Aktualności
[WYWIAD] Natalia Chudzik: Dziś już nie bałabym się wyjechać za granicę
„Myślałam, że dla mnie kadra się już skończyła” – takie słowa usłyszałam od Ciebie zaraz po powołaniu na październikowe zgrupowanie reprezentacji Polski. Naprawdę miałaś takie myśli?
Naprawdę. Trener Stępiński dzwonił do mnie jeszcze wtedy, kiedy byłam kontuzjowana i powtarzał, że szkoda, że nie może mnie jeszcze powołać. Potem przyjechał do nas do Konina w lipcu na sparing z United Eagels. Mówił, że we wrześniu zaczynają się eliminacje do mistrzostw świata i że ma nadzieję, że już będę w pełni gotowa do gry. Później wyszły powołania, a mnie na liście nie było. Nie byłam jednak zła. Nie oczekiwałam, że po tylu miesiącach leczenia nagle pojadę na kadrę.
W środowisku pojawiła się nawet plotka, że selekcjoner Cię nie lubi.
Ciężko mówić o tym, czy ktoś cię lubi czy nie, skoro się nie ma ze sobą styczności. A jestem wdzięczna selekcjonerowi Stępińskiemu za to, że mimo że się nie znaliśmy, to wyciągnął do mnie rękę i mi pomagał załatwiać wizyty u lekarzy w czasie kontuzji.
W końcu jednak powołanie przyszło. Szok?
Zaskoczenie było spore. Czytałam wcześniej wypowiedź trenera, że chce sprawdzić różne zawodniczki, więc przeszło mi wtedy przez myśl, że może tym razem... Ale nie chciałam się jakoś nastawiać, żeby się nie rozczarować.
I jak się czujesz w tej nowej rzeczywistości? Dużo się zmieniło?
Dużo. Nowy sztab, nowe cele, nowa taktyka, wszystko jest inne. Także, a może przede wszystkim, atmosfera. Z drugiej strony nie chcę porównywać, gdzie było lepiej czy gorzej. Jest po prostu inaczej. Nawet trener Stępiński pytał mnie na rozmowie indywidualnej, jak się czuję i powiedziałam mu, że bardzo dobrze. Ale żeby w pełni zobaczyć, jak to wszystko funkcjonuje, to trzeba pojeździć na kilka zgrupowań, a może się okazać, że to moje ostatnie powołanie. Nigdy się nie wie. Wiem natomiast, że tę reprezentację stać na wiele. Jeśli będziemy korzystać z wiedzy, którą przekazuje nam sztab i uwierzymy w siebie, to mamy szanse awansować do dużego turnieju.
Dobrze pamiętasz moment, w którym doznałaś złamania kości śródstopia?
Mecz na wyjeździe z Piasecznem. 16 marca 2016 roku. Dziesiąta minuta gry... Wyskoczyłam do główki i lądując, usłyszałam trzask.
Od razu czułaś, że stało się coś złego?
Nie brałam pod uwagę tego, że to coś aż tak poważnego. Pomyślałam: dobra, coś tam się stało, ale może to rozbiegam i będzie ok. Wróciłam na boisko, zrobiłam krok szykując się do biegu i wtedy już wiedziałam, że jednak nie dam rady. Krzyknęłam, że chcę zmianę i zapytałam pani sędzi Mularczyk, czy mogę zejść. Pamiętam, że szłam w poprzek boiska, podczas gdy gra normalnie toczyła się dalej. Najgorsze było to czekanie do końca meczu. Ani się dotknąć, ani stanąć, w bucie ciasno... Po powrocie do Konina pojechałam do szpitala. W trakcie zakładania gipsu zaczęłam płakać. Nie z bólu, ale z faktu, że okazało się najgorsze. I że nie będę mogła trenować ani grać.
Dla Ciebie była to pierwsza tak poważna kontuzja. Biorąc pod uwagę Twoją miłość do piłki, jak udało Ci się wytrzymać ten czas, kiedy nie mogłaś nic robić?
