jaja, by wyjść na Lecha, Legię i zagrać dobrze, wygrać. Gdybyśmy wygrali będąc ostrzeliwanymi z każdej strony, gdyby zdarzył się kolejny cud pod Częstochową, to może inaczej byśmy to przyjęli. Ale my po prostu zagraliśmy dobry mecz – podkreślał. Raków nie przeprasza, gdy okazuje się lepszy od tych teoretycznie lepszych.
Legia tego wieczoru toczyła nierówną walkę z defensywą, która w tym sezonie gra tak, jakby potrafiła współpracować z zamniętymi oczami. Tylko jeden błąd Arkadiusza Kasperkiewicza zachwiał wiarą w bezbłędność obrony Rakowa i rywale z tego skorzystali. Ale nie było złości, zarzutów. – Nic z tych rzeczy, Arek jest dla nas zbyt ważny. Dlatego zaraz po golu zagraliśmy mu kilka piłek, by wykonał dobre podania i by wróciła jego pewność siebie – mówił Niewulis.
Dla Częstochowy to z jednej strony był wielki wieczór, ale z drugiej – wręcz przeciwnie. Kameralność stadionu aż uderzała po oczach. W klubie mówili, że gdyby obiekt był normalny i większy, to biletów rozeszłoby się więcej niż tylko cztery tysiące. Gdyby było normalnie, to nikt nie stałby na schodach, trybuna za bramkami nie byłaby oddalona od boiska o dwadzieścia metrów, nie trzeba byłoby ściągać tuż przed meczem płachty ze strefy buforowej, by wszyscy mogli ten mecz zobaczyć. Stary budynek klubowy nie gryzłby się z postawionym naprzeciw pawilonem służącym za strefę dla najważniejszych gości.
Oczywiście w Rakowie nikt tego nie powie na głos, nie będzie też przepraszania za warunki. Piłkarze mówią: tak jest i koniec. „Widzimy, ale wierzymy, że to się zmieni”. Dlatego oni i trener podpisują dłuższe kontrakty: w Częstochowie widzą projekt, a nie obiekt z lat osiemdziesiątych. A może każdy z tych deficytów nauczyli się dzięki Papszunowi przekuwać na to, co pomogło im pokonać Legię.
O charakterze słyszy się od piłkarzy Rakowa najwięcej. – To nie tak, że dogadujemy się tylko w szatni. Nie, my blisko jesteśmy też poza klubem – mówił Niewulis. – Kryzysy są normalne. Tak jak w meczu, gdy pojawiły się skurcze. Ale to emocje, to chwila bólu i trzeba to w głowie przepchnąć, grać dalej – dodawał Petrasek i tłumaczył, że właśnie w tej drużynie, w tym systemie czuje, że może pokazać to, co najlepsze. Nie tylko on jeden.
To wszystko sprawia, że jedna rzecz staje się oczywista: najcenniejszym aktywem Rakowa nie jest stadion, nie któryś z piłkarzy, ale osoba trenera. – Ile milionów za Marka Papszuna? 35? Mało! 37? Mało! 39? Mało – pisał po zwycięstwie Michał Świerczewski, właściciel Rakowa, czyli osoba finansująca ten projekt. – Jestem dumny z tej drużyny, z ludźmi z którymi współpracuję. Zrobiliśmy coś nieprawdopodobnego. To dzisiaj dla nas jest najważniejsze – mówił sam Papszun.
On sam i jego piłkarze byli po meczu opanowani, aż może za bardzo, jak na to, czego dokonali. Ostatni raz Raków w półfinale Pucharu Polski grał w 1972 roku, gdy mierzył się z Legią Warszawa w której składzie byli m.in. Kazimierz Deyna, Robert Gadocha czy Lesław Ćmikiewicz. Papszun nie tonował nastrojów, ale musiał przypominać, gdzie znajduje się jego drużyna. – My nadal jesteśmy w pierwszej lidze, przypominam. Dużo pracy nas kosztowało, by znaleźć się w tym miejscu i jeszcze więcej nas jej czeka. To dodatek do tego, co chcielibyśmy zrobić: nie tylko pokonać Legię po raz pierwszy w historii, ale też awansować do Ekstraklasy – mówił. Musiał to zrobić, bo na konferencji pytano go, czy widzi Raków w Lidze Europy. – Takiej wyobraźni nie mam – uśmiechnął się.
Faktycznie: Raków w europejskich pucharach może póki co wykraczać poza wyobraźnię. Zwłaszcza, gdy patrzy się na warunki w jakich klub musi radzić sobie z dynamicznym rozwojem całego projektu Papszuna i Świerczewskiego. Środa była dniem wyjątkowym, ale kolejne tygodnie to powrót do rzeczywistości: frekwencji, która jest niższa; zainteresowania, które jest mniejsze, ale przede wszystkim do presji zwyciężania, która w pierwszej lidze jest wobec nich większa.
Michał Zachodny