Najtrudniejsze momenty były wtedy, kiedy Natalia Pakulska, z którą mieszkam, wychodziła na trening, a ja nie mogłam. Po sześciu tygodniach zdjęli mi gips i jak zobaczyłam swój miesień, to zastanawiałam się, czy tam w ogóle jeszcze był jakiś mięsień.
W lipcu normalnie już rozpoczęłaś przygotowania z drużyną do nowego sezonu. Ale nie pograłaś długo...
Na pierwszym treningu dostałam w tę nogę i znów mnie coś zabolało. Pojawił się niepokój, a za cztery dni wyjeżdżaliśmy na obóz do Bułgarii. Na drugi dzień poszłam do szpitala, a lekarz stwierdził, że... ta kość jeszcze się nie zrosła i nie powinnam w ogóle trenować. Dodał, że gdyby był moim ojcem, to przez minimum pięć miesięcy miałabym zakaz grania.
A Tobie też się pewnie spieszyło już do gry?
No tak. Pojechałam oczywiście do tej Bułgarii, ale na treningach nie robiłam połowy tego, co reszta zespołu. Cały czas miałam zabiegi. Na kolejnym obozie w Żaganiu wszystko było już w porządku. W sierpniu zaczęła się liga, wchodziłam na końcówki meczów. Aż doszło do feralnego dnia 25 września i meczu z Czarnymi Sosnowiec.
Widzę, że daty pamiętasz bardzo dokładnie.
Bardzo. Znów wszystko odbyło się bez udziału przeciwnika. Rozumiem, gdyby ktoś mnie sfaulował, ostro zaatakował, a jak człowiek biegnie i nagle łamie nogę, to ogarnia go niesamowita niemoc. Poczułam ból i lekki trzask przy dośrodkowaniu. Zaczęłam utykać, w oczach pojawiły się łzy. Już wiedziałam, że to znów to samo...
Wspomnieliśmy już o twojej współlokatorce, Natalii Pakulskiej. Tak się złożyło, że w pewnym momencie obie chodziłyście o kulach, bo ona zerwała więzadła w kolanie na zgrupowaniu reprezentacji. Jak sobie radziłyście?
To był dla nas straszny okres. Ale jednocześnie wyglądało to dość zabawnie, kiedy siedziałyśmy obie i ktoś pukał do drzwi. Jedna spoglądała na drugą i ciekawe, kto teraz ma wstać. Na szczęście zawsze ktoś u nas był i nam pomagał, czy to zrobić zakupy, czy wynieść śmieci.
Dlaczego ta druga Twoja przerwa tak się dłużyła?
Faktycznie, kontuzję po raz drugi odniosłam we wrześniu, a do treningów na pełnych obrotach wróciłam dopiero w lipcu tego roku. Tym razem, nauczona doświadczeniem, nie chciałam przegiąć i ruszyć za szybko. Lekarze próbowali uniknąć operacji. Ale po serii zabiegów okazało się, że jest ona niezbędna. W grudniu trafiłam więc na stół. Bałam się, bo nigdy w życiu nie byłam operowana, ale cieszyłam się, że w końcu mnie naprawią.
Miałaś chwile zwątpienia? Pojawiły sie myśli o końcu gry w piłkę?
Pojawiły się. To niby nie były jakieś bardzo poważne kontuzje, ale jednak męczyłam się z nimi ponad rok. Był taki moment, że stwierdziłam, że chyba sobie odpuszczę, że może pomogę w klubie, że zajmę się czymś innym. Takie myśli pojawiały się kilka razy. Między innymi wtedy, jak leciałyśmy na mecz Ligi Mistrzyń do Włoch. Super, że awansowałyśmy, cieszyłam się, ale dla mnie to było trudne, że nie mogłam grać w spotkaniach takiej rangi. Ale najgorsze jest to, kiedy chcesz zrezygnować i kiedy nie chcesz dalej walczyć. Dużo osób pomogło mi się pozbierać i jestem im za to wdzięczna.
Jesteś jedną z bardziej doświadczonych zawodniczek reprezentacji Polski. Masz już 28 lat i kawał czasu grania w piłkę za sobą. Nie rozmyślasz czasem, że ta Twoja przygoda z piłką mogłaby się inaczej, może lepiej potoczyć?
Jestem zadowolona z tego, jak wszystko się potoczyło, chociaż może mogłam wyjechać kiedyś za granicę, zamiast siedzieć w Polsce. Nie twierdzę jednak, że tu jest źle. Ale jeśli człowiek ma taką możliwość, to powinien próbować.
Miałaś taką możliwość?
Wielu trenerów mówiło mi, żebym wyjechała, ale to nie jest takie łatwe. Kiedyś nie było to popularne. Jeśli nie ma się osoby, która ci pomoże i tobą pokieruje, to ciężko jest samemu coś zrobić. Mogę pojechać, nawet teraz i co dalej?
Nie było tak, że się trochę bałaś tego wyjazdu?
Nie mówię, że nie... Obawy są zawsze i ma je każdy. Też jest inaczej, czy się ma rodzinę, czy się wyjeżdża z kimś, czy samemu. Zależy też, jaki masz charakter, czy jesteś silna i czy sobie poradzisz w nowym otoczeniu.
Mówisz o tym trochę naokoło i w czasie przeszłym. A może nie jest za późno?
Niby tak, ale z tym wyjazdem to już chyba nie wypali... Nie ma co się oszukiwać.
Przed rozmową z Tobą zamieniłam kilka słów z trenerem Robertem Góralczykiem, który pracował z Tobą w reprezentacjach młodzieżowych i pierwszej kadrze. Powiedział o Tobie: bardzo dobra, szybka zawodniczka, z ułożoną lewą nogą, ale nie do końca wykorzystała swój potencjał.
Wiele razy powtarzał mi, że powinnam grać za granicą. Miło to słyszeć od takiej osoby, ale tak, jak powiedziałam, samemu niewiele można zdziałać. Był taki moment, że do większości piłkarek odezwał się jakiś menedżer. Proponował współpracę. Koleżanka się zgodziła. Zapewniał ją, że ma się niczym nie martwić, że załatwi jej testy. Wszystko się wydłużało, później on nie odbierał telefonów. Okazało się, że ten człowiek nie wiedział nawet, kiedy się kończy okienko transferowe w Niemczech. Ostatecznie ta koleżanka skończyła z grą w piłkę, bo była pewna, że wyjedzie... A jest ode mnie dwa lata młodsza. Zraziła się do tego wszystkiego. Trzeba uważać, ale też mieć trochę szczęścia do tych rzeczy. Może ja nie mam.
Ok, kończymy kwestię transferów. Poruszyliśmy temat trenera Roberta Góralczyka, obecnie asystenta selekcjonera Adama Nawałki. To trener, któremu najwięcej w karierze zawdzięczasz?
Zawdzięczam mu bardzo dużo. Zadebiutowałam u niego w kadrze to lat 17, mając zaledwie 14 lat... Pojechałam na zgrupowanie cała w nerwach. Byłam tak zestresowana, że ciągle bolał mnie brzuch. Nie mogłam nic jeść. Sama nie mogłam uwierzyć w to, że czternastolatka została powołana do reprezentacji U-17. Jak byłam młodsza, to marzyłam o tym, żeby kiedyś chociaż raz pojechać na zgrupowanie kadry Polski. Nie chciałam jeździć na każde, ale chociaż raz...
Ponoć na początku byłaś mocno zamknięta w sobie i trzeba było poświęcić sporo czasu na to, żebyś się otworzyła.
To prawda. Ale nie ma się co dziwić – wokół duże nazwiska, każdy się znał. A ja malutka, młodziutka. Siedziało się non stop w pokoju i wychodziło jedynie na posiłki. Tak to wyglądało (śmiech).
Przeszłaś jakiś chrzest?
Tak! Ale był tak śmieszny, że w końcu po nim mogłam się rozluźnić. Okazało się, że ekipa jest tak fajna i zgrana, że nie mam się czego bać. Staliśmy się szybko jak rodzina. Nie spodziewałam się, że reprezentacja mogła tak funkcjonować.
Zdradź, jak ten chrzest wyglądał.
Pamiętam tylko, że drugi trener Mateusz Smuda, kazał mi udawać, że wsiadam do auta. Było też przechodzenie przez ławeczkę i inne przebieranie się. To był dla mnie cyrk. Nawet, jak się czegoś nie chciało wykonać, to się robiło z uśmiechem na twarzy, mimo że ja akurat nie byłam osobą wylewną i lubiącą być w centrum wydarzeń.
Nadal tak masz?
Kiedyś byłam strasznie wstydliwa. Później trochę się to poprawiło. Ale nadal nie jestem typem osoby, która jako pierwsza wyciąga rękę do nowo poznanych ludzi. Raczej czekam na to, co się wydarzy. A wtedy, na tym chrzcie, było mi już wszystko jedno.
Wspomniałaś o atmosferze, jaka panowała w reprezentacji Roberta Góralczyka. Ta atmosfera przekładała się też na wyniki. Byłyście jedną z najlepszych drużyn w historii polskiej kobiecej piłki. Wywalczyłyście awans na finały młodzieżowych mistrzostw Europy w Islandii w 2007 roku.
A nawet lepiej niż te finały, wspominam półfinały, które rozgrywały się w Walii. Nie było wtedy z nami trenera Mateusza Smudy, bo urodziła mu się córeczka. O awans grałyśmy z silną Rosją. Na przedmeczowej odprawie trener Góralczyk powiedział nam, że dzwonił do niego trener Mateusz, któremu śnił się rzut karny dla Rosjanek. W tym śnie Ania Bocian obroniła jedenastkę, rzucając się w lewy róg. Nadszedł mecz i co? Oczywiście karny! Każdy popatrzył na siebie... Ania Bocian rzuciła się w tę samą stronę, co we śnie trenera Smudy i obroniła! Nikt nie mógł w to uwierzyć. Dzięki temu awansowałyśmy na mistrzostwa Europy.
Na które poleciałyście do Islandii.
I te wszystkie gwiazdy... Anglia, Francja, Hiszpania... Dla nas samo bycie tam, znalezienie się wśród ośmiu najlepszych drużyn w Europie, to już było coś wielkiego. Sztab nie wywierał na nas żadnej presji. Mogłyśmy, ale nic nie musiałyśmy. W pierwszym meczu zremisowałyśmy 1:1 z Anglią, przez dłuższy czas prowadząc. To był sukces, wcześniej nawet towarzysko nie mierzyłyśmy się z takimi przeciwnikami.
Pierwsza reprezentacja jeszcze nigdy nie zagrała natomiast na dużej imprezie, ale w 2010 roku była bardzo blisko. Wystarczał remis w ostatnim grupowym meczu z Ukrainą. Tymczasem już w pierwszej połowie Ty i Agata Tarczyńska doznałyście kontuzji.
Agatka skręciła bodajże staw skokowy i jeszcze z tym urazem zdobyła bramkę. A ja dostałam w kość piszczelową, która, jak się później okazało, pękła. Zanieśli nas do szatni i zostawili nam telefony. Ten stadion na Ukrainie był tragiczny. Szatnia była obskurna, pełna mrówek. Nad nią znajdowały się trybuny, więc wszystko słyszałyśmy. Poprosiłyśmy naszego doktora o słuchawki, żeby nie słyszeć kibiców, bo nie wiedziałybyśmy nawet, dla kogo pada gol. Leżałyśmy obłożone lodem, czekając na informacje. Przyszedł sms, ale żadna nie chciała go przeczytać. W końcu przeczytałyśmy, że jest 1:1. Potem 2:1 dla Ukrainek... Pojawiły się nerwy. Remis dawał nam awans na mundial. Wierzyłyśmy, że dziewczyny jeszcze się odbiją, ale padła bramka na 3:1. W końcu do szatni wpadła wkurzona Marlena Kowalik. Zapytałyśmy ją, czy to już koniec. Odpowiedziała, że nie. Rzuciła ochraniaczami. Została ukarana czerwoną kartką. Wtedy wiedziałyśmy, że już po nas. Każdy płakał. Szansa była nawet bliżej niż na wyciągnięcie ręki.
To był najbardziej bolesny moment w Twojej karierze?
Na pewno jeden z najbardziej bolesnych. Dodatkowo jeszcze każdy wiedział, że to był ostatni mecz sztabu trenera Góralczyka, co stanowiło kolejny cios dla nas.
Do historii najnowszej, czyli dwumeczu 1/16 Ligi Mistrzyń z Lyonem nie wracać?
Jak uważasz. Było, minęło.
Siedzi to jeszcze w Tobie? Co właściwie czuje zawodnik po meczu, który przegrywa 0:9?
Schodząc z boiska, nie byłam załamana. Czułam wstyd i upokorzenie. Każdy wiedział, że nie mamy szans, ale nikt się nie spodziewał, że przegramy aż tyle. Na drugi dzień dalej czułam się tragicznie. Nigdy nikt mnie tak nie upokorzył. Nikt nie oczekiwał od nas cudu, ale chodziło o to, żeby się z jak najlepszej strony pokazać. Do dwudziestej minuty nie wyglądało to źle. Były lepsze, ale potrafiłyśmy się dobrze zorganizować w obronie. Po pierwszej czy drugiej bramce było jeszcze ok. Po trzeciej uszło z nas powietrze. Przy 0:5 pomyślałam sobie, że jak tu się skończy wynikiem dwucyfrowym, to nie wiem, co ja zrobię.
Europa uciekła nam bezpowrotnie?
To była dobra lekcja dla tych, którzy chcą piąć się w górę i bodziec do ciężkiej pracy. Można było zobaczyć, ile jeszcze nam brakuje. I mam na myśli tylko umiejętności piłkarskie, bo o całej reszcie szkoda gadać. Wystarczy powiedzieć, że nigdy nie miałam wcześniej okazji grać na stadionie, na który wjeżdża się autokarem, a tam w środku pod trybunami jest rondo. Inny świat. Ale tego wszystkiego się nie osiągnie w rok czy dwa. Trzeba pracować i w klubie, i indywidualnie. Wszystko zależy od naszego podejścia.
Panuje opinia, że wielu polskim piłkarkom wystarcza minimalizm, sukcesy na krajowym podwórku. Nie chcą iść za granicę i się rozwijać.
Trochę tak jest. Nie obrażając żadnej drużyny z Ekstraligi, ale w sezonie gramy dosłownie kilka spotkań, w których musimy dać z siebie maksimum. Nie gramy co tydzień o wysoką stawkę, nie jesteśmy przyzwyczajone do presji. Później przychodzi grać z przeciwnikiem z wyższej półki i pojawia się problem. Wiele osób boi się wyjechać lub nie chce, bo tu jest liderem w swoim zespole, a za granicą będzie musiał o to walczyć.
I to chodzi. Wtedy się rozwijasz.
Wygoda. Zależy, kto ma jakie ambicje, czy zadowalasz się ligą polską, czy chcesz iść dalej. A zapominamy, że im więcej mamy zawodniczek w klubach zagranicznych, tym bardziej zyskuje na tym reprezentacja. Dziś, jakbym miała możliwość, wyjazdu, już bym się nie bała.
Rozmowa i zdjęcia: Paula Duda